eGNOSIS

Barbara Robakiewicz
(ur. 1961). 
– historyk literatury, polonistka w warszawskim liceum, obecnie studentka studiów podyplomowych filozofii na UW. Lubi wraz z młodzieżą odkrywać literaturę. Wśród uczniów jest znana ze słabości do Jana Kochanowskiego.

 

Liście to esej o niezwykłej książce, Liściach croatoan Donata Kirscha, którą dzięki pracy Barbary Robakiewicz możemy przebyć niczym trasę wtajemniczającego labiryntu.

 

 

Wprowadzenie

Podróż  

Wyspa

Drewno 

Paideuma

Wskazówki

Bibliografia

Aneks

 

Liście cz. I

Barbara Robakiewicz

 

Musiałem odbyć daleką podróż — powiada Gilgamesz
— do kraju Humbaby. Musiałem podróżować
nieznaną drogą i stoczyć dziwną bitwę.

 

  

WPROWADZENIE

 

 

Liście croatoan, książka Donata Kirscha, pisana w latach 1971-1974, a wydana w 1977 roku, stała się swego rodzaju wydarzeniem sezonu. Część krytyków przyjęła ten debiut z zainteresowaniem, określając autora mianem pisarza ambitnego, poszukującego, obdarzonego dużą kulturą literacką, a powieść jako dzieło wybitne, część zaś uznała ją za niezrozumiałą i pretensjonalną, uskarżając się na niemożność wykrycia, wręcz nieobecność przesłania. Mimo różnic opinii, jej oryginalność sprowokowała wielu recenzentów do zaangażowania i sprawiła, że obecnie w podsumowaniach literatury ostatniego okresu bywa przywoływana jako znamienny przykład.

Kiedy osiemnastoletni Kirsch zaczął pisać Liście croatoan, byłam w czwartej klasie szkoły podstawowej, a gdy dojrzałam do pierwszej lektury jego książki, w moje życie wkroczyli już emisariusze podziemnych wydawnictw z walizkami pełnymi Sołżenicyna, Zapisu i Kultury. Nasze drogi mogłyby się już nie spotkać, gdyby nie to, że posiadaczem i czytelnikiem Liści croatoan w ’77 roku został mój przyszły mąż. I trzeba przyznać, że jako czytelnik nie był w owym czasie tym, którego Kirsch mógł był sobie wymarzyć jako odbiorcę. Rozpoczynał lekturę kilka razy, za każdym uznając książkę za bardzo trudną i wymagającą wyjątkowego skupienia, więc odstawiał ją tymczasem na półkę. Ten czas wyjątkowego skupienia wreszcie po dwunastu latach nadszedł i dzięki męża zafascynowaniu doszło jednak do mojego z Liśćmi croatoan spotkania. Namówiona, spróbowałam i ja, by się z miejsca przekonać, w czym tkwi trudność. Kreacyjny i bardzo indywidualny sposób posługiwania się słowem, świadome użytkowanie jako twórczych narzędzi praw, które rządzą językiem będącym w powszechnym użyciu, kontrapunktowe prowadzenie dyskursu, poetycka technika obrazowania, liczne wtrącenia tworzące rodzaj mozaiki — oto z czym styka się czytelnik od początku lektury.

 

Za skrzypieniem drzwi i małym przedpokojem jest puste mieszkanie. Między wtedy palcami wielkiego śniegu nie znaliśmy jeszcze zimy. Nieskażone niedotknięcie i odległe lekceważące nasze zamiary. Obszar najbliższego universum mieszał się z pyłem gwiazd. Na pograniczu tak miłego dla oka nierozróżnialnego istnienia gwiazd. Po schodach na strych. Szybciej: miasto było wielkie. Nigdy w szmerze kół autobusu nie upatrywałem tyle co wtedy.[1]

 

Perspektywa narracyjna rozszerza się przez przyporządkowywanie partii tekstu coraz innym osobom gramatycznym, czasom i trybom:

 

PRZEMIERZAŁ cichą wodę nieznanego jeziora, właściwie MÓWISZ o jeziorze znanym z dotyku i być może z nazwy, nieznanym jednak teraz, to znaczy w nocy 11 lipca 1971 roku. USIŁOWAŁEM trzymać się jak najdalej Marii, unikałem jej dotknięcia, nawet bliskości. [2]

 

Dzięki tym i innym zabiegom autor umieszcza czytelnika w alternatywnej rzeczywistości, czy może słuszniej: rzeczywistości widzianej alternatywnie, tak innej niż ta, do której schematów i porządku jesteśmy wdrażani od dzieciństwa. Trudność, okazało się, tkwi w konieczności nowej adaptacji, wytworzeniu w sobie przyzwalającego, życzliwego nastawienia. Użycie aparatu krytycznego, wykształconego dla wyświetlenia sensu bardziej tradycyjnych form powieści, wywołuje napięcia i frustracje czytelnika, a co za tym idzie niemożność wniknięcia w rekonstruowany przez autora świat. Niecierpliwość sprawia, że padają sądy tyleż kategoryczne co pochopne:

 

Krytykowi nie pozostaje więc nic innego, jak stwierdzać fakty i wierzyć, że to, co powiedział Kirsch, jest najważniejszą sprawą jego ludzkiego, podmiotowego życia. Ale estetyka porządkująca potoczne i naskórkowe mniemanie o świecie nie czyni jeszcze literatury. Tym bardziej, że ów porządek wychodzi w utworze na naczelne miejsce, wypiera i gmatwa komunikatywną warstwę utworu, przez co sprawia, że język tej prozy traci właściwą powieści przezroczystość. Sądzić można wprawdzie, że jest to celowy zabieg artystyczny służący temu, by plątaniną i bełkotem przykryć niespełnione działania i kalekie marzenia.[3]

 

Autor powyższego nie przeczuwał nawet jak lekkomyślne sądy feruje. Zwłaszcza zarzut naskórkowości mniemania o świecie świadczy o niechęci i niemożności przedarcia się do prawdy Kirscha. Otóż forma przekazywania istotnej treści w książce przywodzi na myśl technikę tworzenia obrazów anamorficznych, które często na pierwszy rzut oka przedstawiają kunsztowną, abstrakcyjną plątaninę linii i plam i dopiero zastosowane odpowiedniego kształtu zwierciadło „otwiera” dla widza ukryty sens, obraz nieoczekiwanie zjawia się „wewnątrz” zajmującego teraz centralną pozycję lustrzanego walca (patrz: przykład w aneksie). Nieporozumieniem jest szukanie „komunikatywnej warstwy utworu” wśród linii i plam. Komunikat powieści jest swoiście zaszyfrowany i należy raczej zastanowić się nad rodzajem translacyjnego zwierciadła, tłumaczącego sens i wzajemne powiązania wszystkich warstw utworu. To translacyjne zwierciadło można też nazwać, ze względu na jego przeznaczenie, transgresyjnym, czyli umożliwiającym przejście do owej alternatywnej rzeczywistości. Z pojęciem przejścia, jako określenia czynności przechodzenia na drugą stronę, łączy się wiele synonimów, które oddają różne jego odcienie znaczeniowe. Przejście może oznaczać też połączenie czy niezwykłe spotkanie, kontakt z kimś. Wejście lub wstęp, przekroczenie, któremu towarzyszy skojarzenie z drogą i przeprawą, jako związanymi z przechodzeniem, oddaje prawdę o trudności i niebezpieczeństwach, konieczności pokonywania przeszkód, szukania drzwi, ścieżek i mostów. Wielu oponentów Kirscha, mimo licznych wskazówek w tekście, wysiłku tego podjąć nie chciało.

Czy jednak owo transgresyjne zwierciadło musi być medium stawiającym adeptowi tak wysokie wymagania? Należałoby wyrazić wątpliwość, do jakiego stopnia pisarz ma prawo wymagać od czytelnika uciążliwej pracy i nieustającej koncentracji. Przy celach, jakie Kirsch sobie stawia, jest to rodzaj metody zakładającej, że współuczestniczyć może ten, kto poddał się procesowi edukacji. Jest to jednak specyficzny gatunek kształcenia, nasuwający nieodparte skojarzenia z praktyką wyjaśniania świata, stosowaną w literaturze alchemicznej. Streszcza ją maksyma: obscurum per obscurius, ignotum per ignotius (ciemne przez ciemniejsze, nieznane przez bardziej nieznane), która naszym pokartezjańskim i pragmatycznym umysłom wydaje się bełkotliwa i nieracjonalna. Podobnie jednak, jak wizji rzeczywistości odkrywanej przez teorię względności nie sposób opisać za pomocą języka fizyki Newtona, tak jedynie wyjście poza ograniczenia nakładane przez starzejące się sposoby kontaktowania się i opisywania świata, jest w stanie przybliżyć nas do bardziej adekwatnego jego modelu.

Do powyższej zasady alchemicznej odwołuję się z całą premedytacją. Nieprzygotowanego czytelnika, zgodnie z jej duchem, autor rzuca od razu na głęboką wodę; po to, żeby dostąpić właściwego wtajemniczenia, trzeba poznać język, jakim przemawia hierofant, co staje się w tym przypadku możliwe po pierwszym przeczytaniu książki. Wtedy też możemy bardziej świadomie odczytywać jej początek, rekonstruować topografię, wydobywać zarysy głębszego, istotnego przesłania, dostrzegając już umieszczone w punktach węzłowych symbole i hasła-klucze. Dopiero wówczas pierwszy rozdział zaczyna pełnić swą funkcję sprzęgając koniec z początkiem. Pierwsze wprowadzenie i Drugie wprowadzenie mogą do czegokolwiek wprowadzić po tym, gdy szyfr języka zostanie ujawniony. Dziwna niekonsekwencja logiczna pierwszego akapitu może wówczas nabrać znamion oczywistości:

 

W zgodzie z obietnicami, danymi przeze mnie Marii, starałem się jak mogłem często powracać myślami i obśliniać myślami całości tego, co nazywałem wtedy universum. Pozostawałem jednak w zgodzie z tym, co mówili filozofowie (nie, nie znam się na filozofii) i ci matematycy, o których troszeczkę tylko wiedziałem. Gdy w zgodzie z obietnicą, daną kiedyś Marii, przestałem obśliniać dociekaniem mych wyobrażeń przejrzystą noc universum, przenosiłem się do podnóża tamtego muru. [4].

 

To, że bohater dał siostrze jednocześnie dwie sprzeczne ze sobą obietnice, implikuje domniemanie istnienia dwóch biegunowo różnych, a zarazem dopełniających się, zasad urządzenia świata.

Akcja powieści rozgrywa się zasadniczo na dwóch planach: w czasie trzech dni lipca 1971 roku i na przełomie maja i czerwca 1977, kiedy to zdarzenia z lipca ożywają powtórnie w rekonstrukcji, jakby w lustrzanym odbiciu. Niemniej widnokrąg zdarzeń obejmuje niedatowane wspomnienia dzieciństwa z jednej, a okolice roku 2040 z drugiej strony. Gdybyśmy chcieli zrekapitulować wydarzenia zawierające się w owych trzech ważnych dniach według porządku naszych przyzwyczajeń i oczekiwań, a więc przywracającego postulowaną „przezroczystość”, wyglądałyby one jak następuje: 9 lipca 1971 roku do otoczonego murem i ogrodem domu, zamieszkałego przez Marię i Adama, który „był pisarzem już wtedy trochę popularnym” [5], przyjeżdża młodszy brat Marii, Dawid. Dostaje się do posiadłości nie przez bramę, lecz poprzez mur obok zamkniętej furty i przedarłszy się przez nieznany sobie ogród, dociera do domu, u wejścia którego natrafia na siostrę i jej męża. Wespół z przybyłymi później gośćmi: Ewą i Anną, kuzynkami Adama, oraz Pawłem, narzeczonym Anny, spędzają trzy dni. Są to trzy letnie, wakacyjne dni, jakie wszystkim mogą się w takim czasie wydarzyć, wypełnione opalaniem, kąpielą w jeziorze, posiłkami, wieczornymi rozmowami, grami towarzyskimi, flirtem. Te trzy zwyczajne na pozór dni kończy wydarzenie dziwne, okrutne i straszne — śmierć Marii, którą w przystępie szału zazdrości zabija mąż. Zazdrość wybucha o uczucie łączące Dawida i Marię. Późnym wieczorem 11 lipca 1971 roku w trakcie kulminacyjnej rozmowy między rodzeństwem Maria dokonuje wyboru, proponując Dawidowi wspólny wyjazd. W tym czasie rozdrażniony Adam krąży wokół pokoju, w którym się rozmowa odbywa. Wskutek zdumiewającego przypadku w ciemności na Marię upada mysz, którą strącił ze swej stopy Dawid. Przerażona krzyczy, podrywa się i szuka ratunku w Dawidzie, który ją przytula i całuje. W tej chwili do pokoju wpada Adam, zapala światło, wrzeszczy: „zboczeńcy” i odtrąciwszy Dawida wbija w szyję Marii nóż. Wbiegają pozostali mieszkańcy domu, obezwładniają Adama i stwierdzają, że Maria nie żyje. Dawid ucieka z domu, przedziera się przez zarośla, wybiega przez bramę, zatrzymuje przejeżdżającą ciężarówkę i odjeżdża. Ten przedziwny splot wydarzeń wydaje się jakby nieprawdziwy, wręcz teatralny.

Stając pod murem 9 lipca 1971 roku Dawid ma 17 lat, czyli jest u progu swej dojrzałości. Wydarzenia tych trzech letnich dni stają się centralnym punktem jego życia i wszystkie pozostałe lata wypełnia mu walka z czasem i obawa, czy uda mu się zachować pamięć o sensie, jaki nadały jego istnieniu. Zasadniczo akcja rozgrywa się w roku 1977, kiedy Dawid odtwarza swoje przeżycia trzem znajomym, przebywając prawdopodobnie za granicą, w domu otoczonym również ogrodem. Prowadzone są rozmowy istotne, Dawid poznaje dwie kobiety: Martę i Virginię, z których ta druga będzie jego towarzyszką przez dwa lata; jednak wszystko to, co dzieje się po trzech dniach lipca, a co zawarte jest w dużej mierze w rozdziale Drewno w istocie różni się od życia trzech dni jak drewno od drzewa.

Lipiec 1971 i czerwiec 1977 to dwa główne ogniska akcji. Każdemu z nich przyporządkowane jest preludium właściwego rodzaju. Są to dwa wprowadzenia składające się na pierwszy rozdział, Stary kraj: Pierwsze wprowadzenie i Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia. Każde z nich operuje środkami stosownymi dla swej przynależności. Pierwsze, które jest oknem do dwóch rozdziałów: Podróży i Wyspy, jest samo w sobie całością, a otwiera się do świata świadomości Dawida — tego, co dla niego najistotniejsze. To świat jego dzieciństwa i wczesnej młodości — pierwszy świat, pierwsze miejsca; to świat trzech dni lipca, to bezustanne poszukiwanie sposobu odróżnienia snu od jawy, sposobu wydobycia się ze snu. Drugie wprowadzenie nie zakłóca naszego wyobrażenia o świecie; widzimy protagonistów Drewna w momencie rozpoczęcia opowieści Dawida, w majowym, słonecznym pejzażu. Lecz i jego początek to przekraczający „normalność” sen (wizja?) będący powrotem, lub formą nawiązania kontaktu z rzeczywistością alternatywną.

To, co pisałam o rozszerzeniu perspektywy narracyjnej, w większej mierze tyczy się Podróży i Wyspy, w których oglądanie biegnących zdarzeń ze wszystkich możliwych punktów widzenia stwarza wrażenie przemieszczania, spotkania i zbiegnięcia się wszystkich czasów. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość przenikają się, nie są rozdzielone, na co autor zwraca uwagę w dosyć sugestywny sposób. Wiele orzeczeń wyróżniono dużymi literami, co rzuca się w oczy nawet przy pobieżnym przeglądaniu książki. Odmiennie w Drewnie, tym, co specjalnie uwypuklone jest linearny, chronologiczny przebieg wydarzeń, co unaoczniają tytuły jego podrozdziałów:

 

23 czerwiec 1970

23 czerwca 1971, niebieski wieczór

9 czerwca 1977 rok

9 czerwiec 1977, w sekundę później

9 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później

17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku

17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku

17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977

17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978, a więc mimo wszystko około 2040 roku.

 

Ten układ przywodzi na myśl stopnie, po których upływający czas, niczym siła ciążenia, sprowadza nas w dół ku nieuchronnemu, w domenie którego również dochodzi do swoistego wyłączenia czasu. Oto jak w ostatnim z powyższych podrozdziałów pisze Kirsch o umierającym Dawidzie:

 

Zaniepokoił się, że tak być musi: przebłysk świadomości dziwnie rozśmieszony. Bo co robić. Nazwaniem odmian: przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Teraz prawie żadne, a znaczy to: żadne z nich. Nie istnieją po namyśle rozstajnie, a myślami po dnie, którym, po którym jest tylko muł, zamulający właśnie. [6]

 

Drewno kończy się ostatnim powrotem do lipca, przyjmującym postać opowieści Marii, która nasuwa skojarzenia z wizją lub snem.

 

Opowieść Marii — nieistniejąca naprawdę, opowieść o Marii — której już wtedy nie będzie, nawet Marii.[7]

 

Ten końcowy fragment opowieści, opatrzony tytułem 8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki, stanowi na pozór odstępstwo od zasady linearności rozwoju akcji obowiązującej w obrębie Drewna, można jednak domniemywać, iż relacja o Marii jest przedmiotem wizji umierającego Dawida, który powracając do dni stanowiących centrum i sens jego życia ostatecznie identyfikuje się z siostrą.

Jednym z podstawowych problemów podejmowanych przez Kirscha jest pytanie o skuteczność wyjaśniania natury rzeczywistości w oparciu o porządek przyczynowo-skutkowy opisujący relacje i przebieg zjawisk w obrębie czasoprzestrzeni. Sądzę, że do tego właśnie problemu nawiązuje autor umieszczając jako motta wszystkich rozdziałów książki cytaty relacjonujące dzieje pierwszej angielskiej koloni w Ameryce Północnej. Oto one:

 

STARY KRAJ Raleigh, Sir Walter (1552-1618). Angielski polityk, podróżnik, kolonizator i pisarz. Faworyt królowej Elżbiety. Zapoczątkował ekspedycje do Ameryki. Sprowadził do Anglii kartofle i tytoń Oskarżony o zdradę stanu został ścięty.

S. Mierzeński: Amerykanie [8]

 

PODRÓŻ Już w ostatnich dekadach XVI wieku nad przyległą Zatoką Niepokalanego Poczęcia osiedlili się Anglicy i te powstające osady, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Roanoke, na lądzie stałym, nigdy nie stały się przedmiotem napaści krajowców.

F. Mowat: Wyprawy Wikingów [9]

 

WYSPA 18 VIII 1587— urodziło się pierwsze dziecko osadnikom anglosaskiego pochodzenia — Wirginia Dare. Przyszła ona na świat w Roanoke Island, kolonii założonej przez Sir Waltera Raleigha.

S. Mierzeński: Amerykanie [10]

 

DREWNO Roanoke. Wyspa położona u wybrzeży północnej Karoliny. Na wyspie tej Walter Raleigh założył w 1585 roku pierwszą kolonię angielską w Północnej Ameryce. Los tej kolonii jest nie znany i jedynym śladem, jaki pozostał, są znalezione w XVII w. tajemnicze słowa „Croatoan” wyrzeźbione w drzewie. Znaczenia ich dotychczas nie wyjaśniono.

S. Mierzeński: Amerykanie [11]

 

Stary kraj, Podróż, Wyspa, Drewno — to rodzaj streszczenia historii pierwszej osady angielskiej na wyspie Roanoke. Ludzie biorący udział w wyprawie ze starego kraju, po podróży przebywali na wyspie, zostało po nich drewno z napisem. Interesująca wydaje się postać samego pomysłodawcy kolonii, Raleigha — poety metafizycznego, autora niedokończonej Historii świata, tłumacza Owidiusza — który wskutek intryg dworskich został stracony toporem w londyńskim Tower. Umieszczając skrót dziejów osady pod postacią tytułów rozdziałów, autor sugeruje istotne ich powiązanie z wydarzeniami z życia bohatera powieści, Dawida, a co za tym idzie z jej istotą. Powiązanie takie mogłoby zachodzić w wymiarze przekraczającym empiryczną, przyczynowo-skutkową naturę zjawisk, zakładającym istnienie transcendentalnego porządku. Myślę o zasadzie synchroniczności i paralelizmu zjawisk, pozostających w różnych punktach przestrzeni i czasu, i o hipotezie istnienia ponad przestrzenno-czasowego continuum. Continuum tożsamego z zasadą jedności bytu, usuwającą niewspółmierność między tym, co obserwowane, a obserwatorem. Obraz świata powstały w wyniku zastosowania tych koncepcji jest tak trudny do ogarnięcia, że wymaga z pewnością wykształcenia nowego języka, który mógłby go wyrazić. Przywołuję tu znów zasadę obscurum per obscurius, traktując jako niejasne i trudne do wytłumaczenia obscurum, istotę owego jednoczącego continuum, a język wtajemniczający, będący jego pochodną, jako obscurius.

Już podczas pierwszej lektury Liści croatoan, kiedy tylko przeczuwałam zagadkę, tajemnicę, narzucał mi się obraz labiryntu, do którego porównałam rozumianą na sposób laicko-egzystencjalny powieściową „plątaninę życia”, traktując tę figurę jako metaforę zawikłania. Jest to tymczasem symbol ukształtowany przez jedną z najszerzej upowszechnionych legend starożytności — mit o Minotaurze, mit o okrutnym człowieku-zwierzęciu, ukrytym przed światem przez własnego ojca wewnątrz pałacu-labiryntu. Minos (syn Europy podstępem uwiedzionej przez Zeusa skrytego pod postacią byka) rozkazał Dedalowi zbudować konstrukcję zwodzących korytarzy i sal, by w jej mrokach ukryć hańbę swej królewskiej rodziny — potwornego potomka. W ciemności labiryntu zstępuje Tezeusz, określany w pismach religioznawczych mianem bohatera solarnego, aby z pomocą miłości i rozumu odszukać i zgładzić monstrum. Byk-człowiek to symbol mocy chtonicznych, przypomnienie ukrytej części dwoistej natury ludzkiej, cienia skrywającego to, co odmienne, niezrozumiałe, niewytłumaczone, obce i odstręczające, oderwane od wszystkiego, co bliskie nam i znane, lub raczej — co rozpoznaje i akceptuje nasza świadomość. Na Minotaurze ciąży zastanawiający los niewinnie okrutnej istoty, przeznaczonej przez bogów, by była okrutna i równocześnie, by została za to okrucieństwo ukarana. Zostaje ukarana śmiercią, która jest aktem zarówno koniecznym, jak niesprawiedliwym. Historia Minotaura stanowi mysterium tremendum, przerażającą i straszliwą tajemnicę. Jest ona czymś odmiennym, głębszym niż problem, który rozstrzygnięty przestaje istnieć, tajemnica zaś powinna być zbadana doświadczalnie, gdyż z natury swej nie podlega wyjaśnieniu werbalnemu, a jedynie może być pojęta na drodze rekonstruującego przeżycia.

Historia i znaczenie labiryntu jako znaku tajemnicy, liczne jego wcielenia i formy nieustannie obecne w kulturze, czyli też w zbiorowej świadomości, stały się przedmiotem badań kulturo- i religioznawców. Większość informacji, opinii i tez co do roli i znaczenia labiryntu i całego otaczającego kompleksu mitów wielu kultur, zebrał i opisał w Księdze labiryntu Santarcangeli. Z wszystkich określeń zawartych tam wyprowadzić można syntetyczną definicję labiryntu jako krętej drogi, na której bez przewodnika łatwo się zgubić, czyli takiej trasy, która otwiera, lub uniemożliwia dostęp do pewnego miejsca, do którego nie wszyscy są w stanie dotrzeć.

Trasa labiryntu i owo miejsce przezeń chronione stanowią pewien wydzielony obręb, często w przekazach kojarzony ze światem podziemnym, ze zbiorem podziemnych korytarzy, grot, jaskiń, i jako taki łączy się bezpośrednio z wyobrażeniem królestwa śmierci. Nawiązuje do pełnej niebezpieczeństw wędrówki duszy poprzez kręte korytarze przywodzące na myśl hebrajski Szeol, czy grecki Tartar, wypełnione mrokiem, w których można się zagubić na zawsze dokonując niewłaściwego wyboru, niczym w męczącym, niekończącym się sennym koszmarze. Błądzenie w labiryncie ma na celu przedarcie się poprzez ciemność do centralnego miejsca, krypty-sanktuarium, „w głębi którego spoczywa Coś, być może Potwór, być może Skarb, być może jedno i drugie razem” [12], gdzie dokona się zasadnicze spotkanie, walka, olśnienie i wtajemniczenie, a rezultatem będzie odrodzenie i powrót na ziemię.

„Zmarłym” — w przenośni — jest też ten, kto nie zna absolutnej rzeczywistości, prawdziwego, czyli wyzwolonego z królestwa śmierci, życia. Można je poznać na drodze wtajemniczenia i z tej przyczyny labirynt to również mistyczna iter perfectionis — droga do doskonałości. Wszystkie jej przypisane trudności są wyobrażane w postaci drogi lub też podróży, podczas której adept jest zobligowany do marszu i pokonywania prób wtajemniczeniowych. W centrum pozostawia owego „zmarłego”, by żywym wrócić na światło. Dlatego też w centrum jest także krypta grobowa, albo rodzaj więzienia, w którym zamknięty jest nieboszczyk. Ponieważ jednak jest to jednocześnie miejsce ożywania, niejednokrotnie towarzyszą mu symbole życia, często jest też przedstawiane jako wewnętrzny punkt zamkniętego ogrodu, zawierający Drzewo Życia lub Źródło, z którego woda płynie w czterech kierunkach. W centrum dochodzi do spotkania z inną „obecnością”, Bogiem ukrytym, z jego niewymownie tajemniczą, podwójną naturą.

Podobnie jak gwiazda to wyobrażenie nieba, a krąg — Słońca, labirynt symbolizuje proces wtajemniczenia, uniwersalny mit o trudzie i niebezpieczeństwach przejścia na inną płaszczyznę. Zadziwiająca jest żywotność tego symbolu, odciśniętego w naszej zbiorowej psychice niczym archetyp. Emblematy towarzyszą nam od zarania kultury. Nastawienie do nich zależało od duchowego klimatu epoki. W czasach nacechowanych żywym uczuciem mistyczno-religijnym — jak cywilizacja minojska, chrześcijańskie średniowiecze (legendy o poszukiwaniu świętego Graala), renesans — sakralność tego znaku, traktowanego jako hieroglif skarbnicy i misterium wiedzy, była powszechna. W epokach historycznych zwróconych ku empirycznemu pragmatyzmowi — jak Rzym cezarów, wiek XVIII, a także, w dużej mierze, nasze czasy — znak labiryntowy traci swój święty charakter ulegając wulgaryzacji, stając się czymś w rodzaju motywu zdobniczego, ornamentem w sztuce, rzemiośle, ogrodach, będąc jednocześnie — rzecz ciekawa — elementem częstym w zabawach ludowych. I chyba jego siła, prawdziwość powodowała, że przetrwał, okresami zatajając jakby swój zasadniczy sens, znajdując zastosowanie choćby jedynie jako element zwykłej gry, wypierany ze świadomości przez sprawy bardziej „oczywiste”. Nawet wówczas pozostawało jednak przynajmniej domniemanie czegoś niezmiernie głębokiego, nie wyjaśnionego, czasem tylko dreszcz, by objawić się w czasie sobie właściwym.

Wracam do dziwnego związku sugerowanego w Liściach croatoan — między historią osadnictwa na Roanoke a wydarzeniami współczesnymi. Czytając Historię U.S.A. [13], dowiedziałam się o faktach, które mogą wzmóc poczucie dziwności, ale pozwolą też nieco jego naturę wyświetlić. Następną po nieudanej próbie na Roanoke była zakończona powodzeniem akcja osiedleńcza w kolonii Jamestown, 130 kilometrów na północ. W dwieście lat po jej założeniu, świętując rocznicę tego pionierskiego wyczynu, utworzono labirynt posługując się pewną odmianą dębu, zwaną dębem zimozielonym, a przycinając jego krzewy tak, że obniżały się ku centrum. Dlaczego labirynt? Otóż było to zgodne z obyczajem i modą starego kraju — Anglii, gdzie konstruowanie labiryntów z żywopłotów oraz układanie ich z darni (zwanych turf-maze) było bardzo popularne. Posuwając się dalej tym tropem natknęłam się na zdumiewający rodowód owych turf-mazes, które zaciekawiają swym oryginalnym kształtem. Najprostsza hipoteza wykładająca ich pochodzenie zakładała, że mieszkańcy wyspy przyjęli wzór bezpośrednio od rzymskich kolonizatorów, okazało się jednak, że labirynty z willi rzymskich mają w znakomitej większości rysunek prostokątny lub kwadratowy, podczas gdy turf-mazes są krzywo-liniowe i koliste z rysunkiem typu „knosseńskiego”, którego z kolei owe rzymskie nie posiadały. Nie jest więc wykluczone, że oba typy labiryntów miały jeszcze odleglejszego wspólnego przodka. Będąc kontynuacją prehistorycznego wzorca labirynty angielskie były usytuowane w hierarchii kulturotwórczej nisko, a ich użytkownikiem był lud.

 

Turf-maze był rozrywką i instytucją miasta, wsi, życia na wsi; zwykle znajdował się na łące, na placu jarmarcznym lub w innym miejscu tradycyjnie przeznaczonym na zabawy i wszelkiego rodzaju uroczystości.[14]

 

Prawdopodobnie labirynt w Williamsburgu (w miejscu niegdysiejszego Jamestown) wywodzi się z ducha tradycji turf-maze. Przeniesienie kulturowe dokonało się w sposób automatyczny bez świadomości ciągu przekazywania głębokich treści.

Nie odsłoniłam jeszcze jednego ciekawego zbiegu (kulturowych) okoliczności. Mianowicie w starożytnej Grecji podczas obchodów uroczystości ku czci Apollina, budowano ołtarz z rogów byka zwany Keratonem dla uczczenia pamięci Tezeusza. Święto zaczynało się wraz z przybyciem okrętu dnia siódmego miesiąca Targelion, w dniu narodzin boga, na początku wiosny. Było to święto zapalenia nowego ognia łączone z tańcem labiryntu.

 

Keraton, ołtarz z rogów, odgrywał z pewnością jakąś rolę, choć nie wiemy dokładnie jaką — w obrzędach religijnych żeglarzy; tak samo istniał pewien związek pomiędzy labiryntem a katastrofami okrętowymi.[15]

 

Chcę zwrócić uwagę jak bardzo trafnym przedsięwzięciem była budowa labiryntu w Williamsburgu przez potomków ludzi, którzy przypłynęli na amerykańską ziemię na statkach.

Rdzeń literowy KRN zawarty w słowie Keraton, znaczącym oprócz wspomnianego ołtarza także „wierzchołek, szczyt”, można łączyć także z hebrajskim słowem Keren, co znaczy „promień” i jednocześnie „róg”. Innym symbolicznym i językowym wyrazem idei zwieńczenia, kontaktu z sacrum jest greckie słowo Keraunos— „piorun uderzający w miejsce wywyższone” i wyraz „korona”, którego pierwotny związek zarówno z promieniami jak i z rogami jest niewątpliwy. Na Górze Helikonu, w siedzibie Apolla i muz biło źródło Hippokrene; mit o Pegazie (sprawcy owego), błyskawicy i piorunie Zeusa, łączy dwa ważne motywy — szczytu i źródła, wiążąc zresztą to ostatnie z Peirene, pod Koryntem. Połączenie liter KRN można odnaleźć w nazwach wielu miejscowości, w których prowadzone wykopaliska archeologiczne potwierdziły istnienie miejsc kultu (jak Corinium — obecnie Cirencester) lub podziemnych, labiryntowych grobowców (jak w Carnac, czy Cromagnon). W panteonie celtyckim szczególną rolę odgrywał bóg Cernunnos, wyobrażany z porożem jelenia, nieodmiennie w postawie Buddy — między innymi na ołtarzu w paryskiej Notre-Dame. Ten sam pierwiastek KRN zawiera też napis Croatoan odkryty na wyspie Roanoke (w jej nazwie również tkwi ten sam trzon przy zmienionej kolejności liter). Jak wiemy, nikogo z kolonistów nie zastano przy życiu i sens napisu pozostał do dziś nieznany. Jest sprawą interesującą, że inna kolonia — powstała w południowej Italii — też niesie w swym imieniu identyczny trzon. Mam na myśli założony w 710 roku pne. Kroton, jedno z największych miast Wielkiej Grecji, siedzibę założonego przez Pitagorasa, Związku Pitagorejskiego, który to związek również miastem rządził.

Być może są to ślady jakiejś zagubionej prawdy „wysychającej odnogi cywilizacji”, na które ciągle natrafiamy, ale są dla nas jak niezrozumiałe słowo, znaczenia którego nie możemy sobie przypomnieć. Jednym z tego rodzaju śladów może być prowadzący do czasów Złotego Wieku ludzkości mit o Kronosie, ojcu Zeusa, synu Uranosa-Nieba i Gai-Ziemi, który poślubił swą siostrę, Reę, spłodził z nią sześcioro boskich potomków, a między nimi Zeusa i Herę. W czasach jego panowania ludzie byli najszczęśliwsi, byli równi. Upamiętniało go attyckie święto — Kronia obchodzone w okresie żniw. Kirsch pisze:

 

Pierwsze, co zostanie dostrzeżone: przyjazny las, nigdy nie dotknięty, pełen sosen i rzadkich świerków, pełen malin. Daleki Bałtyk [16],

Nie wiem, dlaczego rosnące sosny kojarzyły mi się z brzegiem morza [17],

 

zaś Owidiusz o Złotym Wieku tak:

 

Jeszcze sosny dla obcej odwiedzenia ziemi

Nie zstąpiły do morza, ścięte z gór rodzinnych [18].

 

 

Zapomniany dom, kalejdoskopowe ściany, gdzie paproć narzucała niespodziewanie swoje wzory, a kroki były jednocześnie echem siebie samych. Ślady tamtych spotkań dotarły do Dawida i do wielu innych, w jakiś sposób do wszystkich.[19]


 

Przypisy

[1] Donat Kirsch: Liście croatoan, Warszawa, Czytelnik 1977, s. 13. Liście croatoan — dalej: LC.

[2] LC s. 145.

[3] Andrzej W. Pawluczuk Powieść na zakręcie w: Nowy Wyraz 10/1978.

[4] LC. s. 7.

[5] LC. s. 57.

[6] LC. s. 227.

[7] LC. s. 232.

[8] LC. s. 7.

[9] LC. s. 17.

[10] LC. s. 34.

[11] LC. s. 158.

[12] Paolo Santarcangeli Księga labiryntu, Przeł. Ignacy Bukowski, red. Nauk. Aleksander Krawczuk, PW Wiedza Powszechna, Warszawa 1982, s. 9.

[13] Historia U.S.A.

[14] Paolo Santarcangeli, Księga labiryntu, cyt.wyd, s. 324.

[15] Tamże, s. 215.

[16] LC. s. 28.

[17] LC. s. 122.

[18] Publius Ovidius Naso Przemiany. Przeł. Brunon hr. Kiciński, opracował i wydał Jan Czubek. Gebethner i Wolff, Warszawa, bez daty wydania, s. 4.

[19] LC. s. 27.

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej