eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

 

Opowieść Marii. Wszystko będzie opowieścią. Ale ta jest zachowana dla niej samej. Może należałoby próbować dokładnie. Tak słowa tego, co będzie później, zechcą (?) dopowiedzieć po czasie Dawida. Kilkadziesiąt lub kilka słów Marii: powierzyć ostatnią z relacji Marii, dla niej i o niej: to będzie liśćmi czerwono-zielonego drzewa, jeszcze w czerwcu, 23 czerwca 1971 raku. Powróci w śladzie innych opowieści, ośmieszane wytrwale. Można wyprzedzając fakty powiedzieć, że drzewo często było w snach Marii, i wszelkie wytłumaczenia były celne i trafne. Jest królestwo włochatej ćmy lub wielu ciem, przytulna i wielkoucha noc wydzielona z istnienia lata, gdy już nic nas nie zaniepokoi, nic nie zdoła. I mimo wszystko pomyślmy z właściwą im tkliwością o staromodnych posągach i żwirowanej alejce, i o pustych kieliszkach, i o znikającym Józefie Katalińskim, w nieistniejącej scenie (och, gdyby mogła zaistnieć naprawdę), gdy Józef Kataliński zagra w drewnianym domku na akordeonie: w otwartą noc wszystkich włochatych ciem.

Pomyślmy jeszcze, z należytą czcią, o tysiącach ciężko pracujących ludzi, do których nieistniejący Józef Kataliński czuł niezgłębiony domysł sympatii.

Gdy Dawid myślał o Marii, towarzyszyła temu wszechobecna pustka dróg ludzi, o których mówił Henryk Laporte. Pamiętając Dawid myślał, że może spróbować wyciąć ze swojego życia: życie bez Marii. Później, około roku 2040, nie idzie już żył lub nie będzie pamiętał.

Tymczasem jasne włosy Marii są niedostrzegalne w noc 11 lipca 1971 raku, można się domyśleć ich koloru, może myślała o czymś siedząc w pokoju Dawida, tuż obok niego: naprawdę tylko włosy nie zmieniają się w naszej pamięci w kolejność wszystkich rozbarwień. Gdzieś były wodnociekliste drzewa, słońce rano rozliściało milknące głosy nocy. Szepot ocieniających skrzydeł ptaka nocy: co za sens ma powtarzanie tego samego z tej tylko przyczyny, że ktoś inny jest także świadkiem zachodzących zdarzeń. Nim Dawid dosięgnie śmiałego zliszczenia się błyśni (a jednak jak kolorowa mgiełka wślizgująca się rozumieniem barw zieleni w roześmiane noce), Maria zda sobie sprawę, że życie jest i na tym koniec. Nigdy nie chciała rezygnować z siebie, chociaż na dobrą sprawę niewiele tego było. Jak można robić to, na co ma się ochotę. Siedząc, trochę wystraszona i bardzo nieśmiała, czuła bliskość swojego brata: pamięć o ścieżce i poczucie krzepiącej obojętności na resztę.

Jak długo, nie dowiem się nigdy, Dawid budził w niej seksualną niechęć, był w końcu jej bratem. Banalny posmak gorzkich kwiatów, list znaleziony w szufladzie Adama. Niepewność: szeroko otwarte oczy: śmieszna białość kwiatów trwała w pamięci, nawet to nie było wymyślone przez nią, zostało znalezione w kawałku listu w szufladzie Adama: „Spocone i mokre ręce mieliśmy pełne kwiatów. Były one białe i zwiędłe, żyły jeszcze naszym potem, a my zachwycaliśmy się ich wyglądem. A one żyły tylko dzięki nam.

Czy myśmy o tym zapomnieli? Patrzyliśmy na wszystko przez pryzmat nas samych, nie chcąc się do tego przyznać. Czy byliśmy wtedy szczerzy? Do końca nie wiedzieliśmy, czy owe kwiaty były wytworem naszej wyobraźni i czy tym samym należały do nas. Trudno nam było się do tego przyznać — one po prostu nie miały zapachu. I znowu wziąłeś pod uwagę siebie — mówiąc: my miałeś na myśli: nas tylko przez siebie przekształconych — niechcących, nie mających prawa do wspólnie zerwanych białych, przezroczystych kwiatów. Starałeś się coś spleść, coś uformować, tak jak zimne krople deszczu spływające po szybie. One też tworzą małe warkoczyki, ale spływają zawsze w dół.

Twarda droga, którą zacząłem, początkowo wydawała mi się obca, ale w tym była jeszcze twoja podświadoma ingerencja...

Nie, nie mam pretensji o to, zresztą to już się stało. Udało mi się coś zrzucić, to wszystko, to na razie powinno wystarczyć. Jeszcze teraz nie chciałbym osiągnąć jakiegokolwiek skrzyżowania”.

Dalej ścieżki wilgotne i suche, mokre kałuże, w jaki sposób zapamięta swojego brata ze ścieżki: ciemnozielona koszula, brązowiejące włosy (trochę brązowe, trochę jasne), może ledwo pochwycony zapach potu z nieznanego rodzaju zmęczenia.

Tylko raz wzorzyły powietrze liście paproci, ciemne zagęszcze naprawdę dotykalnego mroku zacieniało drogę dla wzorku. Kształt wyrywanych łodyg, były paprocie jednoczące dzień z nocą. Wielkie krople szelestu i zagubione we włosach poruszenia wiatru. Na dróżce, gdy lepsze było milczenie: wspomnienie dalekich ścieżek obrośniętych przez bez.

Starszy Dawid zwróciłby uwagę na urok jej śmiesznych ruchów, wtedy znał wszystko zbyt dobrze, nie interesowała go podświadoma gra Marii, jeśli rozumiana, to źle.

Jak było naprawdę? Kto się domyśli, a kto nie? Czy mała noc stanie się niekończącym mrokiem zimy. Ręka Dawida, był już, w krótkich błyskach chwil, innym mężczyzną.

8 lipca 1971 roku wybuchnie śmiechem, leżała naga obok nagiego Adama, zmęczeni rozmawiali, a raczej słuchała tego, co chce powiedzieć Adam. Nie wiadomo, czy miał zamiłowanie do fatalizmu.

— Śmieszy mnie to, że powinniście być na siebie skazani. Naprawdę nic między wami nie było?

— Jesteś śmieszny.

— Słowa, słowa, które zmienimy i pozostaniemy... Podniósł wysoko rękę, jakby chciał schwycić trzepotliwe ruchy powietrza.

Opowieść Marii — nieistniejąca naprawdę, opowieść o Marii — której już wtedy nie będzie, nawet Marii.

Co jest tożsame. Nowe, pstrzące nieznaną wielość kropelek minionego deszczu, ich zawiłą drogę w powietrzu i na oknie. Patrząc na nagie plecy Adama była prawie u kresu drogi, którą podjęła bez celu, z premedytacją skończonej historii: by okrutnie móc wyzwolić się spod jego myśli i słów: znaczących tak wiele, że nie znaczyły już nic.

Lato pozostanie smakiem jagód, jakby nic już więcej nie doganiało nas szarpiąc za rękaw swetra. Tak samo wśród gęszczących się drzew zamieni się ruch łasicy w przypomnienie Marii: skacząc niczym sprężynowe odbicie ruchu.

Uparta walka (używajmy słów wielkich), by wbrew sobie samym i całkowicie bezsensownie nie ulegać rozkoszy, którą dawał Adam. Była zmieszana czując zbyt mocno każde dotknięcie, które ręka Dawida zastawiała na jej skórze.

11 lipca 1971 roku wstanie z łóżka i podejdzie do szyby, oddzielona od krótkiego deszczu, który kończył się jak niegdyś śmieszne nitki nanizanych z bezbarwności kropel wody,

— Woda jest niebieskawa — powie do siebie, nie bardzo wiedząc, co chce.

— Mówiłaś coś?

Adam nie przestanie patrzeć na jej nagie plecy i pośladki w sposób (oczywiście) dotykalny.

Zmiana czasu (po co w tak zawiły sposób mówić o nieodgadnionej do końca nimfomanii, jeżeli tylko termin nie jest nadużyty), która pochłonie stojącą przy oknie Marię i niedalekiego, w rzeczywistości lub nie, Adama.

— Chodź, połóż się obok.

— Nie mam ochoty.

— Ty nie masz ochoty? — Adam śmiał się cicho i przyjaźnie.

Jednak deszcz odchodzącej burzy, która była (lub której nie było, tak najbezpieczniej mówić). Pojmujemy nieznaczne i cieniutkie linie strug deszczu, przypomnienia morza, które uciekało sprzed oczu. Rozmyślnie, by nie wzbudzić zainteresowania, słowa kryją się i uciekają od siebie lub zderzają się znikając w niepamięci. Kolorowe szkiełka domów uliczki, ciepłe w przedwieczorze. Jak długo trawa rozdzielała wielokrotne noce: kiedy po raz ostatni Maria poczuła na plecach ucisk łagodnej trawy, dotykająca ręką wilgoci chłodnej szyby rozśmieszała siebie samą, by w ten sposób móc wyjść i uciec. Zmienia się spokój, rozmyślamy i jesteśmy już tylko obok niej, o niczym innym nie myśląc: wielki bałagan: sprawy, o których chciałoby się tak długo mówić, a które pozostaną tak, jak powstały, niezmienione przez pamięć: czy jeszcze wije się gdziekolwiek droga pomiędzy błękitnymi skałami, na których brzegu, ostrym i wyraźnym, tańczą roje ostrych iskierek — tak właśnie, z wielkim trudem, Maria zbaczała i wyrywała się sobie samej. Jak długo można znosić dysonanse, nic i tylko łopot powracających w suche powietrza za otwartym przed chwilą oknem, wracały ćmy, deszcz się skończył.

— Czy się coś stało?

— Nie, nic.

— Połóż się, to ci dobrze zrobi. Ja żartowałem.

— Nie o to mi chodzi. Wcale mi nie sprawiłeś przykrości. Chciałabym na chwilę wyjść.

Włożyła spodnie i koszulę. Stała przy drzwiach. Z trudem dotknęła czołem gładkiej deski: po prostu drewna, bez słów.

— Pójdę z tobą.

Podniósł się i teraz przez ubranie czuła jego nagie ciało. Zebrała się w sobie i wytrzymała moment, gdy ją obejmował. Pocałowała go i szybko wyszła. W drzwiach podniecenie minęło. Zastanawiała się tylko nad tym, jak zrobić to, żeby nigdy już nie wracać do tego pokoju.

 

W czasie 9, 10 i 11 lipca 1971 roku rozchylone firany okien ciągle zaskakiwały Marię wsłuchaną w szmer zmyślony przebiegającej myszy. Marię nocy, Marię trzech dni. Kiedy czekała w pokoju na Dawida, zielona podłoga (w nocy nie dostrzegała jej barwy) splotła się w jej myślach z pewnym wierszem Ezry Pounda. Był to jedyny fragment, jaki znała na pamięć. Jakoś nieubłagany chłód zielonej podłogi. Co to miało znaczyć. Wielość słów. Tak bardzo zmierzwione słowa:

 

Wiosną oszołomienie i nad Auvezere

Maki i oczy dnia w zielonej emalii

Wzrosły ponad nas; znamy strumień na pamięć

I oba nasze konie wytropiły, gdzie jary;

Wiemy miejsca zalewisk wysadzonych topolą

Z dni młodości, gdy niebo nam ciemne sprzyjało.

A na niebiosach koła ogromne

Niosły nas razem... w górę... i roznosiły

Wierzących, że napotkamy wargi i dłonie –

 

Tam, zamkniona w jego zamku, Tairiranowym,

Która nie miała uszu, języka, jak tylko w dłoniach,

Przeminęła, o! niedotkniona, nieosiągalna!

Która dla jednej tylko osoby, przez nią żyć mogła,

Która dla jednej tylko osoby, z nią mówić mogła

I wszystko inne w niej — piach lotny zmian,

Więź zwierciadeł rozbita...!

 

Maria nocy, była Marią nocy, której tak się obawiała. Nagły strach ciemnego pomieszczenia: jeśli cokolwiek czuła, musiała czuć wtedy ból i zniechęcenie, może czuła strach: jeśli cokolwiek czuła. 8 lipca 1971 roku wchodziła po schodach. Była wtedy na odcień mroku: przykucnięta postać na podłodze: oczy doszukiwały się śladów mysich nor. Była przykucnięta: trochę ją to śmieszyło, bo pozycja była podobna do tej, w której mogłaby oddawać mocz. Korytarz na piętrze, jest noc, na dole Adam pisze coś na maszynie. Dochodzi ją prędkie stukanie, nie wiadomo co to takiego. Co to w końcu znaczy. Śmieszne korytarze i szumiące drzewa nocy. Cicha Maria, zanim zatupotała bosymi stopami po drewnianych schodach, stała przy otwartych drzwiach patrząc przez szparę na placyk, gdzie żwirowana powierzchnia nie mogła skrzypieć niejako sama od siebie, gdzie klomb (tak niechętnie doglądała kwiatów) więził cienie. Był w ten prosty sposób klomb, gdzie tak niechętnie opiekowała się kwiatami. Wróciła wtedy do pokoju, gdzie odwrócony plecami Adam pisał na maszynie. Wychodziła z dużego pokoju na parterze. A na korytarzu okna były plamami podobnymi do roześmianych twarzy. Przed tym wyśliznęła się z pokoju, gdzie Adam pisał na maszynie jakieś swoje dzieła. Rozpostarła szeroko palce na framudze drzwi i przez chwilę zdawało jej się, że widzi odbicie swojej twarzy w gładkim drewnie. Widziała swoją dłoń rozpostartą szeroko. Pochyliła głowę i zsypały jej się świeżo umyte włosy. W przekorny sposób nie lubiła się myć, chociaż bardzo lubiła być czysta. Wtedy każdy okruch brudu doprowadzał ją do pasji, powodował histerię. Musiałaby myć się co chwilę. Położyła obok pierwszej drugą rękę: chciała sięgnąć po czarny kamień, zakryć rękę czarnym kamieniem. Przesunęła palce tak wysoko, jak wysoko mogła sięgnąć, i obróciła się wokół nieruchomej osi, której końcem była jej dłoń. Chłód drewna i ciepło włosów. W końcu, myślała, że jest dobrze, że jest zdrowa. Wbiegnie po schodach: pomyśli, że biegnie jak pająk, jak pająk po ścianie. Drogą bosych stóp po schodach. Podciągnie niepewnie niebieskozieloną suknię, w której nie wiadomo dlaczego bardzo chciała przyjąć Dawida. Niesamowicie mocno chciała. Czy zechciałaby przyjąć swoją własną twarz odbitą w gładkim drewnie, czy były inne przyjęcia?

Kiedy zaraz będzie na korytarzu (unikając ścian, bo tam czyhały cienkonogie pająki), pomiędzy domysłem o ogromnych różowo-białych kwiatach. Ciche palce poszeptu dotkną jej, ciche liście zaszeptania ogromnych roślin, które wsączyły się w korytarz. Zielone podstawy różowo-białych kwiatów: czy zwieńczą szczyt niedostępnej w końcu podłogi. One mijały wtulając się w nią, tuląc się do jej piersi, wciskając się między uda, burząc włosy, zastawiając we włosach ślady życia ogromnych kwiatów, wśród których zakrzepną białe ślady czarnych pająków. Pająki poproszą przyjaźnie o zanurzenie palców w kwiaty i będziesz mogła przytulić do nich policzki, oprzeć się o przyjaźnie ustępujące rozlistnienia. Nie było w korytarzu innych roślin niż odbicia drzew w oknie na końcu korytarza i odbicia tych odbić: powolne plamy prawie że domyślnej zieleni na żółtych ścianach. Weszła cicho rozglądając się trochę ciekawie, a trochę ze strachem. Pochylona: stopy zaplaskały po podłodze zieleni, poczuła dywan rzucony na środek korytarza. Myślała o dotykających rąk różowych kwiatach, których nigdzie nie ma. W niespodziewanym przypomnieniu zatańczyła z Adamem, było to bardzo dawno. Zbudził się niepokój: szukali się wtedy razem, aby móc razem zatańczyć. Nie chciała tego pamiętać i maże nie było tego naprawdę. Wychyliła głowę na korytarz: idąc unikała ścian, unikała spotkania z nocnymi pająkami. Wokół w pełni domyślności istniały jeszcze różowo-białe kwiaty i ich ogromne zielone liście. Zmrużyła oczy, jakby chciała je ochronić przed zwieszającymi się nisko, nieistniejącymi w mroku roślinami. I co miało być, już jutro lub już za kilka lat: czyjeś złotoblaszkowe oczy i mdły zapach przywiędłych irysów. Może już jutro, może za kilka dni — myślała o krzakach jaśminu i bardzo licznych mszycach, których obawiała się tak bardzo, które uwięzione między płatkami piły słodki sok. Niepokoiły ją także wielkie i jakby włochate płaty śniegu, które przecież kiedyś nie roztopią się na czyjejś twarzy. Ale było to jakby za daleko na spotkanie czegokolwiek. Za daleko od miejsca domu, miejsca nocnej lampki, w którą uzbrojona wydawała bitwy nocnym strachom w każdym z pustych teraz pokoi. W końcu z pustych oczu posągów kamiennych: niespokojna ciekawość. Jej niespodziewanie ciekawskie oczy. Korytarz był pusty: sama dla siebie zaklaskała w dłonie. Nie było echa, a przecież w którymś z miejsc tego korytarza ściany odzywały się dźwięczącym szklanie echem. Później w jednym z pokoi, prawie że leżąc na ziemi, nie położyła się tylko dlatego, że nie chciała wybrudzić sukni, wypatrywała, czując, jak ogarnia ją histeria mysich nor. Nie znalazła nic takiego: był to pokój, w którym miał zamieszkać Dawid. Chwilę przedtem stanęła w korytarzu i przezwyciężając lęk oparła wpierw ramiona, a później kawałek pleców i pośladka o ścianę. Domyślność bardziej aniżeli prawdziwe dostrzeganie jakiegokolwiek koloru. Otwarte okna: okno na końcu korytarza poruszało się trochę. Zamknęła na chwilę oczy: kiedy pierwszy raz miała stosunek z Adamem, poprzez lęk i jego nagie ramię, dostrzegała kołyszące się okno.

Po raz pierwszy w świecie: w raju nieistniejącej roślinności. Wśród nieistniejącej roślinności poczuła się bezpiecznie i wiedziała, że jest obca, jest przejazdem w każdym kraju, gdzie rządzi spokój. Zaczynała rozumieć już tę grę. Myślała w przypływie niespodziewanej chęci domniemania, że dla kobiet ciało jest najważniejszym łącznikiem, więzią z otaczającym ją światem. Ogarnął ją dreszcz, kiedy pomyślała, co będzie, gdy przyjdzie starość, jej starość. Bała się panicznie. Przez chwilę pomyślała głupio, że lepiej jest umrzeć, niż być starą. Podeszła do kołyszącego się okna. Uspokoiła je dotykiem swojej ręki.

Nagle krzyknęła wystraszona, usłyszała znajome chrobotanie niespokojnej myszy.

Zanim krzyknie.

11 lipiec 1971.

Obok mnie jest Dawid. Pierwszy raz chciała dotykać jego nagiej skóry, spać z nim tak doskonale znanym, bezpiecznym i uspokajającym. Domyślała się jego włosów, które poczuła na kolanach. Chciała czuć dotyk, dotykać jego wąskich przegubów, palce.

Wstał.

Poproszę go. Teraz jest mój i będzie mój tak, jak ja będę tylko jego. Słyszę kroki Adama. Chcę poznać Dawida tak bardzo, że wydaje się to niemożliwe. Pierwszy raz nie irytuje mnie to, co zawsze fantazjował. Nawet chciałabym, żeby powiedział: zaśniemy, Mario, wśród zieleni pierzastej roślinności zielonych oczu, błękit nieba będzie snem. My będziemy, niech tak mówi dalej, żeby mówił: będziemy smakiem jagód, smakiem rozduszonych jagód, banalnie mówiąc: smakiem i zapachem czerwcowych łąk i pól, zielonych pól czerwca, szumem i śmiechem nożycowo wykrojonych palm, smakiem jagód, będziemy smakiem jagód uwięzionych w krótkiej nocy czerwca. Smakiem jagód...

 

Tarnowskie Góry, Kraków, Katowice

wrzesień 1971 — sierpień 1974

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich