eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Zadziwiający wdzięk (1977) to kolejne opowiadnie po Naszym pierwszym świecie, które umieszczamy w eGnosis nawiązuje w swoisty dla Kirscha sposób do powieści Liście Croatoan, o której przesłaniu w eseju Liście pisze Barbara Robakiewicz. Zainteresownych prozą D.Kirscha zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

Zadziwiający wdzięk

Donat Kirsch

 

 

To było piękne lato, mdłe, męczące i ciemne,

Tak bardzo polubiłaś słodycz deszczu latem

I śmierć polubiłaś nad latem panującą

W drżeniu chorągwi swych skrzydeł z popiołu

Ives Bonnefroy Piękne lato

 

Mówiono tylko do widzenia, tym, którzy i tak umierali: regułą jest budzenie się ze snu — istnieje tylko jeden wyjątek. Do widzenia mogłem mówić kobiecie, która podrapała mi szyję jeszcze wczoraj w nocy: na schodach jej twarz była bardzo nad ceglastą suknią i śmiesznym sznurkiem pereł, jej twarz pamiętała tylko nieudaną możliwość zobaczenia się kiedyś: może na ulicy miasta, gdzie mężczyźni noszą krótkie bufiaste spodnie. Dni nie odejdą już nigdy i tylko do widzenia ciągle niepokoiło martwe w życiu ręce. Dni odejdą: Marta stała uchylając głowę od wiatru: rękawy bufiaste wokół ramion nieomal przylegały później do ręki, czarne sięgające za przeguby. Tylko miłość życia i tylko życie miłości. Ja miałem ubranie czarne i białą koszulę bez kołnierza, tylko jej fałdy czułem na skórze. Schedy rozbiegały się i umykały: to tylko eksplozja świata wyrównanych pochyłości każe jeszcze przypominać bezmyślne góry, gdzie nie warto iść. Niepokoiła ich tajemnicza sprawa choroby jako choroby, tego co we wszystkich chorobach jest wspólne. Artur zabił trzech pachołków, którzy przyszli po Sebastiana. Artur pamiętał jeszcze szare włosy wokół twarzy: sylwetka przyjaciela w czarnym ubraniu, w cieniu biała koszula bez kołnierza: fałdy, które musiały dotykać skóry i odchodzić od skóry. Tylko rapier ociekał krwią. Sebastian opad się o wnękę drzwi, ciągle o szary płaskowiec, uśmiechnął się do Artura.

— Nawet nie zdążyłem poszukać mojej broni. A ty nawet nie wiesz dlaczego ich zabiłeś.

— Wiem.

— Tak? Wczoraj powiedziałem w czasie mojej wizyty u Księcia, że najlepszym lekiem na czkawkę jest stwierdzenie: jeśli czknę jeszcze raz to nie ma ciebie Boże. Wyobraź sobie, że to zawsze działa.

— To znaczy, że Bóg jest.

— Nie, to znaczy, że to działa.

Artur owinął się w swój przybrudzony brunatny płaszcz. Było ciepło ale wolał nie czuć chłodu, który powlekał ciała oświetlone pochodnią, którą zatknęły przy drzwiach ręce. Gdy ich zabijał pamiętał tylko srebrzysty śmiech gwiazd, ich światło, cieniutkie i nieskończenie długie iskierki jak proste nici.

— Sebastianie. To jest koszmar. Książę ma twarz za zasłoną, choruje na kiłę i ciągle chce być bogiem.

— Raczej Wielkim Realizatorem. Cóż nas to zresztą może obchodzić. Nie my Arturze wyjdziemy oszołomieni rozmową z nim, nie my.

Położył rękę na ramieniu Artura i mruknął wyraźnie, było cicho, coraz bardziej cicho. Ja nie wiedziałem nawet, że musi zawsze rozbić się kilka gwiazd, byłem głupcem nie pamiętając celu wśród gwiazd, którego tam przecież nie było na zawsze.

— Zbudzę Adę i wymkniemy się z miasta. Znam przejście. Zyskamy kilka godzin.

— Często tak uciekasz?

— Tak.

— A czy było miejsce, z którego uciec nie chciałeś.

— Było.

Sebastian poszedł zbudzić Adę. Dziewczynka śpi nieruchomo, ma bardzo jasne i błyszczące włosy, dziewięć lat. Pochyla się nad nią gładząc te właśnie włosy, nie potrafi inaczej. Myślałem już w przeszłość, dlaczego dzieci patrzą się czasem oczyma pełnymi nieumiejętnych jeszcze roślin, przecież wiem co niszczą by być tak jak jesteśmy my: niepotrzebni lub wątpiący, jesteśmy rozrzuconym strzępem cienia czyichś okrutnie zamykanych oczu.

— Chcę spać.

— Nie śpij Ado. Musimy wyjeżdżać.

— Dlaczego?

— Nie wydaje ci się, że z boku widziane gwiazdy będą wyglądać inaczej.

— Skąd. Gdzie tak jest?

— Zobaczysz.

Zasypiała mu w rękach i ubrał ją i zawinął w niebieski płaszczyk, tylko sam wziął zwinięte w rulon kartki i potarł wierzchem dłoni usta i brodę. Palce na kamieniu ściany, Artur czekał, tylko barwy i noc. Jedną dłoń Ady trzymał Artur, drugą Sebastian. Nocne schody rozkrzyczały się alarmem nieudanych pościgów. Przysięgnij, że mógłbyś zapamiętać senną postać kobiety przy fontannie. Przysięgnij? Dlaczego? Przysięgnij na głowę z wybitymi przednimi zębami, z których wyciekał. strumień wody. Na tą właśnie. Nie potrafisz? Ciągle wydaje ci się, że to tylko jej ruch drzemie naokoło, lub porusza liście latem. I myślisz, że porusza te liście tobie, myślisz o tym ciągle idąc podziemnym korytarzem lub patrząc się na mury miasta, które są już tylko cieniem, który zakrywa gwiazdy. Nie oczekiwali też dziecka, pamiętali o śmierci niewyobrażalnej w zwierciadle: nic nie znaczyło, że fiolet żyje w świetle księżyca, nic nie znaczyła, że miłość pozostaje słodka i słodka, że jesteśmy okrutni wobec każdego rozczulenia się nad. sobą, że po prostu jesteśmy

przecież lata właśnie, którego właści-

wości, sens nigdy nie będą do końca

zbadane bo są jak lato właśnie lub

choćby trawa

Już następnego wieczora widzimy jeszcze gwiazdy między listnieniem gałęzi szarych ujmująco, w odkrywanej ciągle na nowo nocy lata. Jest to dąb i był to dąb raczej bo jakież inne drzewo może się śnić jeszcze w zwyczajne dni, gdy budzi tylko spojrzenie dziwki czekającej na nowe rżnięcie. Słyszeli tylko wiatr, który rozbryzgiwał się na liściach, mroczył niespokojnie to co widzieli zza gałęzi lub wiatr milczał. Artur czuł tylko skulone przy jego boku ciało Ady, jej oddech nieustannie powtarzał swój rytm. Może mógłbyś mi obiecać, że znasz ten właśnie powtarzający sam siebie ruch, niezmieniony i zawsze różny od nostalgicznych obietnic czarownic, które już w lutym książę przegrał ze swojego terytorium: jak dawny władca stada i zwierz jak inne. Wiem przecież, że nawet asceci z długimi nosami kochali się w kobiecie lub, że ktoś z nosem połamanym podpisał tylko raz kamień. Sebastian oparł się plecami o korę: znowu chrapliwe kołysanki zmieszanie się dziecka, gdy zapytamy je o rzeczy cierpliwie znane, jemu i nam wszystkim, którzy jeszcze zwiemy się żywymi. Przestań lub posuń noc opamiętanie rozbawiającą kształt rzeczy. Ada garściła w dłoni kamyczek, który dawał jej w czasie podróży Sebastian. Małe palce obejmowały kształt zmieniający się tak wolno, one, które były tak kruche i zmienne w czasie. To tylko ty kiedyś zatrzymywałeś deszcz, aby nie przeszkadzał nam pod drzewem. Pamiętasz? Oczywiście, że tak. Odchodziłaś i wracałaś, jasne włosy w spokojnym powietrzu. Powiedziałem w końcu: nie? Po prostu nie wracaliśmy. Ale przecież listy są oznaką wbrew czasowi co one znaczą, nieustanne? Adę uwierał trochę rapier, którym Artur posieka na kawałki napastników. Czy to zrobi? Wszyscy troje nie potrafili niestety pojąć krzepiącej głupoty pewnych idei (oczywiście geniusze mogą malować obok siebie freski — ci byli zwykli). Zamykali oczy i byli pewni, że nie poczują nawet kropli deszczu, gdyby taki osunął się na ziemię po tysiącach pochyłości, dotyku na powiekach, gdy podniosą głowy. Może wierzyli, że zliści się sen powiek o jedności świata,, boimy się przecież gęstwy rozlistnionej i lakonicznych wspomnień w pamiętniku: o, każdej z tragedii. W takich momentach Sebastian popatrzył w szarość czekającego lasu, myślał o rzeczach, które pochopnie odrzucamy.

— Okrutna pamięć, która przecież nie zechce pozwolić nam na to  byśmy wyobrazili sobie nas samych kilka dni temu.

— Albo kilkanaście lat — tak odpowiedział Artur, gdy bezszelestnie zmieniało się natężenie barw nocy.

— Można i tak.

— Kupić lub nie. Pohandlować zawsze.

— Gadasz jak byś był z kurewskiego miasta handlu.

— Ciszej. Dziecko słyszy.

— Nic nie zrozumie. Oczywiście.

Artur objął ramieniem Adę, która niespokojnie się poruszyła.

Sebastian burknął pod nosem.

— A nie myślisz, że ona to zapamięta niejako wbrew sobie?

— Jak?

— Ucząc się ciągle świata. Przecież istnieje w nas coś niekontrolowanego.

— Myślenie?

— Nie. Połączenie pamięci, którą żyjemy wbrew sobie, rozdarci...

— No. Chcesz porównać jak Sokrates do trójki koni naszego jestestwa.

Nie poruszali się drzemiąc, po prostu odpoczywając. Tylko czas potrafi naprawdę brudzić i ty musisz wiedzieć, że czas, gdyby nawet był złudzeniem... Czy musisz zawsze bredzić w kółko, tam i nazad: to tylko ludzka pamięć lubi płatać nam figle o jasnym niebie tuż przed zmierzchem. Zapadła noc, było to przecież dawno (w pewnej skali). Wiedzieliśmy, że zaraz trzeba będzie iść dalej. Pierwszy zrobił to Sebastian, cień tylko ciemniejszy od ciemności przed oczyma i dookoła oczu. Stał i między płatkami, jak myślał wielkiego kwiatu roślin znowu rozbłyskiwały i uciekały między pasma równoległej mgły jasnoniebieskie gwiazdy. Artur usłyszał pod płaszczem cichutkie:

— Chcę spać — Ada, przyzwyczajona do ucieczek wyczuwała każdą ze zmian.

— Zaraz zaśniesz. Kiedyś na pewno.

— Ja chcę teraz.

Sebastian stał nadal podobny ale, przecież nieuchronnie do drzew pnących się dookoła.

— Sebastian, Ada chce spać.

— Dobrze, idziemy.

Ada miała się wyspać, może obok ich ciał, martwych lub żywych, dziewięcioletnia więc już zgwałcona w okrutną noc krwi między.

Gwiazdy płynęły i wirowały, powoli, rozmyślania. Drzewa nie były Sebastianem, który stał czekając między nimi. Czekając. To Ewie mówiłeś, że ma gusty zbyt liczne lub na odwrót zbyt nieumiejętnie nimi szafuje. Tylko poeci rodzili się wśród rozmów na ulicach, mdlejąc od dotyku czyjejś sukni, a ludzie powinni kochać zwierzęta

i jej krople rosy lub cokolwiek

(każda z rzeczy, o których niecącą-

cy pomyślisz) nim przymkniesz oczy

aby mrugnąć

Dookoła był wiecznie podobno listniejący las, byli w środku. Leniwe kroki, gadanie domu drzew, lot nietoperzy. Wybaczmy sobie przecież, myślałeś co zrobić aby nie być ciągle reprezentantem czyichś słów, nie chciałeś czekać po kilka dni aż spokojnie opadnie kurz. Mogę jeszcze dodać, że nie chciałem czekać na to aż ktoś znajdzie sposób gładzenia marmuru, który kamień czyni podobnym do ludzkiej skóry, nie chciałem kopiować rysunków czyjejś kolekcji, ani mieć jasnych włosów. Ada szła tuż obok Artura, a Sebastian powiedział:

— Musimy dziś w nocy dojść do rzeki i przepłynąć. Jest tam przewoźnik.

Wyprzedził ich i teraz czekał aż podejdą. Włosy Artura wydawały się jeszcze bardziej czarne. Sebastian dodał, gdy byli już razem (?) bliscy drzew nieomal.

— Za rzeką będziemy w innym kraju. Nic nam już nie zagrozi. No, przez pewien czas.

— Ukryjmy się i odpocznijmy.

— Nie. Oni mają koniec. Wyprzedzą nas i obstawią rzekę. Będą czekać w domku przewoźnika. Zginiemy.

Ze ścieżek wystawały sękate gałęzie, lub głowa nie mogła otrzeć się o korzenie. Powietrze zmieniało szybkość tuż przy twarzy lub dotykało lub zapominaliśmy o nim: oddychając. Sebastian niósł Adę, był wyższy od Artura ale napewno słabszy. Ada przez długie lata będzie pamiętać smutek oddechu Sebastiana, zawinięta w niebieski płaszcz Ada umarła na dzień przed letnim przesileniem, zgwałcona chociaż miała tak niewiele lat, Ada była bezpieczna i nietknięta, wyśpi się, przecież na drugim brzegu rzeki. Czasem, wtedy lub teraz, otworzy oczy by dotknąć  bliskich gwiazd, Sebastian powiedział zapominając o napięciu.

— Śpij i nie dotykaj może gwiazd bo to przecież niemożliwe. Tylko odnaleźli wreszcie jakąś ścieżkę, która powstała niespodziewanie wśród wysokich paproci a płynęli tylko nad ich ruchliwą masą. Naprawdę myślałem długo o usłyszeniu melodii wśród wrzasków, nad ziemią, nad ulicami: muszą istnieć nie istniejąc lub istniejąc jako możliwość, chciałbym usłyszeć ją dla siebie: jedną z tych o tak nieznanej harmonii, którą odkryje dopiero przyszłość.

— Sebastianie, jest lato. Brak dwóch dni do przesilenia.

— Przesilenie wbrew pozorom lubi być początkiem lub chwilą zmiany.

— Znowu?

— Kończę. Początek...

Boże! Przecież nie wolno tak mówić. No dobrze, wiem czasem też, cokolwiek. Nasze czasy nie są początkiem epoki, są obrazkiem o sensie przyszłości.

— Tak. Nie możemy zrobić nic naprawdę. Brak nam władzy nad materią.

— Mówisz, tak jakbyśmy posiadali władzę nad czymkolwiek innym.

— Nie posiadamy. Ale tej jednej jest nam właśnie brak.

— Albo zobacz: Od tylu wieków chwalona jest szczerość i otwartość. Dlatego tak łatwo nam rządzić za pomocą skrytości i opanowania. Nieopanowanie jest cnotą! Uczucia należy wyrażać gwałtownie, krzyczeć, przekrzykiwać innych na tym idiotycznym jarmarku.

— Teraz ty przestań. Po co przypominać jak tumani się ludzi, od wieków, a będzie to trwało jeszcze dłużej.

Oczy zza kruchych zasłon deszczu i gra palców na strunach, warkoczykach, które kochamy rozplatając. Także płonął w mym sercu ogień miłości, płakałem kilka razy. Teraz rozstaję się milcząc a mówię słuchając, nie płaczę i nie, kocham, jest mi tak dobrze, z tym właśnie, ktoś mi przerwie rozmyślania, tylko niepotrzebne czyli wszystkie.

— Arturze, tam jest chata.

— Nie podoba mi się to.

— Poradzimy sobie na pewno. Musimy w to wierzyć.

Są już tak bardzo blisko. Nawet niepokój milczy w umyśle lub skłania się do zgody z innymi siłami organizmu, który trwa przed drewnianymi drzwiami, w które stukać będzie ręka w rękawicy.

 o czymkolwiek jak na przykład

okrutny sens zapomnianej przypad-

kowo melodii, o której wiemy tak

bardzo mało

Ewa przypomina mi czasem narkotyk, który niestety powinien stać się trucizną. Mówiła, może i potrzebnie, bardzo wiele rzeczy, które znałem. Między domami z trudem wyrastają drzewa. Przeczysz sobie? Może po prostu objąć należałoby pamięć o słowach Ewy i właśnie teraz nie pamiętam już nic tylko opis, który czynimy na użytek najbardziej przewrotnej z naszych pamięci. Na swój użytek unikniesz tego, co przypomina ci dalsze losy Ewy, gdy już przestała deptać twój cień, zachwycać się słabymi wierszami. W chacie stary Felicjan miał miłą i sympatyczną twarz. Kiedyś przywiedzie panny jakieś dziwne i drżące nieumiejętnie, spytają o mnie lub tylko o mnie: wydaje się dzisiaj, że to Ewa wtłaczała w zimowy gwiazdozbiór kilka płatków śniegu o wymyślnym wzorze. Wtedy było lato. Drzwi nawet nie skrzypiały porządnie, tyle jest przecież prób śmierci na ciele nagiej kobiety, pijanych, bożków lub spotkań tych, którzy umierają i ustępowali miejsca lepszym od siebie. My już tylko boimy się umarłej samotności sprzed. Słychać było chwilę drzew i roztropne jakoś połyski osaczonych liści, po prostu ktoś twierdził, że wszystkie rzeczy są ze sobą powiązane lub każda cząstka universum tchnie życiem. Doszeptliwe to były prawdy, pojedyncze i nieumiejętne lecz przecież świat zniósł i to, nie zgasła ani jedna gwiazda a kwazary były nadal niewyobrażalnie szybkie. Wnętrze chaty było osmalone od dymu, który powstawał wtedy w ogniu. Nie zobaczył niczego Artur, który wszedł pierwszy. A przecież jeszcze niedawno Małgorzata poruszała szybko biodrami, już piąty raz tego wieczora przyduszona mężczyzną, który nigdy nie czuł kropelek ciepłego potu na jej skórze. Adam wstał i szybko zapiął spodnie. Małgorzata leżała chwilę z szeroko rozrzuconymi nogami, suknia podciągnięta, piersi wyglądały zza koszuli. Szturchnięta przykryła nogi suknią i oparła się o ścianę, zmęczenie. Ryszard i Eryk schowali w słomę swoje noże i maczugi. Instrumenty, flet i lutnia, dziwnie milczały w ich rękach. Małgorzata patrzyła na Sebastiana, który wszedł trzymając Adę za rękę. Artur był drugi, dla pewności oparł się plecami o ścianę, odsunął ramieniem Felicjana i czekał patrząc się na wnętrze pokoju. Adam wygładził rękawy porządnego niegdyś ubrania i uśmiechnął się kładąc rękę na rękojeści rapiera.

— Rozgośćcie się. Proszę. Możecie zostać do jutra. Pozwalam.

— Nie będę się pytał nikogo o pozwolenie — burknął Artur odsuwając poły płaszcza. Małgorzata była ciągle ładna z twarzą pozornie bez życia, wymijająco niegdyś uległa: zawsze przecież toczymy jakieś wojny. Adam, który zabije Artura, Adam, którego zabije Artur, poprawił raz jeszcze z nieudaną elegancją ubranie, podrapał się w głowę, którą rozwali mu Artur sam nie draśnięty nawet? Tak? Felicjan schylił głowę, wielość włosów siwych włosów. Małgorzata siedziała nieruchomo, na dwa dni przed przesileniem zakochała się w Sebastianie a przecież znała zabawę z rzucaniem kostek cukru, nie wiedziała nic o wierze w jednorodność materii całego wszechświata. On także nie będzie już mógł niczego zapomnieć aż do momentu śmierci za kilka godzin lub szybciej, wiem o tym. Miały przecież czekać go zdarzenia nowe, wieloletnia historia, którą rozumiemy zapominając, że nieskończoność jest niedoskonała. Tyle razy ile razy chciałem zapomnieć patrzyłem się przez otwarte niegdyś drzwi, świat wydawał się lasem: w lesie miałem złudzenie dla siebie, ciemnozielone światło. Tańczą paprocie. Wszyscy trzej stali w środku, zapadło oczywiście milczenie. Sebastian zapatrzony znowu w Małgorzatę (jak róża?).

— Mógłbyś być grzeczniejszy.

— Dla byle skurwysyna?

Eryk, który siedział najbliżej skoczył nagle (po znaku Adama) w stronę Artura, Sebastian tylko zapomniał o Małgorzacie i kopnął z rozmachem ale niezbyt mocno, Eryka w brzuch. Eryk upadł i Adam zdjął rękę z głowicy rapiera: obnażona klinga broni Artura błyszczała wśród migotania świec, w sennym świetle umarłego później lata.

znowu o czymś? o sensowności życia,

ostatniego umierania: tego pierwszego

trzepotu gasnącego światła skrzydeł

dłoni

Pozostali więc w trójkę, wyciągnięci na słomie. Eryka bolał zapewne jeszcze brzuch. Tylko Adam uśmiechnął się do Sebastiana przepraszająco: Artur schował broń. Za oknami ćma tłukła się w pogoni lub gonitwie. Zdążymy uciec przez rzekę na ułamek sekundy wyzwolenia i bezpieczeństwa, to później odżyje o nas pamięć śmierci, w szatach jak połyski tańczące na murze: to były umarłe historie: śmierć tańczyła na murze umarłego miasta schodów, trzepotała się jak stado żarłoczych ryb — motyli na ciele Marty, trzepoce się wszędzie: umieramy kiedy nas nie ma, kiedy przypadkowe spojrzenia śmieją się do siebie dziewczyna i chłopak, tak razem o słodkiej, słodkiej, miłości. Ktoś zabraniał nawet czytania o niej, on radzący by nie rozgrzeszać kochających muzykę, kazał palić obrazy? Czy zapomnisz o nim?

— Czy ktoś mógłby zaprowadzić nas do chaty przewoźnika? — spytał Sebastian i od tego momentu nie spojrzał już ani razu na Małgorzatę, chociaż ona nie była temu winna. Stali dalej przy drzwiach. Ada powiedziała już uspokojona:

— Chcę spać.

— Może zostaniecie — zaproponował Felicjan.

— Nie — odpowiedział Artur.

Ewa mogła domyślić się lub widzieć pary złączone miłością (?) na ulicach miasta, wiem, że rozumiała kolejne rodzaje języków, które kobietom narzuca wiek lub których kobiety unikają beznadziejnie nieumiejętnie: czyjaś armia zostałaby pokonana gdyby nie chciwość. Tymczasem przymykam oczy (zostaje tylko ztrzepotane przyzwolenie, to zastygają nieruchome ręce), Felicjan mógłby odsunąć się od nich. Marta wyjęła wtedy z szuflady czerwony kwiat, wpuściła do pokoju nagą dziewczynę, która zakrywała sobie piersi, sutki powiększyły się. W niezliczonym już dzisiaj szumie drzew ciągle słyszę kroki, oni skradali się za nami w noc pełną, spełniania marzeń, wiele znamy imion, może tyle ile też chciał przedyskutować na własny koszt pewien młodzieniec i to także się skończyło. Artur był nieustępliwy, pamiętał może za mało nieszczęść, to o wczoraj marzymy aby było inne, jutro umiera niedostępne naszym działaniom, jutro jest tylko wielością, wtedy każda decyzja daje nam cień tego co by być mogło. Padło nowe pytanie.

— Zaprowadzisz nas do przewoźnika — odezwał się do Felicjana Artur. Szybko wymienione spojrzenia Adama i Felicjana, niczego to nie powtórzyło. Sebastian unikał spojrzenia na Małgorzatę.

— Oczywiście — odparł Felicjan.

— Teraz.

— Tak. Oczywiście.

— Idziemy?

Na flecie grał Robert a Eryk niespodziewanie miękko rozmawiał, lutnia była pociesznie słowami, które powiedział. Także melodia była jedną z tych a nieznanej harmonii niskiego głosu Małgorzaty. Minie wiele lat nim ktoś zdoła usłyszeć podobną, odkrycia przeszłości wydawały się Ewie równie bezsilne jak moje odmienienia, gdy powracałem z Marią, oczekującą i pozostałą niejako na zewnątrz tłumu kochanych niegdyś twarzy. Zastygli w milczeniu. Sebastian zamknął oczy, mrowiły się tylko słabe uderzenia zarysowanych okruchów paproci, Artur spojrzał na niego i już nie potrafił niczego rozumieć, domyślał się tylko, kroków koniecznych i ponurych, zacisnął rękę na rękojeści rapiera. To nic nie pomogło. Pamiętał swoje zagubienie i miasta o niezmiennie niższych stopniach, w pośpiechu przebiegane litery książek i budzące lęk myśli o życiu, którym obdarzono całe universum, zazdrościł tylko. Nie pozostaje nic już naprawdę.

— Idziemy, powiedział Sebastian. Wziął za rękę Adę i wyszedł przez drzwi. Drzwi są nie tylko otworzone bo wiemy, że można być tyranem kochanym jako obrońca wolności, rządzić skrycie a otwarcie tłumić tylko bunty, nic więcej: struga żołnierzy na schodach. Artur popchnął Felicjana i wszyscy już wyszli zamykając za sobą drzwi. Trwało trochę nim pozostali w środku umilkli. Porozumienie było pełne: Robert i Eryk wyjęli broń ze słomy i wyszli z Adamem. Małgorzata zdmuchała świecę i siedziała w ciemności. Gdyby ktoś chciał to można by dostrzec odbicie resztek światła w jej oczach ale mogło być to tylko złudzenie. Objęła rękoma kolana.

które potrafiły czasem tak wiele

— wracamy do nich gdy już pominie

nas czyjaś stosownie dobra wola.

Musieli słyszeć jeszcze któreś ze słów śpiewanych przez Małgorzatę, nie mogło być inaczej:

widziałam jak na dłoni

wśród słonecznych plam lub cienia

jak liście z bibułki zielonej

cień smoka przypominały na karcie papieru

Weszli w noc. Wokół ścieżki paprocie cętkowały mrok, mrok cętkował paprocie, roje świetlików krążyły wokół nieznanych osi, które celowały w różne strony przecinając siebie, ziemię, niebo, nieomal strącając gwiazdy. Sebastian wiedział, że zawsze musi uciekać przez swoją głupotę: spierał się o sprawy, które go nie obchodziły, marzył o zrozumienie i odkrycie znaków choroby jako choroby i nic go nie obchodziły tajemnice działania ludzkiego ciała. Ścieżka była prosta ale nierówna, czasem Artur odgarniał z drogi Ady paprocie. Felicjan może nie wierzył, że zwierzchnik religii nazywa prorokiem kogoś kto, prorokiem nie był, liczy czas od czyjejś śmierci. Bracia topili się nawzajem, mordowali, to nic nie znaczy, gdy w nocy trzeba uważać na wystające korzenie. Wydaje się, że Ewa nie podzielała moich zapatrywań na los niektórych ludzi. Odczuwała tylko chłód, gdy mówiłeś słowami niepotrzebnie zdobnymi o śmierci Marty. Na razie bije ci serce ze strachu. Przecież wiesz, że Książę nie myślał o tobie. Ktoś taki jak on czy ja rodzi się w każdym kraju. Na próżno piję wino, niepokoję słowami pamięć, pamięcią rozmowy a rozmowami niepokoją noc. Wyobraź sobie, że po prostu chciano usłyszeć bicie serca ze strachu, może to było twoje serce, może jakiegokolwiek ssaka, należało szczerzyć zęby, być zawsze ciepłym. Artur został trochę z tyłu. Wydawało mu się, że słyszy czyjeś kroki, wiedział na pewno, że melodia ucichła, że otworzyły się i zamknęły drzwi. Na wszelki wypadek zszedł ze ścieżki i szedł teraz ostatni, równolegle do trasy, którą przebyli Felicjan, Sebastian i Ada. Już niepotrzebnie wyobrażasz sobie Marię zdziwaczałą jak po nocach schyla się pod gałęziami jabłoni, lubi oglądać tylko Marsa, głowa jest cieniem, który zakrywa coś zawsze. Wyobrażasz sobie swoje analogiczne pragnienie, aby ujrzeć skórę nagle matowiejącą lub jeszcze lepiej: tracącą nagle cechy życia, tak formułując zdanie unikniesz po prostu przenośni i poczujesz się lepiej. Artur był zdziwiony, że tamci stoją i czekają na niego.

— Idźcie dalej — szepnął wchodząc na ścieżkę.

— A ty?

— Nic nie jest Sebastianie. Pójdę za wami, trochę dalej, ot tak sobie.

Dlaczego bronić chciał ciągle kogoś tak nieodpowiedzialnego jak Sebastian właśnie? Wszelkie wysiłki były tak śmieszne. Tylko obrona dziecka przed smokiem lub nagle zatrzymanie się uciekającego dla nabrania oddechu.

— Rzeka — powiedział zaraz Felicjan.

— Dlatego jeszcze?

— Jesteśmy w połowie drogi.

Widzieli rzekę. Mieli dać złoto przewoźnikowi, łódź zostawić na drugim brzegu. Nie da się słyszeć letniej rzeki, po prostu jest cicha. Płynęła trochę niżej, więc schodzili powoli: Sebastian znowu niósł Adę, jemu także chciało się spać.

lub czyjaś ręka rozstrzygnie

nabrzmiałej od stuleci spory,

zrobi ktoś to tak szybko bo na

prawdę nie będzie nic już rozumiał,

pamiętał

Jest to oczywiście tylko słaby i zniekształcony obraz dawnych legend, które pozwalają naszej świadomości po prostu żyć. Po co się oszukiwać co do sensu mówienia rzeczy prawdziwych: na czym jak na czym ale na tym nikomu jeszcze nie zależało: nawet fanatyk pomimo kształtu swego nosa, kochał kobietę. Nie ma sensu dopatrywania się w zamierzchłych mitach niczego więcej ponad to, co każdy ma na swoją obronę i sobie samemu chciałby raz jeszcze opowiedzieć. W końcu otacza nas tysiące słów, które roszczą sobie jakieś tam prawa do tajemniczości. Przepowiednie i słowa pewnego proroka z małego kraju (tak myśleli) stawały się coraz bardziej blade. A w pięknym mieście rządzonym przez tyrana (wspaniałego? z wadami i zaletami typowymi?) ktoś uparcie mówił o ideach i wędrówce dusz, że ściskało się gardło, nawet nie wiadomo do czego: no bo co mógł mieć ten szmat ziemi wspólnego ze sobą? Nawet dalej na północ nic się nie liczyło za górami: przecież nie zawitał jeszcze obcy naród, którego przedstawiciele uczyli jakichś przygnębiających rzeczy. Wprawdzie wszystkie narody znają sztukę torturowania (można też uciec po wydaniu tez na północny zachód): niewielu jest wariatów, którzy gardzą okrucieństwem jako wyznaniem wiary i dobrze jest żyć tak jak się żyło i żyje niezmiennie od tysięcy lat. Jest to uparte (oczywiście tylko) powracanie między zieleń przyjaznych (i jakże ogromnych) liści raju, których dotkniemy przed laty ręką: zmęczeni kąpielą w przejrzystej wodzie, oczy będą się śmiać a stopy już tylko czekać: nad trawą wymyślimy miłość w zarozumialstwie młodego wieku pewni tego, że stało się to już tyle razy (nieskończenie wiele? pierwszy raz?). Raj utraciliśmy już raz nieodwołalnie: wszystkie inne straty są już tylko cieniem tamtej jedynej jak pojedyncza jest miłość, w którą zawsze chcemy wierzyć. Niemniej tracimy go w każdej chwili, gdy nie potrafimy zacisnąć palców, gdy prześlizguje się między nimi ciągle trwająca błyśń. Raj minął nas nieodwołalnie jak rzucony w twarz kamień, który nie trafił i to co mówił prorok z małego kraju (tak uważali) było bezsensowne już w chwili powstania. Jednak ani Sebastian, ani Artur, ani (oczywiście) Ada nie potrafili myśleć o tym, ani dostrzegać krzepiącej głupoty pewnych idei. Zamykali oczy i byli pewni, że nie czują niczego na powiekach. W takich momentach Sebastian myślał o rzeczach, które pochopnie odrzucamy. Była to więc okrutna pamięć, która przecież nie zechce pozwolić na to byśmy wyobrażali sobie siebie samych kilka dni temu. Była noc i po prostu wszyscy mogli być zadowoleni. W istnieniu możliwości czai się jedyny humanitaryzm jaki znamy: świat jest tak urządzony, by większość cierpiała dla niewielu, tak jest zawsze i wszędzie. W nocy każdy mógł mieć to, czego chciał. Sebastian miał możliwość znalezienia się i za rzeką by innego Księcia raczyć rozważaniami o podobieństwie pewnych obrzędów do mniej lub więcej wymyślnego spółkowania, naprawdę chciałby mówić tylko o gwiazdach i chorobie człowieka, może o objawie choroby. Ada mogła się wyspać, miała tę możliwość. Artur miał szansę na to by zabić kolejną trójkę czyhających na czyjeś życia a później czytać uczone traktaty nielicznych filozofów tamtej epoki. Felicjan miał szansę skrycia się w lesie, powrotu do chaty, słuchania odgłosów okrutnej walki. Adam, Eryk i Robert mieli szansę zabić trójkę ludzi lub obrabować lub zrobić inne rzeczy. Każdy, ale to każdy mógł zrealizować plan, uświadomiony lub nie, szanse nie były równe ale mieli je wszyscy. Zapomnieliśmy o kimś? Nie, a zresztą...

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej