eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

 

Rozstrzygnął kwestię ojciec.

— Szkoda czasu na dysputy — rzekł zwiesiwszy nogi z sieczkarni. — Można tak dyskutować i dyskutować, ale po co, skoro wynik jest i tak przesądzony.

— Przesądzony?

Skoro chcemy się usprawiedliwić z tej maskarady, to się przecież usprawiedliwimy.

— A to niby dlaczego? — zaciekawiliśmy się.

— Czy nie jesteśmy inteligentni? — spytał ojciec retorycznie, unosząc palec do góry.

— Inteligentni? Oczywiście, jesteśmy — odpowiedziano zgodnie.

— No właśnie. A inteligentny człowiek umie uzasadnić każde swoje świństwo.

E. Redliński: Awans

 

 

 

 

ARISTOWI

 

 

 

 

 

 

 

STARY KRAJ

 

Raleigh, Sir Walter (1552-1818).

Angielski polityk, podróżnik, kolonizator i pisarz. Faworyt królowej Elżbiety. Zapoczątkował ekspedycje do Ameryki. Sprowadził do Anglii kartofle i tytoń. Oskarżony o zdradę stanu został ścięty.

S. Mierzeński: Amerykanie

 

 

Pierwsze wprowadzenie

 

W zgodzie z obietnicami, danymi przeze mnie Marii, starałem się jak mogłem często powracać myślami i obśliniać myślami całości tego, co nazywałem wtedy universum. Pozostawałem jednak w zgodzie z tym, co mówili filozofowie (nie, nie znam się na filozofii) i ci matematycy, o których troszeczkę tylko wiedziałem. Gdy w zgodzie z obietnicą, daną kiedyś Marii, przestałem obśliniać dociekaniem mych wyobrażeń przejrzystą noc universum, przenosiłem się do podnóża tamtego muru.

Podróż była to w moim myślowym czasie: nic więcej ponadto nie myślałem. Powolne wspowolnienie poruszeń wilgotnych po kąpieli palców, między wszystkie opadłe na drzewach liście.

Porwanie tych wyobrażeń mówiło różnymi ustami w wyczuwalnym już wtedy przerażeniu. Przed banalnością i czasem (sprzężenie zwrotne) nie potrafiłem pouciekać ani o krok. Poranki, których tak jeszcze wtedy nie lubiłem, kazały mi być i być, tak zdawało się wtedy być innym sposobem niż żywy. Między chrobotaniem mysich pazurków i okrzykiem. Drzwi skrzypiały, gdybyś była zdrowa, a nie umierająca. Oglądałem więc wyrzucane w powietrze myśli, a czasem nawet słowa. Wszystko, jak mi się czasem zdawało, po to tylko, bym nie musiał już powracać właśnie do skrawka ziemi pod murem. Bym tego nie musiał czynić. Nazywano ciągle universum: w myśli, dlaczego nie wiesz, zawsze jest mur, zielony od mchu i glonów, i mówiąc universum, widzę właśnie przywoływany mur i resztki tego, co zostaje, pozostawione dla siebie. Po co i ciągle dalej: są, były kołysaniem. Ciągle wyciszane myśli, aby nic i ciągle nic. Palce obejmowały kolana i stykały się z chłodem parapetu. Pamiętam więc tylko obrazy wygaszane i wyciszane sytuacje: aż po brzeg zdarzenia (o ile zdarzenie ma jakiś brzeg). Z pomieszania zrozumiem na nowo lekceważone i żyjące dodaną obojętnością. Z kołysanej jednak do snu plątaniny życia. Dodawana obojętność. Miał już wtedy: czas przed zaśnięciem na parapecie okna i obrona przed zaśnięciem. Położyłem się spać. Spałem mocno i zdawało mi się, że z każdą chwilą mocniej zasypiam. Nad łąką, która rani mi jeszcze stopy, gdy we wcześniejsze zawsze pory roku....

Coś, co musi być inne: inaczej. W czas snu tuż przed zaśnięciem. Spałem mocno.

Przedkładam miejsce nad czas. Miejscologię nad chronologię prawdziwych zdarzeń. Ciągle wyciszane myśli: nic i nic, zawsze nic. Palce obejmujące kolana i chłód parapetu.

Chrobot mysich pazurków i strach Marii oddzielonej już wtedy od Adama. Zdawałem sobie sprawę z tego, co jest i co było: lub co będzie. Co wiedziałem, a czego nie wiedziałem. Napięte kółka, nic więcej nie przewraca się lub nie patyka.

Powraca wyobrażenie: ty i ja, mówiono wtedy, to to samo.

I było trzecie: świat jako nieporozumienie. Zacząłbym w tedy układać się ze światem. Ustępowałbym chaosowi. Później odszedłbym w kraj zdań, które się nie dłużą.

W pamięci zdziecinniało się: co nakaże wybór miejsc pamięci, wybór miejsc zamieszkania. Czy tak sądziłem? Może kiedyś, dużo później: poprawi siwiejące włosy na łysawej czaszce.

Jak bardzo był wtedy różny.

Wbrew pozorom to było pierwsze: jak bardzo jestem różny.

W przejściu na schody wymijałem ucieczkę powietrza do ust, nigdy na odwrót. Pomiędzy mijającymi się zdaniami byłem bardzo swój. Jaki byłem wobec zachłanności świata. To było później. Wolałem wtedy universum: objawy straconego zdziecinnienia wobec universum: także natręctwo domagające się kary.

Gdy dobry dzień zaczynał się czasem wtedy, kiedy zechciałem. Zrywałem się słysząc tysiące szmerów i świateł lub mroku. Byłem budzony lub budziłem się sam.

Później przygodne kochanki: ich niespokojne poruszenia w śnie wyrwą go z leniwych marzeń.

Skrywałem się we śnie, który trwał już tyle lat. To Józef Kataliński tak często mówił o zastępczym życiu. Teraz wiedziałem, że miał to być sen: o chwili parapetu i mysich pazurków. Przebudzeniem zostawało się w chwili wiodącej do muru przy szosie. Tuż obok wydłużonego cienia gęstolistnych klonów: porównywałem je z odblaskiem nie istniejących blaszek ludzkich oczu. Były szybą, na chwilę szklanym odbiciem. W swoim zapowiedzeniu. Nie powiedziałeś w cieniu poranka. Stałem słysząc odjeżdżający samochód: jechał po pełnej wybojów drodze. Zostanę sam na sam z murem, poznawanym od strony dotyku.

Znając teraz i wtedy, przecież nie mogłem nie wiedzieć: kawałki cegieł i kilka zagłębień. Tuż przed oczyma wmurowany głaz.

Pamiętam wysiłek moich mięśni. Bezsilny, bezmyślny. W pustym świecie. Bez postaci dni i godzin. Czynimy zastępstwo czasowi. Nieco wydłużana droga leśnego biegu: wyrywa się niepotrzebnie. Dotyk stóp, im mniej sprężyście, tym będzie nam wspólniej w odczuciu: tylko że wtedy pierwszą rzeczą byłby strach.

Przerażona Maria: szara mysz była tego powodem. Nawet później. Pozwólmy więc, co jest możliwe: wyprawa w świat naszeptywań, leniwość rozgarniania mroku i szelestów, wysokie paprocie.

Zrywał się zaskoczony motyl: owad monstrum z ogromnymi skrzydłami, których łopot był jednocześnie biciem serca na wyciągniętej dłoni: nim napęcznieje jak balon. Zawsze w ucieczce przed szmerem wodopływów. Z takich rozważań wymyka się wiele zdań pozbawionych sensu. Nieznany język.

Jest ciągle tak samo i nic nie ulegało zmianom na naszych oczach. Oglądam swoje paznokcie, trochę tylko za długie. Po podłodze sączy się szuranie mysich pazurków, rozdrapuje mi nerwy. Są myśli bez znaczenia. Kiedyś potrafiłem poświęcać cały swój czas ucieczce głowy przed plamkami światła. Bawiło mnie to. Nic nie obchodziło mnie, co pomyśli o tym przypadkowy obserwator.

Co ty tu robisz? Co on tu robi? Albo najśmieszniej: co ja tu robię?

Lecz pewnego dnia może w 1977 roku nagle rozbudzony nadranny trzmiel lub ktoś inny: ostrzeże burozłotym dźwiękiem. Zastanawiałem się, czy to kiedykolwiek się zdarzy. W latach wystraszenia czy będę, czy jeszcze jestem. Bez ciekawości, na miesiąc przed rocznicą: czy tylko trzmiele mogą być nagle rozbudzone. Gdy wyobrażenie świata będzie się musiało skojarzyć z poplątaną gęstwą tysięcy odmian liści, ludzi i zmyślonych dni: w zmyśleniu znajdziemy pewność co do istnienia warunków niezbędnych dla prowadzenia rozmowy. Spokój rąk będzie być może czymś innym. Inność będzie obchodzić i pozostanie spokój. Będzie po wszystkim. Pomijając sens rozbudzenia lata 1971 roku. Pomijając moje namiętne przywiązanie do szczegółów: co zostanie. Dotyk zimnej szyby i wody, ulice jakiegoś miasta, wilgotne chodniki i liście drzew, są to kandydaci do pamięci. Nie chciałem oddawać zapomnieniu ani jednego poruszenia palcem w bucie, ani śladu dotyku. Zbyt przerażony narastającym czasem, by pozwolić się porwać bez pozostawienia śladu po sobie. Milczeliśmy trochę przytuleni, Maria, nawet ziemi ciążyć będą ruchy burozłotych kul trzmieli. Włochaci podróżnicy zabuczą donośnie. Pozostanie ślad wilgoci na włosach.

Czyniąc jednocześnie porównanie, nie zdawał sobie być może sprawy z poruszeń ręki i z jednoczesnych poruszeń motyla.

Przypadkowe w gruncie rzeczy zbieżności miały go później zastanawiać. Myślał o ludzkich słowach rozumianych w przenośni i poszeptywaniu między przyczyną a skutkiem, że tak powiem: konfidencjonalnym: z przyzwoleniem, za przyzwoleniem łaskawej i lekceważącej to wszystko dłoni, nawet mnie musiało to zastanowić (mówił Adam między oddechem a przypomnieniem).

Bardzo powoli oddalam się od Marii, w skupieniu ciepłej jesieni, w fałdy czasu w dłoniach Marii. Była jesień, na kilka sekund zaledwie. Pytamy sami siebie: dlaczego nie odpowiadamy na nasze własne zapytania. Jest to błędne koło osobistego uroku. Bardziej niż chwile pamiętałem miejsca. Czyniłem je milowymi kamieniami dni na drodze między drzewami: dom, drzewa, pokój, dochodziła jeszcze woda, dochodził park, co jednak pozostanie?

Czasem kundel chroniony przez swoją sierść położy się pod murem i zaszczeka między łukowato sklepione drzewa.

Wolałem jednak unikać zamiany linii prostych w zakrzywione: w łuki brwi i biel zębów, w półuśmiechu. Pełen niechęci dla samego siebie będę musiał w końcu zacząć wyprawę w sentymentalne skojarzenia. Oszukuję siebie za to, że jestem tym, który ulatuje w to, co mógł uratować.

I będę tym, który kupuje bułki i codziennie wraca do domu. Ten, który kupuje wiele innych rzeczy, ciągle ścigany przez burozłote dźwięki tańczących trzmieli. Codziennie zapytuję siebie o znaczenie poszczególnych gestów, które napotykałem w pał drogi do Marii. Dotyk zapomnianej Marii jeszcze teraz czyni moją skórę na nowo. Budzę się po to, by przewrócić się na drugi bok. Czasem jest mi całkiem obojętne to, co Maria robiła i myślała, to, że nie żyje i istniała. Pamiętam porównania chłodnego parapetu z jej włosami. Nie ciepłymi. Była skóra i pocięte ostrymi trawami nogi, a my byliśmy parą dużych dzieci. Może dlatego dzisiaj nie znoszę małych dzieci.

Może być inaczej tuż obok. Może dlatego. Też. Gdy zwycięskiej kampanii zniszczył wreszcie to, co mógł zniszczyć z piekącego wspomnienia Marii.

Nie chciałem, żeby moim wyobrażeniom towarzyszył ktokolwiek. Czas był dobry. Upojony niespodziewanym zwycięstwem, stałem oglądając mur niby tak sobie, ale towarzyszyła temu ocena przydatności tej przyszłej drogi moich stóp i palców.

Dotknąłem palcami. W kroplach deszczu spostrzegę obłoczki pary i tysiące stworzeń, których domem była drzewowa kora: które czuły sytość i bezbrzeżną trwogę. Pomyślę o kaktusach.

Moje spostrzeżenia o universum uważałem za bezsensowne, więc je zapomniałem szybko.

Wspomnienia dzieciństwa: stare łóżko, brązowa szafa, kurz pad brzuchem i chłód piasku. Przypadkowo skojarzyłem universum z odległością.

Ależ, Dawidzie, proszę cię, zostaw to wreszcie w spokoju.

Zaraz. Ależ, Dawidzie. Nie fantazjuj tak, wpierw mnie to bawi, a później złości. Wiesz, Adam chce się ze mną ożenić, i od tego czasu już wiedziałem.

Zrobić pajęczynę grubą jak brudna szmatka, albo i skrzydła muszki meluzyny i garnek, dalej stare pajęczyny. Unikałem wtedy wyrażenia uczuć. W tych rzeczach. Świat był poplątanym ogrodem, gdzie może było spać nad wyraz spokojnie. Zaszeptywaliśmy noc wśród pudełek i naczyń, zmęczeni długimi rozmowami. W nektarowym kraju martwookiego posągu: z zeszłorocznym śniegiem powracała odwilż. Najchętniej jednak był z końcem maja początek czerwca: w 1969 roku Mars znaczył czerwonym światłem ciepłe noce. Światłem złocistej czerwieni. Zaszumiewaliśmy się czasem sens wokół pary szepcących liści: łusek ludzkich oczu. W rozmazanych cieniach: był Mars, gdy odejdą chmury. Na ścieżce skojarzonej w kąt prosty wiodłem straszone rozmowy z płatkogłowym cieniem. Między miasta jak na dłoni. Ucieczka ryb z ptasiego dzioba. Może bym potykał się coraz częściej. Ptasi dziób jak czas. Były zabaw zbyt rzadkie. Skrzypiące schody, gdy spodziewałem się tam zastać świeżo wyrosły różowo-brązowy skrzyp. Ba lansowaliśmy powoli w skrzypieniu drzwi na granicy snu. Coraz większą radość sprawiało istnienie rzecz i obrazów. W pomieszaniu rzeczy niemierzalnym (złota z piernikiem), w serii dysonansów to wszystko powoli dawało odczucie świata, jeszcze nie universum.

Woda i na piasku w wodzie ślady stóp. Obok wyżłobione przez fale rowki. Niedbały ślad trawowych nacięć, rozcięcia trawą, które znaczyły nam ręce i stopy. W wodzie stojącej. Wszystko stanie się w zamknięciu oczu tak nagle żółte lub złotawe. Przypomnienie jej włosów i kilku dni odciśniętych w pamięci. Przypowieść o miejscach, niejako uboczna, w których jeszcze nigdy nie spadł deszcz, i akwarium pełne wodnej nocy. Stało na oknie. W ciepłej nocy wielkiego miasta, w drżeniu mostu i w szumie pędzących samochodów. Ciepły, szary asfalt.

Wzrok podąża śladem białych linii, gładkimi płytami chodników, bose stopy wędrują do pobrzeża chropowatości.

Będzie (w zmyśleniu, lecz możliwe rozpatrywanie zdarzeń jako możliwości spotkania tam Marii) nachylenie się do ust.

W dotyku klamki i stopnie schodów dotykają pędzących stóp. Za skrzypieniem drzwi i małym przedpokojem jest puste mieszkanie. Między wtedy palcami wielkiego śniegu nie znaliśmy jeszcze zimy. Nieskażone niedotknięcie i odległe, lekceważące nasze zamiary. Obszar najbliższego universum mieszał się z pyłem gwiazd. Na pograniczu tak miłego dla oka nierozróżnialnego istnienia gwiazd. Po schodach na strych. Szybciej: miasto było wielkie. Nigdy w szmerze kół autobusu nie upatrywałem tyle co wtedy. W ciemnym pokoju: czekała na mnie Maria. Ciche wędrówki. Uśpiony dom, gdy na przedostatnim stopniu schodów miał w wyczekiwaniu przysiąść spiczasty skrzyp ze śmiesznym łebkiem. Czyniąc ściszenie skrzypu drzwi, pochrapywanie podłogi, która także chciała przytulić się do wilgotnej ziemi. Ziemia pod podłogą. W ciszy niemego zdziwienia z trudem otwieranych okienek staraliśmy się szukać gwiazd, których nazwy tak łatwo ulatywały z pamięci lub sugerowały istnienie życia w niewyobrażalnych pustkach universum. Opowiadałem nie dostrzegając początkowego przestrachu i oporu Marii o tym, co sam wymyśliłem. Równiny nieznanych światów i śmieszne życie, tak dla nas groźne. Uciszenie dotyku i tego, co zwaliśmy przekształceniem niewiadomych.

Godzinami mogłem rozmawiać z Marią. Później niewyspany szedłem do szkoły. Siadaliśmy na brzegu starego tapczanu, a stare pierzyny przypominały nam gigantyczne piersi łagodnych wzgórz. Czasem odsuwamy te pełne pierza twory na bok. Czasem zanurzaliśmy się w nich głęboko.

Ile razy wychodziliśmy nocą na ulicę uważając, żeby nie zbudzić rodziców. Przysiadywaliśmy na krawężniku, wdychaliśmy ciepło rozgrzanego asfaltu. Czasem mi tego brak. Teraz długie godziny wloką szczurze ogony. Czas kolejnych przemilczeń.

Maria reagowała czasem w niezrozumiały dla mnie sposób, bałem się tego. A w wąskich uliczkach, gdzie w każdym domu warczą maszyny do prania, cichutko warczą, w stuku kroków przyswajałem sobie to jako długie milczenie Marii, jeszcze jeden kaprys: rozrzucony błyszczącymi odłamkami, zostawiający wszędzie ślady. W uśmiechu klienta w piekarni, który mnie poprzedza, w mączystym zapachu: co wolałbym: lub nie.

Nawet pomarańczowy Mars przypatrywał się wielkiemu kaprysowi Marii, więc i mnie, skoro tak znaczna część universum przyglądała się temu w milczeniu, nie pozostawało nic innego, jak znosić wszystko z uśmiechniętym milczeniem. Początkowo byłem za młody na to, później przez krótki czas opanowałem tę sztukę. Schodząc ze schodów, szukaliśmy nadrannego skrzypu. W lesie, który powracał we śnie.

Wiesz, Dawidzie, gdy zamknę oczy, widzę tylko las. Nie chciałem, żeby ona zamykała oczy. Dotykałem ręką jej jasnych włosów. Czasem mogliśmy zdrzemnąć się na strychu: nawet chodnikowa krawędź była miejscem snu: rzadko tylko nawiedzał to miejsce samotny chrabąszcz, czasem zapędzała się tam wędrująca mrówka. Drzewa miały mieć i miały liście, na liściach miała być i była słodka lepkość. Bez względu na miejsce i czas akcji.

Tak dzisiaj jak i wtedy, jak tysiące razy. Wtulałem głowę w poduszkę i mocno zasypiałem.

 

Drugie wprowadzenie. Teoria

zastępczego życia

 

W starym i poczciwym absurdzie Józef Kataliński nareszcie stanie się tym, na kogo wyglądał: doświadczonym kondotierem.

Pociski będą bzykały jak wielkie trzmiele, a prawdziwy trzmiel nie zabuczy już nigdy w dżungli koniczyny. Niebo będzie fioletowe i przedzierając się między różowymi zaroślami natrafimy na pole kapusty. A brakowało nam świętych truskawkowych gajów, gdzie przytulny cień skapywał niedbale. Mieliśmy broń i kilka granatów, Józef Kataliński: kreacyjny przewodnik. On to jadł kapustę. Pochylaliśmy się nad odbijającą nasze myśli srebrną wodą: wtedy to z cichym trzaskiem eksplodowała za nami zieleń. Wszystko było nagle takie, jakim powinno było być. Józef Kataliński żarł kapustę i przeciągał się, aż trzaskały kości. Przepływaliśmy przez ogromne morza sypkich kłosów zboża: czy były to jeszcze włosy: cień, który zostawał w kącikach ust, stawał się uśmiechem. W cienistym lesie obłoków pytaliśmy się dębu na wyspie o znaczenie historii. Gorzkawy miód leśnych pszczół tak smakował naszym ustom: poczciwy pan teraz: Che Guevara jak dawny humanista uśmiechał się pobłażliwie widząc nasze wysiłki. Podróż po śnie po łagodnych falach białego zboża: przez chwilę wydawało nam się, że kochamy buczące w dżungli koniczyny burozłote trzmiele. Sen, który przyśnił mi się po wypowiedzi Maurycego Rotadier.

W cieniu rozmowy: maj 1977 roku rozpościerał się szeroko, trochę zanadto deszczowy: niebo było zaciągnięte niezapomnianą mgiełką niebieskości. Biegłem tuż przed spotkaniem, wśród której królował od czasu do czasu doświadczony pożeracz kapusty Józef Kataliński.

Pod koniec maja, kiedy dni były słoneczne, chociaż trochę za chłodne, Maurycy Rotadier rozpoczynał swoją opowieść.

— Myślę o tym, że skoro nie zapomnisz. Nie ZAPOMNISZ. W końcu pamięć jest czymś, czego pokonać nie można. Pozostaje tylko okłamywanie siebie. Psychika ludzka jest nadzwyczaj chwiejna i plastyczna. Wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Oczywiście pamięć istnieje, ale dobierając odpowiednio otoczenie i zdarzenia można doprowadzić do tego, że dawne zdarzenia będą wyglądały jak historia przeczytana kiedyś w książce, której tytułu już nie pamiętamy. Ostatecznie znamy wiele historii: chodzi o to, żeby ta nasza niczym się nie różniła od pozostałych. Oczywiście nie będzie to pełnoprawne istnienie, ale będziesz mógł żyć dużo dłużej. Dużo spokojniej. Nic nie dorówna w twojej pamięci trzem dniom lipca 1971 roku i tylko śmierć przeciwstawi im się skutecznie. Te kilka dni znaczyć będzie więcej niż całe lata.

— MÓWICIE, chociaż Dawid w tej chwili milczy, o rzeczach, które, choć słuszne, wydają mi się być po prostu przeintelektualizowanymi. Nic na to nie poradzę.

Józef Kataliński po wypowiedzeniu tych słów milczał uparcie, czekając, co powie Henryk Laporte. Ten mruknął: mówiąc do Józefa o Maurycym i Dawidzie:

— ZAGŁĘBIAJĄ się w historii zdarzeń.

Maurycy Rotadier powiedział do Dawida:

— ZACZYNAJ.

— STAŁEM pod murem: 9 lipca 1971 roku. Byłem trochę zdenerwowany...

— MÓW inaczej, nie tak.

POZWALAŁ nawet na pewien rodzaj wymknięcia się rozgrzanemu latu. Dusznym nocom i dniom, co pozostanie.

nastepna czesc Lisci Croatoan

powrót do strony Opowiesci wizjonerskich    powrót do strony eGNOSIS