eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan — w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

Pokój

 

Brązowe drzwi otwarte na oścież. Jeszcze Maria mówi do mnie:

— Wejdź.

Stała na środku pokoju, w którym MIAŁ mieszkać (przez trzy dni). UDAWAŁEM zmęczenie i otępiałość, gdy oparty o brązowe drzwi rankiem 9 lipca 1971 roku patrzyłem na nią, jak stoi na środku pokoju ubrana w żółtą suknię. Podłoga była zielona, zrobiona z tworzywa, którego nazwy nie pamiętam i którego nie lubię. Popchnąłem drzwi ręką: trzasnęły lekko zamykając się. Podszedłem do okna. Słyszałem za sobą trzask otwieranych drzwi. Do pokoju wszedł Adam, niósł dwa krzesła.

— Przecież już jest krzesło — Dawid ODWRÓCIŁ się w stronę Adama.

— Ale jedno to trochę za mało — mówił Adam stawiając krzesło obok niewielkiego stolika. Dawid oparł się o ścianę. Był rzeczywiście trochę zmęczony. Zastanawiał się, jak szybka Adam wyjdzie z pokoju. Rzeczywiście po chwili Adam powiedział do Marii:

— Pójdę, pozmywam talerze.

— Dobrze.

Już w otwartych drzwiach Adam zapytał Dawida:

— Nie masz żadnego bagażu?

— Nie, nie chciałem się tłuc z torbą w pociągu.

— Dziwne — powiedział Adam.

Wyszedł zaraz cicho zamykając drzwi. ZOSTAŁEM razem z Marią. Jest rzeczą dużo bardziej ciekawą: z kim wbrew pozorom nie ZOSTAWAŁEŚ. Tak samo jest ciekawe (może ktoś będzie to wiedział): jaka była Maria: zostaliście razem w jednym pokoju. OPARŁ się o parapet okna. Znowu (a raczej po raz pierwszy DOWIECIE się tego) pomyślał o obrazach impresjonistów: w tej szybie także odbijały się rozmyte drzewa: opis zielonej przygody, zagubionej w gąszczu. Zastanawiał się, czy nie spytać Adama o obrazy Renoira. Patrząc przez drugie okna dostrzegł wylegującego się żółtego psa.

— Fajny pies — odwrócił się do podchodzącej Marii. Była tuż obok niego.

— Gdzie?

— Tam.

— Ten? Przecież to nasz kundel.

— Ile ma...

— Jakieś pół roku.

— A skąd się tutaj wziął?

— Paweł go przywiózł. Jakieś dzieciaki znęcały się nad nim. Paweł zabrał psa, niektórym dał po klapsie i przyjechał tutaj z psem.

— Kto to jest Paweł?

— Bywa tutaj z kuzynką Adama.

— Aha.

Maria podeszła do okna. Było oglądanie jasnobrązowego psiaka, który leżąc na trawie wystawiał swój brzuch na słońce. Od czasu do czasu przewracał się na łapy i gryzł jakieś źdźbła trawy za swoją głową. Wyglądało to, jakby się pasł. W spokojny dzień jasnobrązowy kundel pasł się na trawie: trawa zmieniała kształty i pies nie był także nieruchomy. Gorące promienie słońca ścigały cienie między trawą, a gdy Maria wychyliła się z okna, zobaczył, jak prześwietlają jej włosy. Podobało mu się to może za bardzo. Pies dalej tarzał się po trawie. Dawidowi przypomniało się, jak leżał na polanie gubiąc głowę w wysokiej trawie i unikając miękkich uderzeń prześwitującego przez liście słońca. Maria tymczasem odeszła od okna i coś robiła przy tapczanie, na którym miał spać. Po raz drugi Dawid odwrócił się i oparty o parapet widział, jak Maria poprawia koc na tapczanie. Koc był ciemnobrązowy, a pościel w jakiś zielony, ledwo dostrzegalny wzorek. Maria wygładziła koc i usiadła. Nie widzieli się przez pół roku. Dawidowi było trochę smutno, że pół raku to taki szmat czasu chociaż przebiega szybko.

— Dlaczego nie przyjechaliście do nas?

— Adam nie mógł.

Wiedział, że Adam nie chciał, ale nic nie mówił, bo już zaczął pojmować podstawowe znaczenie milczenia. Adam nie znosił ich matki i to było rzeczywistym powodem, dla którego nie widzieli się przez pół roku.

— Ty lubisz tego psa? — spytał Marię.

— Trochę.

— Bo ja bym go chyba bardzo lubił — po chwili zastanowienia, gdy PRZYGLĄDAŁEM się leżącemu psu:

— On już chyba większy nie urośnie?

— Nie wiem — odparła Maria i dodała — ty byś wolał dużego czy małego?

— Nie wiem. Bardzo się cieszę, że ciebie widzę.

— Idiota — powiedziała Maria i zaczęła się śmiać.

Było mi trochę głupio. Trochę przyglądałem się leżącemu psu i uśmiechnąłem się ironicznie:

— Dlaczego idiota?

— Nigdy nie wiadomo, co strzelisz. Czy ty sam to wiesz?

— Nie.

Maria położyła się na tapczanie i wyciągnęła za siebie rękę. Chwyciła leżącą tam małą poduszkę i rzuciła nią w Dawida. Nie DAŁ rady jej złapać i spadła na stół. Jednak stojący tam wazon z irysami nie stłukł się. Wziął poduszkę i przez dłuższą chwilę patrzył na kwiaty. Może bardziej niż kwiaty podobał mu się różowo-żółty wazon. Fioletowe irysy o zbyt dużych płatkach musiały być wilgotne, w swojej niewielkiej skali aż ciężkie od wody, która krążyła leniwie w zabierających powietrze kwiatach. Jakaś wędrowna mucha przemierzała szklaną powierzchnię stołu: dopiero teraz dostrzegł kilkanaście kropli wody opadłej z kwiatów na stole. Za drzwiami SŁYSZELI kroki Adama, jak wchodzi po schodach. Dawid trzymając poduszkę STAŁ znowu przed oknem. Udawał, że się patrzy, nie o to mu jednak chodziło. Drzwi otworzyły się i zajrzał Adam:

— Zejdź za jakieś piętnaście minut — powiedział do Marii.

Znowu usłyszeli, jak schodził po schodach. Wreszcie trzasnęły drzwi na parterze. Dawid podszedł do leżącej Marii i położył jej poduszkę na głowie. Chciała uderzyć go ręką, ale się schylił. Usiadł obok. Maria jedną ręką uniosła poduszkę i spytała:

— Stłukł się wazon?

— Nie. Usłyszałabyś zresztą.

— To dobrze.

Przykryła twarz poduszką. Dawida cieszyło to, że nigdy nie MIELI ochoty na zbyt długie rozmowy. Nie było to najlepsze, ale nie było też złe. Można było obejść się bez kleconych naprędce zdań, nerwowych opowieści o minionych zdarzeniach, głupich i niepotrzebnych zwierzeń. Oczywiście tak nie MYŚLAŁEŚ. Wtedy tego typu rozważania nie docierały do nich. A to, że nie mówili ze sobą, że nie MÓWILIŚCIE ze sobą dużo, było spowodowane rozlicznymi tematami, które skwapliwie omijaliście kryjąc je w milczeniu. To, czego się nie mówi, ma znacznie większe znaczenie od tego, co się mówi. Wielokrotne historie, tysiące zdarzeń, które rzucają cień na twarz, zostawały ominięte i coś żyło własnym życiem milczenia. Tak samo jak w oczach rodziły się śmiałe zamierzenia: niech POWIEDZĄ mi, dlaczego w plamce światła odbitej w oknie nie powstaną tysiące (ciągle) państw i ludzi, dlaczego szara mysz nie trafi naprawdę do skomplikowanego labiryntu ludzkich zamierzeń. Tak samo milczenie, którym OBDARZAŁEM Marię, nie było wynikiem znajomości i zrozumienia, ale lęku i bezsiły. Dawid PODNIÓSŁ poduszkę, którą przykryła się Maria, i spytał:

— Skąd są te irysy?

— Rosną nad jeziorem.

— Który dzisiaj dzień?

— 9 lipca 1971 roku. Wystarczy ci?

— Chyba tak.

— Co za chyba?

— E...

Dawid przykrył znowu głowę Marii poduszką. Zauważył, że Maria jakby osłabła. Nie sądził, że będzie miała dzieci i myślał, że dobrze się tak dzieje. Znowu znalazł się przy oknie. Usłyszał skrzyp tapczanu i domyślił się, że Maria usiadła. Usiłował przypomnieć sobie, jak miesiąc temu rodzice rozmawiali o Marii, jednak to, co było w tej rozmowie najważniejsze, wymykało mu się jak śliska pestka wiśni. Uśmiechnął się do siebie: dlaczego jest tak, a nie inaczej. Kątem oka spojrzał na siedzącą Marię: poduszka leżała na brzegu tapczanu. Jasne włosy Marii były trochę rozczochrane. Znowu oparł łokcie o parapet, dostrzegał wygniecioną trawę w miejscu, gdzie przedtem leżał pies. Jakie w końcu ja ZOSTAWIĘ ślady na trawie: czy dla trawy istnieje jakakolwiek różnica między mną a psem. Dziwiło mnie, że trawa w niedopuszczalny sposób dorasta do samego domu: zielone źdźbła rzucały czarny cień (niski cień) na żółte ściany. Cień gubił się w załomach tynku. Maria poruszyła się chcąc zapewne zwrócić moją uwagę:

— Chcesz się przespać? Po południu pójdziemy nad jezioro.

— Dobrze.

— Będą tam...

— Adam mówił mi — przerwałem jej.

PODSZEDŁEM do siedzącej Marii. Przez chwilę przyglądał się kącikom jej ust, były trochę uniesione do góry, było to prawie że niedostrzegalne i dlatego tak irytowało Dawida. Uważne oczy Marii śledziły go cierpliwie, uśmiechnęła się i powiedziała:

— Mam nadzieję, że wytrzymasz.

— Ja też.

Musiało jej być smutno. Mimo to Dawid widząc ją w takim stanie wybuchnął śmiechem (raczej gdakaniem) i ona, chociaż powstrzymywała się przez chwilę, także zaczęła się śmiać.

Położyła się znowu i leżała: tak roześmiana. Wreszcie:

— Po co ty przyjeżdżałeś tutaj wiedząc, że oni też tu będą.

— Chciałem ciebie zobaczyć.

— Tak się poświęcasz.

— Może.

Wstała i podeszła do niego.

— Chodź tu — powiedziała.

Nie lubił rodzinnych czułości nie na pokaz. Nie zrobił więc tych kilku kroków w jej stronę. Stał trochę przekornie czekając, co ona zrobi. Przez chwilę spoglądali na siebie w skupieniu.

— Raz możesz posłuchać starszej siostry.

Podszedł więc, a ona go uściskała. ZASTANAWIASZ się zapewne, czy może dlatego, że gest ten był pozbawiony dwuznacznego erotyzmu, nie sprawiło ci to przyjemności. Nawet jej ręka, która znalazła się w twoich włosach, była ci wtedy całkowicie obojętna. Wszystkie gesty, szukanie oparcia, słabego kontaktu i dotyku: szukanie w tym pociechy, budziły twoją niechęć. Nie chciałeś być oparciem dla nikogo. Takie jest znaczenie odmian egocentryzmu: dziwnego lasu ni to obłoku, ni to domysłu, gdzie w zawiłym wzorze paproci tęczówki jej oczu powielały ten rysunek. Zmierzch kolejnej pajęczyny pęknięć na dawnych związkach, dotyk broszowatych pająków tuż obok pęknięcia ściany: ogromna wyspa (mniejsza z każdym rokiem, czy ma to znaczenie, czy nie), gdzie pozostaniemy zdani tylko na siebie: w okolicy jeziora, dudniącego mostu i miasta. Wyspa może już niewielka: będzie białe wapno, jakieś zabłąkane skojarzenie z dawnymi Celtami: małe wózki zaprzężone w kuce, nie wiadomo dlaczego tuż obok posągu Klaudiusza, cesarza Klaudiusza: oczu liściastych i oczu pustych. Gest pozbawiony dwuznacznego erotyzmu nudził trochę, Dawid ODSUNĄŁ się od niej. Stali jeszcze chwilę naprzeciw siebie. Patrzyła na rozczochrane włosy:

— Przydałby ci się grzebień.

— Masz jakiś?

— Nie.

— To jak się czeszesz?

— Pożyczam.

— To nieładnie.

— Nie wiem.

Poprawiła koc na łóżku, poprawiła włosy.

— Prześpij się, dobrze? Jakoś to będzie.

Położył się na kocu, przypomniał sobie zaglądającego Adama:

— Idź już, nie wiadomo, co sobie pomyśli — uśmiechnął się głupio.

— Kto pomyśli?

— Adam.

Wyszła zamykając cicho drzwi. Stał chwilę przy drzwiach. Kiedy usłyszał jej kroki na parterze, poszedł się umyć. Wrócił i PODSZEDŁEM z nadzieją do okna: psa nie było na trawie. Można było czekać, aż wróci, lub od razu położyć się spać. Dopiero teraz ZAUWAŻYŁ, jak w pokoju jest chłodno. Słońce oświetlało tylko część podłogi przy oknie, gdzie nie widział nawet wirujących okruchów kurzu, gdzie leniwie przelatywały muchy. Chwycił poduszkę i usiłował je przepędzić, chwalił sobie powolność lotu zmęczonych much, słabe skrzydła z przezroczystej błonki. Kiedy została tylko jedna, wygonił ją za okno i podszedł do tapczanu. Rozebrał się i położył na koc. Patrzył się na sufit. Było chłodno, coraz bardziej cieszył się z tego. Uniósł lekko głowę i podłożył sobie poduszkę. ROZMYWAŁEM przymknięciem oczu i tak już rozmyte odbicia drzew w szybie, marzyłem o tym, żeby okno poruszyło się i żebym zobaczył inną część obszaru wielkich roślin. Okno było nieruchome, zamykałem oczy i znikał obraz: różowo-żółty wazon i kilka irysów jeszcze nie więdnących. Przeciągnąłem się leniwie, powiew wiatru poruszył odsunięte firany i przysunął szybę do parapetu, później szyba wychyliła się jeszcze dalej. W nagłym poruszeniu rozmytych liści odnalazłem początek zawiłej drogi do kolejnego snu, w który miałem zapaść. Dopiero teraz dotarło do mnie, że także w podłodze odbijają się jakieś gałęzie: tego było za dużo. Wróciłem zasypiającymi oczyma do niespodziewanych poruszeń i błysków (tak, błysków) odbitych od liści, cały chaos zapowiedzianych nie wiadomo kiedy, może już bardzo dawno: kolejności zdarzeń, zależności przedmiotów i ludzi: długi ciąg, dwie iskierki równoległych szyn, nie wiem gdzie i kiedy to było, ospały sierpień, połowa lipca, ospały sierpień jak powolne przeciąganie się i żółte śliwki przyniesione za koszulą. Zamknąłem oczy, ale pamiętałem o niemożności i konieczności długiego snu: NIEPOKOICIE noce rozmowami śpiąc w czasie dnia, delektując się ospałym skrzypieniem drzwi, skrzypieniem drzwi, skrzypieniem żwiru tak niechętnego naszym stopom. ZASYPIAŁ powali zdając sobie sprawę z tego, że jest na krawędzi snu (niezapomniani Moody Blues), progu zależności, jak zwiększała się odległość od podłogi i historia wielkich zdarzeń za oknem: błysków liści, świeciło słońce i nie trzeba było mrużyć oczu, bo były i tak zamknięte i bezpieczne.

Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł budząc się po południu 9 lipca 1971 roku, było kilka irysów, z których nie bardzo zdawał sobie sprawę, oszołomiony snem, południowym chłodem. Ponieważ miał, BYŁEŚ wariatem, gdy wchodziły w grę odbicia, czynnik niepewny, a więc naturalny. Mimo to sprawiało mu przyjemność oglądanie właśnie odbicia fioletowych płatków. Teraz nie DARZĘ taką sympatią napotykanych kwiatów, jest to normalne i oczywiste: wtedy było inaczej. Budząc się usłyszałem trzaśnięcie drzwi w sąsiednim pokoju, nie byłem jednak tego pewien. W czasie wczesnego popołudnia drzewa tak licznie wypełniały przestrzeń. Nie było powodu do pośpiechu, USPOKAJAŁ sam siebie, w końcu nie miało znaczenia, czy coś zajdzie wcześniej, czy później. Zdawał sobie sprawę, że odwlekanie nie ma także sensu. Bał się jednak pośpiechu. Usiadł na tapczanie, by po chwili znowu opaść na poduszkę. Nie wiadomo dlaczego pościel zachowała poranny chłód. Nie chciał wstawać, czuł całą skórą dotyk chłodnej pościeli. Przeciągnął się i przewrócił na brzuch. Ponieważ spał nago, ruch ten wywołał pewne podniecenie, było mu trochę niewygodnie, lecz przyjemnie. Myślał o Marii i jego podniecenie stało się jeszcze silniejsze. Zrzucił koc na podłogę i z pewnym niesmakiem pomieszanym z zadowoleniem popatrzył na swoje genitalia. Usiadł ponownie. Sięgnął po ubranie i ubrał się powoli. Przy otwartym oknie, szukając w szybie swojego odbicia, wyrównywał palcami rozczochrane włosy, były trochę za długie. Wyszedł na chwilę do łazienki i wrócił do pokoju. Ułożył pościel na tapczanie; słaby wzór zielonych linii na poduszce przyciągnął na chwilę jego oczy. Chcąc poczuć jeszcze raz dojmujący chłód pościeli, który był także rześkością poranka (ZAPAMIĘTAJCIE: niezapomnianego i nieosiągalnego poranka 9 lipca 1971 roku), zanurzył twarz w poduszce: była inna poduszka, pierzyna raczej (zresztą kto to wie) w lecie 1970 roku: zielone skrzydła muszki meluzyny między dwiema szybami w zabrudzonym strychu: skąd, jak się mogło zdawać, zamiast jakiegoś ogrodu widoczny będzie zadbany park, pustookie posągi, wtedy Maria mówiła powoli i niechętnie o Adamie. Rozdzielony wzór domyślnych kształtów: brudne szyby, w których nic się nie odbijało. Szarość zmroku. Włosy były jako tako uporządkowane. Spojrzał raz jeszcze na szybę, na siebie w tej szybie, pochylił się do podłogi patrząc na białe plamy, prawie pasemka, na zielonej podłodze. Podłoga była wypastowana, błyszczała mocno. Ciekawiło mnie, komu można zawdzięczać czystość tej podłogi: Adamowi czy Marii. ZOSTAWIŁEM ślad bosych stóp na gładkiej powierzchni, było mi szkoda, ale nie zamierzałem wkładać butów. Oparłem jeszcze raz łokcie o parapet: gęstność liści pełnych szmerów być może ptaków i być może owadów.

Niedługo później przyszedłem tutaj, aby włożyć kąpielówki. Nie było nic więcej.

Zmęczenie, tym razem prawdziwsze, mieszało i osłabiało krok, zamykało oczy już przy drzwiach. W otwartym oknie, za otwartym oknem widziałem jakiś gwiazdozbiór, może przypadkową konfigurację kilkunastu światełek, prawie to samo: co się zmienia, gdy jesteśmy ospali, jak ten dawny tłumacz, co nie ma znaczenia teraz i tutaj. Nie chciało mi się nawet szukać znajomych gwiazd na odległym niebie w nocy 9 lipca 1971 roku. ZNALAZŁ się blisko tapczanu i ziewnął, przy szeroko otwartym oknie usłyszał bzykanie komara. Podbiegł tam i zamachnął się ręką, miał szczęście, bo komar ucichł. Rzucił się na tapczan. Nie zapalał światła, wszystko robił w słabej czerni lipcowej nocy. Leżąc zdejmował z siebie ubranie. Rzucał wszystko na krzesła. Później ruszyło go sumienie i poukładał wszystko starannie. Zamknął drzwi na klucz i wreszcie mógł położyć się na chłodnej pościeli. Pościel była nocnie chłodna w odróżnieniu od chłodu rannego i popołudniowego. Chociaż południowy chłód był jakby nie na miejscu. Zaczął zasypiać, w głupim skojarzeniu powróciły słowa o znaczeniu pierwszych snów w danym miejscu. Ciekawiło go, co mu się przyśni. Ten sen, który był kolejnym snem i którego nie pamiętał, SĄDZĘ jednak, że był przyjemny, jak przyjemny musi być sen w chłodnej pościeli i w czasie trwania lipcowej nocy. Nie wiem, czy nie pamiętałem, czy chciałem nie pamiętać tego, co się pozornie działo.

ZBUDZIŁ się, jak było do przewidzenia, późnym rankiem już 10 lipca 1971 roku. To było do przewidzenia: w czasie wakacji niewielkie zmiany. Poranny (mówiąc indeterministycznie) Dawid chciał się ubrać, po chwili chciał spać, lecz domyślił się, jak późny jest czas i że wszyscy chyba są już nad jeziorem. Jezioro wielkie, dla pojedynczego człowieka jest wiele wielkich rzeczy. Znowu widział niebieski łubin, niejako między oczyma a zamkniętymi powiekami: zawężał się obraz gotów do wniknięcia. Należało się ubrać, mimo to ZWLEKAŁEŚ z tą czynnością, sam już nie wiedziałeś dlaczego. Niezmienne pragnienie spokojnego zwlekania zdarzeń, które były witane tak niechętnie, na skraju dnia, już o krok od oczekiwanej kąpieli. Nie interesował ciebie (zawsze rankiem miałeś wstrętny humor i MAM po dziś dzień) pęk włożonych do wazonu irysów ani szybki ruch odbitych Liści. Zniechęcenie do życia, które mu się narzucało każdego dnia (neurasteniczne skłonności), odebrało mu chęć do wszystkiego. Nareszcie ZWLÓKŁ się z tapczanu i upadł na podłogę. Mimo lekkiego bólu sprawiło mu to pewną przyjemność. Zielona podłoga była przyjemnie chłodna, chłodniejsza mogła być tylko woda. Usiadł wreszcie i znowu położył się: tym razem na plecach. Zaskoczyła go biała płaszczyzna sufitu. Nie było tam żadnego pęknięcia, żadne irysy nie mogły odbić się w suficie. Gdyby miał lepsze oczy, dostrzegłby zapewne słabo fioletowe plamy odbitego od irysów światła. CZUŁEM od czasu do czasu przepełniającą mnie niechęć do świata, którego nie rozumiałem. Było to bardzo głupie i powszechne, toteż starałem się, szczególnie co rano, na spokojnie zaspokoić moje pragnienie zrozumienia czegokolwiek. Starałem się szczerze i zawsze złościł mnie brak jakichkolwiek efektów. Wiedziałem, że tracę pozycję młodego outsidera na rzecz kompromisu. Prawdopodobnie pan Collin Wilson określiłby to dobitnie i chyba niezbyt precyzyjnie. Może kręciłem się w kółko, chciałem jednak być spokojnym człowiekiem i żyć tak właśnie spokojnie. UBRAŁ się i ułożył koc na tapczanie. Przekręcił klucz w zamku i przez brązowe drzwi wyszedł na korytarz.

Po południu, w porze podwieczorku, którego nigdy nie jadał, stał na środku pokoju dostrzegając pierwsze oznaki więdnięcia irysów na stole. Na placu miała czekać na niego Ewa. Był trochę podekscytowany, pragnienie i pewien lęk mieszały się nawzajem tworząc zaskakującą mieszankę, może nawet bardziej pociągającą niż sam popęd. Po raz nie wiadomo który POŁOŻYŁEM się ma tapczanie, starałem się nie myśleć o nogach, twarzy i włosach Ewy. Przychodziło to łatwo. Wkradało się jednak przypomnienie Marii witane tak bardzo niechętnie. Nie CHCIAŁEŚ kojarzyć swego podniecenia z Marią. Podniecenie jednak kojarzyło się samo (tak powiem) właśnie z nią. Zbyt młody, by spokojnie traktować przewrotne chwile ludzkich popędów. Byłeś niemile zaskoczony. Jednak myśli podtrzymywały się same. ZERWAŁ się z tapczanu, wychylił się przez okno usiłując dostrzec jezioro. Zdawało mu się tylko, że widzi szczyty drzew rosnących na niewielkiej wyspie. Nie był tego pewien, ale wolał, żeby tak było. Uspokoił się nieco, może tylko podniecenie weszło na inne tory. Położył rękę na klamce, trochę spokojniejszy, ale co tu mówić ciągle bardzo zdenerwowany.

Wieczorem spadł deszcz. Słyszał krople zszemrzające się po liściach i ścianach. W krótkotrwałych kałużach musiały przecinać się o kręgi fal zrodzonych przez uderzenia spadających kropli. Tysiące małych zwierzątek (kropli deszczu, oczywiście) penetrowało każde wgłębienie i każdy fragment suchej powierzchni. Skąd brało się tyle wady. Położył się na posłaniu. Po zamkniętej szybie zsuwały się domyślne teraz strużki wody. Szkło będzie wielką równiną, dla nas tylko równe i przejrzyste, w miarę upływu czasu będzie inaczej. My, nie my, dostrzeżemy nowe barwy, wierzył w to zawsze dopatrując w tym się pewnej pociechy. Deszcz był raz silniejszy, raz słabszy. Było rzeczą ciekawą, czy można przewidzieć drogę każdej strugi wody: tę w powietrzu i tę rozdzieloną między wiele kałuż i strumyczków pływającego deszczu.

SĄDZĘ, nie wiem, po co to mówię, że deszcz wyznaczał jakiś swoisty podział czasu, tak wiele znaczący dla roślin, a mniej już dla nas. Leżałem na tapczanie słuchając nudnych uderzeń ciągnących się po szybie strumyczków. Gdzie dostanie się woda, jak jezioro przyjmowało taką jej ilość. Zasypiałem niechętnie zwinąwszy się w kłębek. Nie rozebrałem się nawet. W krótkim śnie bez niespokojnych zjaw pozostawałem krótko. Gdy się ZBUDZIŁ, deszcz już nie padał. Pozostawał przez chwilę na tapczanie, nim powoli podszedł do okna. Otworzył je na oścież. Spodziewany chłód nie dostał się do wnętrza pokoju: pomimo deszczu powietrze było dalej ciepłe, zdawało mu się, że także pomimo nocy będzie coraz cieplejsze. Wmawiał sobie, że czeka na Ewę, tak naprawdę jednak wolał, żeby nie przyszła. O Marii nie myślał, nareszcie nie zdając sobie sprawy mógł pominąć jej osobę. Po raz nie wiadomo który oparł się o parapet. Później usiadł na jego brzegu podciągając kolana aż pod brodę. Mars nie osiągnął jeszcze najwyższego punktu swojej conocnej trasy. Siedział dalej czując przez cienką koszulę gładkość okiennej framugi. Wszystko, co wykonywał, było zwykłym oczekiwaniem, naprawdę niczym więcej. Oparł brodę na kolanach: dostrzegł chyba, jak coś przebiega po trawie. Chciał, żeby była to łasica, w oczach ruda plamka, łasica skacząca (nie teraz, dużo dawniej) z podkładu na podkład (skręcających łagodnie torów). Chciał, żeby ten okrutny ssak, łowca, żyjący w nocy... chciał jeszcze raz widzieć dwa czarne paciorki: oczy ciekawskiej łasicy, która bawiła się z nami nie pozwalając podejść bliżej i nie chcąc odejść dalej. Zwinne ciało przemierzało drogę mierzoną odległościami kolejnych podkładów wpółzardzewiałych szyn. Zapominaliśmy o niedalekich traszkach niedawnego kwietnia 1971 roku, zimnej wodzie, zalanej trawie. Nogi zaczęły trochę cierpnąć, nie chciał jednak zmieniać ich położenia. Gdy nie mógł już wytrzymać, usłyszał i domyślił się, że porusza się klamka. Wystraszył się trochę i podszedł da drzwi. Nie słyszał już teraz nawet skrzypu otwieranych drzwi. Do pokoju wsunęła się Maria. Podeszła do niego i powiedziała cichu:

— Paweł mówił, że mnie szukałeś.

— Nie szukałem ciebie. Nie. Ale cieszę się, że jesteś.

ZDZIWIŁEM się, że mówię tak cicho. Jakby to, co robiliśmy, było czymś niedozwolonym. Kiedyś rozmawialiśmy tak, gdy nie chcieliśmy, by usłyszał nas ojciec. Teraz mogliśmy obawiać się tylko Adama. Było to nie takie głupie, za dwadzieścia cztery godziny (około) miałem się przekonać, że lepiej być ostrożnym.

— Adam śpi?

— Tak chyba wszyscy śpią. Tak mi się zdaje.

Zastanawiałem się, co zrobić, gdy przyjdzie Ewa. Byłem trochę zdezorientowany. ZWRÓĆCIE uwagę, że zawsze TRACIŁ głowę w zaskakujących momentach. Nie, zbyt można to usprawiedliwiać. MILCZAŁ o chwilę za długo.

— Może pójdę. Może chcesz spać — szepnęła Maria.

— Nie. Zostań, jeśli masz ochotę.

Usiadła na tapczanie, a Dawid patrzył na ciemny zarys jej sylwetki. Stał teraz przy drugim oknie. Nie wiadomo dlaczego mniej je lubił. Patrzył chwilę na ciemny zarys drzew, później odwrócił się do Marii.

— To Mars koło twojej głowy?

— Tak. Koło mojej głowy.

— Rok temu go tam nie było:

— W końcu przesuwa się dookoła słońca. Jest to tak samo normalne, jak wszystko inne, choćby nasza obecność tutaj.

— Czy ty to uważasz za normalne?

— Co?

Umilkli nagle, jakby powiedzieli trochę za dużo. Ważne było to, że zwracali większą uwagę na jedną z możliwości interpretacji wypowiedzianych słów. Mogłoby to dać do myślenia, ale nie im i nie 10 lipca 1971 roku. Aby coś powiedzieć, Maria spytała:

— Jak ci się podobają ci ludzie?

— Zależy kto.

— Choćby Ewa.

Pomyślał o tym, co robił po południu, w czasie podwieczorkowej wyprawy, gdy niewysoki mur zagradzał spojrzenie oczom, jakby znikał trochę przysłonięty.

— Podoba mi się, ale wiesz...

— Co?

Dawidowi wydało się, że Maria czepia się czegoś, jakby ostatniej szansy. Zdziwiło go to, że używa takich określeń, jak słowo: ostatniej. Milczał chwilę, nie wiadomo dlaczego zdezorientowany. Usiadł obok niej i skierował wzrok w stronę okna. Milczeli.

I były tamtej nocy niezapomniane słowa i niespodziewane zdarzenia (może cudowne) w rejonach mokrej wody i pełnego dojrzałym ciepłem wilgoci powietrza. Dlaczego Dawid porzucił niewygodną dla siebie myśl o wyborze i strachu Marii, która być może wtedy zaczęła się decydować na tak wiele? Jest to zadziwiające, jak można ukryć przed samym sobą to, co warto ukryć.

— Nie wiem, jak by ci powiedzieć, może wiesz... — odpowiadał na pytanie Marii.

— Nie wiem.

— To po prostu są inni ludzie. Ewa jest kimś innym niż ja. Ja nie mam siły ani ochoty. Nie potrafię uznać konieczności zbliżania się do kogokolwiek, bo towarzyszy temu ból. Może histeryzuję, ale tak myślę. Nie potrafię uznać konieczności właśnie tego bólu, bo wiem, że wynika on z praw tak prostych i tak niekoniecznych. Rozumiesz. Tej całej gry.

— Upraszczasz wszystko.

— Nie, Mario. Chodzi mi o to, że normalnie wierzy się, że takie kłopoty są spowodowane uczuciami, ich potęgą wtedy łatwo to znieść. A dla mnie są to rzeczy wynikające z głupoty i nierozumienia prawideł gry. Nie mam motywacji.

— Co ty możesz wiedzieć. Wciąż tragizujesz. Czasem należy ryzykować i poddawać się temu.

— Z reguły wszystko kończy się tak samo. Myślę już o tym końcu, ale i o towarzyszących mu idiotycznych scenach. Tak samo reaguje każde zwierzę. Tylko nie myśl, broń Boże, że mam coś do zwierząt, ja je bardzo lubię.

— Będąc tak ostrożnym nic w końcu nie wygrasz.

Uśmiechnął się, wszyscy w te dni uśmiechali się do siebie. Tak było zawsze i długo tak będzie, że niezaspokojony dotyk palców ociepli napiętą skórę i gładką podłogę. To jest bez sensu, ale wiedząc o tym można było spokojnie się uśmiechać.

— Teraz jestem egzaltowanym smarkaczem. Kiedyś ześwinieję i nie będę się bał końcowych scen.

— Ty mój przyszły draniu. Zobaczę za dziesięć lat, jaki będziesz.

— Zobaczysz. Zresztą może nas już nie będzie.

PROWADZIŁEŚ tę idiotyczną rozmowę, by móc usprawiedliwić wszystko, co może się zdarzyć, gdybyś był mądrzejszy, zrozumiałbyś, że Maria także podjęła grę. Stało się jednak inaczej i wbrew temu, co zapowiadałeś, nie nauczyłeś się niczego.

Niech POWIEDZą, że nie zeświniał. Tymczasem gdy powrócimy do pokoju dziejącego się w nocy 10 lipca 1971 roku, gdy przyjrzymy się Marii i Dawidowi, znowu opanują nas tamte zdarzenia. Dawid WIDZIAŁ, jak Maria (ciemna postać, zarys postaci bardzo cieleśnie odczuwany) podnosi się z tapczanu:

— Chce ci się spać? — zapytała.

— Nie. A tobie?

— Też nie.

Przed chwilą byli cicho.

— Przesuń trochę głowę — przed chwilą Maria znowu usiadła obok mnie.

— Dlaczego?

— Mars schował się za nią.

— Zaszedł za głowę.

— ...i za włosy.

— Jeśli to ma być aluzja...

— To nie jest aluzja, mój kudłaczu.

Gdy patrzył na Marsa, zdawało mu się, w myśl dawnych skojarzeń, że czuje strach, a może nie tyle strach, co siebie. Było to głupie. Był Mars między setkami rozsypanych gwiazd.

— Te gwiazdy są niedbałe — szepnęła Maria niespodziewanie blisko niego. Nagle znalazł wyjście z sytuacji. Nie chciał, żeby przyszła tutaj Ewa, żeby ich razem zastała. WPADŁEM na pomysł, trochę głupi, ale kuszący.

— Chodźmy się wykąpać — powiedziałem.

— Teraz?

— No.

— Boję się trochę.

— Ciemności?

— Tak.

— Tam dalej będzie: ziemnaść, listność, wodność i gwiazdność.

— Idiota. Może smak jagód, na dodatek i do smaku.

— Banalnie mówiąc: smak łąk i pól.

— Przestań gadać bzdury.

— Tak, pani...

— Chodź — przerwała mi, jakby nie chciała słyszeć swojego nazwiska, a więc nazwiska Adama. Pociągnęła go za ramię, a kiedy się UCHYLIŁ, za rękaw. Wyszli z pokoju zostawiając za sobą ciche klapanie bosych stóp. Maria nie wróciła ze mną do pokoju. Zdawała mi się, że robi się jasna, ale mogło być to tylko złudzenie. Wyszedł do łazienki, żeby umyć nogi. WRóCIŁEM zostawiając zapewne ślady wilgoci na gładkiej podłodze, chciałem się już położyć, gdy zobaczyłem, że koc jest zsunięty tak, że dotykał podłogi. Musiała tutaj być Ewa. Było mi głupio, może tylko dlatego, że nie podporządkowałem się przyjętym regułom gry. Było to trochę chamskie. Rozebrałem się i niwelując skutecznie wszelkie chropowatości wyrzutów sumienia położyłem się na tapczanie. Zmęczenie uratowało mnie od zawracania sobie głowy tym, co mogło być, a nie było. LEŻAŁ zapewne niespokojny, śnił mu się sen, pierwszy pamiętny sen w tym domu, lecz tak naprawdę nie pierwszy, więc nie mający znaczenia. Początkowo budził się co chwila i patrzył na fosforyzujące wskazówki zegarka, które przesuwały się tak wolno. Nie wiedział, co będzie jutro rano, mierząc czas zegarkiem: dzisiaj (11 lipca) rano, mierząc czas rytmem snu, jutro rano. A w śnie pewnej kombinacji powrotów i zapomnień trafił do jakiegoś mieszkania, które niezbyt dobrze pamiętał. Może zaczynał się drugi sen, w tym pierwszym właśnie, ponieważ kładł się w tamtym nieznanym domu spać na tapczanie podobnym do tego, na którym spał.

I tam także zapadł w niespokojny sen i w śnie przebudzony dostrzegł obok siebie Marię i Ewę, ubrane w krótkie koszule. Nie panując nad sobą, ciągle trwanie snu spowalniało ruchy i otaczało niepamięcią ta, co łączyło poszczególne fragmenty: rozbierał je powoli całując ręce i nogi. Tutaj zaczynało się senne zapomnienie i znowu obok niego klęczały dwie dziewczyny: jedna była Ewą, drugiej nie znał. W następnym powrocie pamięci miał stosunek z nimi dwoma, wiedział na pewno, że jedna z nich jest Marią, chciał się wyrwać, ale wzrastająca przyjemność sparaliżowała jego senną wolę. WSTYDZISZ się jak mały chłopaczek dokładniejszego opowiedzenia, w jaki wymyślny sposób robiłeś to jednocześnie z dwiema, z których jedna była na pewno (WIEDZCIE, że musiała być) Marią. Oczywiście jesteśmy domyślni i wiemy, jak mógłbyś to zrobić, istnieje jednak kilka możliwości równie pociągających, co niemiłych (zależy dla kogo). W tym śnie nieskończenie cudownym sposobem osiągnęliśmy razem orgazm. Nie CHCIAŁEM przebudzenia i spałem dalej. Śniło mi się później, już tutaj w żółtym domu, że Paweł opowiada mi różne przyjemne bzdury o Ewie. Nie MÓWCIE mi, że koniec snu usprawiedliwiał początek, wiem na pewno, że tak było. Mimo to powiedzcie to sobie wyraźnie, że każde pragnienie wymaga usprawiedliwienia. Senność i sen nie były dostateczną motywacją dla nikogo, by osiągać przyjemność, by osiągać rozkosz.

ZBUDZIŁ się rano wiedząc, że coś jest nie w porządku. Przez chwilę nieskutecznie usiłował przypomnieć sobie zdarzenia poprzedniego dnia i chyba cieszyło go to, że nie potrafi tego zrobić. Jednak nieubłagana pamięć spowodowała, że wszystko, co działo się przez dwa poprzednie dni, doszło do niego. Nieunikniona trzeźwość ranka nie pozwalała mu na żadne wymknięcie się przekornym faktom. Czuł się źle. Uniósł głowę i pomyślał, że będzie burza. Za oknem były chmury. Patrzył w okno całkiem inne od wczorajszego i przedwczorajszego. Irysy w wazonie już widocznie więdły, dostrzegalne było opadnięcie fioletowych płatków. Pomyślał, że ma przed sobą cały nieprzyjemny dzień. Ubrał się i wyszedł z pokoju. Później tylko na chwilę przyszedł tutaj, by włożyć kąpielówki. Nie popatrzył ani w okno, ani na wazon z kwiatami.

Smak łąk i pól, dotyk kawałka drzewa i znowu dotyk, smak rozduszonych jagód. Nie tak. Był przy stoliku i PRZYPOMINAM sobie nazbyt jasny czerwiec 1971 roku, bezźródłowe światło wieczoru. Później, gdy czerwiec przechodził w pamiętne dni lipca (lecz jeszcze nie wtedy), trzy dni lipca 1971 roku. Dawid pod urokiem wizji pana Blake’a i legendy J.R.R. Tolkiena ZATRACIŁ na dni kilkanaście poczucie rzeczywistości. Jednak w tym zatraceniu uważał, że czuje rzeczywistość znacznie lepiej, i to go oszałamiało. Było mu nadzwyczaj dobrze wśród słów, z których każde mogło być borgesowskim „słowem universum” i zdań, z których każde mogło -zawierać (tak myślał, przekonany przez pana Borgesa) znaczenie poematu chińskiego poety, cesarskiego niewolnika. Nie mógł pojąć wtedy, że takie czucie świata zamyka każdego w celofanowej torebce, że nie można niczego dotknąć naprawdę ani o niczym naprawdę myśleć. Domyślny celofan szeleścił za to tysiącami opowieści i bajek o małym universum, których tak chętnie słuchał ojciec ludzi i ludzkich dzieci, aż zniekształcone ślady tamtych pierwszych spotkań wiodły krętą dróżką poprzez zarośla marcowej forsycji, przez niewyrosłą trawę, do leniwie skleconej chaty, gdzie mityczny ojciec ludzi nakładał okulary i czytał jakąś gazetę. Jakąś tęskna obserwacja zza ruchomej forsycji, leniwe poruszenia żółtych kwiatków, gdy ktoś obserwował pijacką zabawę w małym domu. Zapomniany dom, kalejdoskopowe ściany, gdzie paproć narzucała niespodziewanie swoje wzory, a kroki były jednocześnie echem siebie samych. ślady tamtych spotkań dotarły do Dawida i wielu innych, w jakiś sposób do wszystkich. Tak więc będzie narastanie znaczenia i zmiana znaczeń każdego ze słów. Każda zmiana jest zmianą języka, myślał szeptem Dawid, czytając, a raczej przerzucając „Księgę Urizena”. Zabłąkane myśli powracały z dalekiej wyprawy do uspokojonej na siłę (PAMIęTACIE obiad, który miał być ostatnim obiadem) głowy. ślady tej wyprawy znikały równie szybko, jak się pojawiły. Szukał już tego, co Eliot nazwał ubóstwem w porównaniu ze świadomością rejonu Morza Śródziemnego i Dawid mocno zapragnął zobaczyć tamto morze, morze świata, jak lubił pompatycznie sobie powtarzać (szeptem oczywiście, szeptem). Razem z myślą o Moody Blues przypomniał sobie „Legendę świadomości" i zamknął „Księgę Urizena”. Podszedł do okna, psiak, którego imienia nie znał, wylegiwał się na trawie. Dawid wychylił się przez okno i POWIEDZIAŁEM:

— Powinieneś się schować, za chwilę będzie burza.. Biedaku.

Pies podniósł łeb, merdnął parę razy ogonem i położył pysk na ziemi. Prawdopodobnie takie ułożenie było dużo wygodniejsze. Przypomniały mi się jakieś różowe kwiatki i ostrotnące trawy, które wcale trawami nie były. Pies chciał zwinąć się w kłębek, ale tego nie zrobił. Podgiął natomiast jedną z przednich łap. Ktoś zapukał.

— Proszę — powiedziałem.

Drzwi otworzyły się szeroko i do pokoju weszła Ewa. Od razu spostrzegłem, że jest zła. Chłód zadowolonego egoisty opanował mnie. Dlaczego miałbym przejmować się czyimiś idiotycznymi fanaberiami (twoje wyskoki były jeszcze gorsze) i im ulegać. Zirytowało to mnie, może po raz pierwszy w życiu, jak banalna pajęczyna związków z ludźmi, chcianych i niechcianych, która wcześniej czy później nas owija, w którą wcześniej czy później wpadamy. Postanowiłem nie zwracać uwagi na gniew Ewy. Rzuciłem książkę na tapczan i powiedziałem:

— Usiądź.

Znowu patrzyłem się na psiaka czuląc się do niego jak idiota. Stworzenie ignorowało mnie bezczelnie. Ewa stała dalej czekając zapewne, co zrobię. Ledwo wytrzymywałem stwarzane przez nią napięcie. Mimo to dalej stroiłem głupie miny da leżącego na trawie psa. Później podszedłem do szafy i wyjąłem stamtąd paczkę ciastek. Poczęstowałem ją. Podeszła i wzięła jedno, milczała jednak dalej. Wobec tego wziąłem kilka ciastek z otwartej paczki (niebiesko-czerwonej paczki) i podszedłem do okna. Zacząłem rzucać je psu. Kundel stanął na tylnych łapach, było mi go żal, więc wróciłem do stołu, wziąłem kilka. Gdy stanąłem przy oknie, usłyszałem:

— Mógłbyś już wyrzucić te kwiaty.

— Mogłabyś to zrobić? Bardzo ciebie proszę.

— Dobrze.

Ewa wzięła wazon i wyszła na korytarz. Rzucałem psu kawałki ciastka. Widział, jak włochaty stwór (po prostu pies) usiłował chwycić w locie lecące kawałki. Przechylał się to w prawo, to w lewo, czasem tracąc równowagę opadał na cztery łapy. Wtedy zapewne CISKAŁEŚ kawałki ciastka pod sam jego pysk.

— Mój Boże, jak niedźwiedź — MRUKNąŁ do siebie Dawid i zaczął się śmiać. Śmiał się także, gdy do pokoju weszła Ewa i za głośno postawiła na stole wazon. W końcu nie wytrzymała i spytała ozięble:

— Z czego się tak śmiejesz?

— Zobacz sama — Dawid zrobił jej miejsce na parapecie.

ZROBIŁEŚ właściwie miejsce, gdzie mogła oprzeć ręce, może to mieć znaczenie. PRZYNIÓSŁ ze stołu całą paczkę ciastek i rzucił jedno z nich. Pies stanął na dwóch łapach. Znowu zaczął się śmiać.

— Co w tym śmiesznego — zdziwiła się Ewa.

— Nic.

Odszedł od okna i usiadł na tapczanie. Ewa zrobiła to samo: usiadła obok niego. Uśmiechnął się, ale ona nie odpowiedziała na jego uśmiech. Powiedziała natomiast:

— Adam się wścieka. Byłby uderzył Marię.

Zrobiło mi się zimno, starałem się jednak opanować. Możliwie obojętnie, tonem lekko znużonym spytałem:

— Byłby? _

— Tak. To się działo w tym pokoju z tarasem. Paweł i ja byliśmy właśnie na tarasie.

Tutaj przerwała, chcąc, żeby Dawid (tak PRZYPUSZCZACIE) ponaglił ją lub spytał się o cokolwiek. Nie ZROBIŁEM tego. Była jeszcze bardziej zła, jakby rozczarowana. Mimo to milczała.

Wiedza o zdarzeniach była zawsze wiedzą pozorną, liczyło się co innego. Musiałem jednak wytłumaczyć swoje milczenie. Miałem już zamiar coś powiedzieć, gdy Ewa zaczęła dalej mówić. Nie omieszkała przedtem dodać w formie usprawiedliwienia:

— Przepraszam. Zapomniałam. Zdenerwowało mnie to.

Dalej mówiła:

— Coś rozmawiali. On chodził tam i z powrotem i może, tak mi się przynajmniej zdaje, ona uśmiechała się trochę. Nagle Adam zaczął krzyczeć. Wydawało mi się, że słyszę twoje imię i chciałam zejść z tarasu, ale Paweł mnie zatrzymał. Zobaczyliśmy zaraz, jak Adam chwycił twą siostrę za ramiona i zaczął ją trząść. Ona chciała się wyrwać i wtedy Paweł otworzył drzwi i wszedł do środka, krzyknął: puść ją. Adam stał chwilę i w końcu zaczął ich przepraszać. Widzisz, on jest pisarzem, nie zawsze potrafi zapanować nad sobą, teraz pisze książkę i...

— I co z tego?

— Z czego?

— ... , że jest zdenerwowany.

— Nie rozumiem.

— Co z tego, że jest zdenerwowany? To niczego nie tłumaczy.

MIAŁ ochotę zbiec na dół. Nie BYŁEM w stanie zrobić cokolwiek, wiedziałem o tym doskonale. OPANOWAŁ się. Ewa ciągle zła powiedziała:

— Co z tego? Tak — uśmiechnęła się — pobiłby twoją siostrę. A może już to zrobił?

Popatrzyła na Dawida i uspokoiła się trochę. Schyliła głowę. Usłyszał:

— Przepraszam.

Chciała podnieść się i wyjść, ale Dawid przytrzymał jej rękę Stała chwilę nieruchomo.

— Przepraszam — powtórzyła.

— Nie ma za co. Co mnie to w końcu może obchodzić. Nie mam siły ani ochoty, by brać na siebie skutki cudzego błędu.

— Uważasz ich małżeństwo za błąd?

— Tak.

— Za czyj błąd?

— To nie ma znaczenia, interesuje mnie tylko Maria, on mnie nie obchodzi.

— Jak ta nie obchodzi? — Ewa znowu zaczęła się denerwować.

— Po prostu.

— A gdyby mu coś było, gdyby zdarzyło się jakieś nieszczęście, gdyby...

— Też by mnie to nie obchodziło.

— Nie lubisz go?

— To nie ma znaczenia.

— Ale lubisz go czy nie?

— Nie wiem, chociaż... jest mi chyba obojętny. Gdybym go nie lubił, nie przyjeżdżałbym tutaj.

WIESZ dobrze, że wtedy go nie znosiłeś. Dopiero teraz, po tak długim czasie, opanowałeś sztukę obojętności. MUSZę przyznać, że dobrze ci to idzie. Siedemnastolatek nie może być obojętny naprawdę. ROZUMIESZ. ROZUMIEM.

— Dlaczego zgrywasz się na tę obojętność? — pytała w jakimś pokoju żółtego domu, w jakimś lipcu, nie ma to znaczenia.

— Nie zgrywam się. Jeżeli tak jednak uważasz, to uważaj tak dalej.

— Nie interesuje cię — Ewa przerwała rozumiejąc chyba (chociaż nie zależało jej na tym), że coś przegrywa, było za późno na wycofanie się, mówiła dalej:

— Nie interesuje cię, co myślę o tobie, czy to jest ci obojętne?

— To zależy. Czasem mnie interesuje.

Nie sądzę, nie wierzę w to, żebym się jej naprawdę podobał. Może było to możliwe, ale czas był zbyt krótki, a ja za bardzo niemrawy. Może było inaczej: nic jednak na to nie wskazywało. Gdy Ewa skończyła mówić, ogarnęła nas, podobnie jak kiedyś (zaledwie kilka dni, właściwie wczoraj, więc dlaczego kiedyś), ogarnęła nas potrzeba dotyku. Milczeliśmy chwilę. Później dotknąłem jej ręki. Całowaliśmy się milcząc przez cały czas. Robiliśmy to długo, z prawie senną powolnością, przypomniał mi się mój sen. Poczułem lekki wstyd i zażenowanie. Musiała to wyczuć, bo spytała:

— Stało się coś?

— Nie nic.

I niespodziewanie, jakby zajmując miejsce wstydu, ogarnął mnie smutek. Wiedziałem, co mam zrobić wiedząc, że Adam jest całkowicie nieodpowiedzialny. Mimo to POWRÓCIŁ (rękami, ustami i myślami) do Ewy. Rozpiął jej bluzkę i zobaczył piersi, ich gładką i napiętą skórę. Czuł, jak uginają się pod jego palcami. Przygarnęła go mocniej. Rozpiął jej spodnie i ona zaczęła rozpinać jego zamek błyskawiczny, gdy usłyszeli za oknem wołanie Anny:

— Ewa? Ewa!

Ewa zerwała się i zapięła spodnie.

— Obiecałam pomóc jej przy kolacji — powiedziała już przy drzwiach. Stała, jakby na coś czekając. Doszedł do wniosku, że powinien jej powiedzieć, żeby przyszła później. Nie zrobił tego jednak. Powiedział natomiast zupełnie coś innego:

— Zrobisz coś dla mnie?

Ewa popatrzyła na niego z jakimś wyczekiwaniem widocznym tak wyraźnie na jej twarzy. Uśmiechnął się smutno.

— Dobrze, ale... — powiedziała Ewa.

— Nie bój się. Powiedz tylko Adamowi, że jutro rano wyjeżdżam, i spytaj Pawła, czy mógłby mnie zawieźć do miasta. Chociaż, właściwie, ten kawałek mógłbym przejść pieszo.

— Dlaczego?

— Sama wiesz. Zostaw mnie samego.

Wyszła. Kiedy zamykała drzwi, spostrzegł, że jest boso. Schylił się, by zobaczyć, czy nie zostawiła butów. Nic takiego nie zobaczył. Położył się na tapczanie i bezmyślnie patrzył w brązowe drzwi. Później zmienił pozycję i podłożywszy sobie ręce pod głowę spoglądał w okno i na sufit. Czuł się coraz gorzej. Często spotykał siebie samego: człowieka, który bezmyślnie patrzył w sufit, nie MOGŁEM się opanować.

Zapadał zmierzch. Niedaleki w gruncie rzeczy wrzesień. Nie wiem, dlaczego myślałem o wrześniu. Nie potrafiłem opanować swojej bezsiły i narastającego we mnie wariactwa. Bzdurna bezradność. Było coraz ciemniej. Przypomniałem sobie o kolacji. Wyszedłem z pokoju.

Już wieczorem, w czasie niesławnych poszukiwań Marii, UBZDURAŁ sobie przez chwilę, że czeka na niego w pokoju. Pokój był pusty. Zaskoczyła go niezmienność miejsc tak różna ad chybotliwości czasu, migotania świateł. ZDADZą sobie sprawę, że to był słuszny wybór miejsc, a nie chwili. Czas jest tworzywem niepewnym, czymś, czego nie znamy i co w gruncie rzeczy chcemy za wszelką cenę zniwelować. DOTKNĄŁ ręką chłodnego szkła stołu, drżenie znikało powoli, ale wiedział, że była to tylko jedna z fal powracającego uspokojenia.

W nocy 11 lipca 1971 roku POŁOŻĘ rękę na chłodnej klamce: będę otwierał drzwi. Nie wiem, czy było chłodno. Wszedłem do środka. Jak długo wpierw się DOMYŚLISZ, a później zobaczysz jakąś postać w mroku. Ten szczegół bardziej domyślny pozostanie raczej na zasadzie niejasności niż pamięci. Oczywiście MÓGŁ domyślić się, kto będzie czekać na niego, w rzeczywistości jednak nie starał się tego czynić. Zaczęło bić mu mocno serce (gdyby było to w innej sytuacji, ROZCZULIŁBYŚ się nad sobą). Na tapczanie siedziała Maria. Stał zmęczony i zdenerwowany: dlaczego tapczan miał być ośrodkiem wszystkiego, co działo się w pokoju.

— Chodź tu, mój ty idioto — usłyszał głos Marii.

Uśmiechnął się mimo woli. Zdawało się, że dopiero teraz ją poznaje naprawdę. Może trochę za późno. Chociaż poczuł się lepiej, stał uparcie przy drzwiach. Wreszcie uklęknął i zdjął buty. CZUJĘ w stopach chłód podłogi, pomimo odległości i czasu ta podłoga drażni lekko bose stopy. Podszedłem do stołu:

— Te irysy zwiędły.

— Mów ciszej. Adam łazi po całym domu i jest wściekły. Chodź tutaj.

— I tak ledwo cię słyszę — wyszeptał Dawid.

— Ja ciebie też.

POJĄŁEM, mimo że odwrócony do niej plecami, jej uważne spojrzenie, które odnalazło mnie w mroku. Myślałem, że patrzy na mnie trochę z uśmiechem, a trochę lekceważąco. Nic jednak nie widziałem. W końcu podszedłem do niej i POWIEDZIAŁ:

— Sama jesteś idiotka.

Szarpnęła go za włosy i ściągnęła na tapczan.

— Puść — szepnął.

Usiadł naprzeciw niej podciągając kolana pod brodę. Popatrzył się na ciemną sylwetkę:

— Ty jednak jesteś dzieciak.

— Ty też.

— Ale ja mam siedemnaście lat.

— Szczęściarz.

Siedzieli chwilę w milczeniu. Za oknem by ło czyste nieba.

— Nie będzie burzy. To fajnie — mruknął.

— Uhm — odparła.

Siedziała po turecku. Ubrana była w spodnie i jakąś koszulę. Maże koszula była za bardzo rozpięta. Gdy jego oczy przywykły do mroku, zdołał to dostrzec. Zdawało mu się, że dostrzega brzeg odsłoniętych piersi. Było jednak zbyt ciemno, by mógł wiedzieć cokolwiek naprawdę. Usiadł także po turecku. Położył ręce na kolanach i zwiesił głowę. Pomyślał o kroplach, gdy Maria milczała zatopiona w swoich myślach, które wiatr zdmuchuje z gładkich liści, ze zbyt dużych liści młodych drzew. Były ciepłe kałuże, w których tak przyjemnie zanurza się stopy, i niestety martwe owady, te, które zaskoczył deszcz. Liczył na niespodziewany skrzyp żwiru, musiałby go usłyszeć przez okna, pod łapami psa lub łasicy, nocnej łasicy, ssaka, łowcy także zabłąkanych myszy.

— Nie będziesz miała dzieci? — zapytał.

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo nie chcę.

— Dziwne. Ale dlaczego?

— Sam mówiłeś przed chwilą.

Pochyliła się i dotknęła czoła, jego czoła. Poczuł na szyi jej łagodny oddech. Nie był w ogóle przyśpieszony. Sam nie WIESZ, dlaczego zaskoczyło to ciebie. Może słaby przebłysk obrażonej dumy. SKOJARZę z wiatrem napotkanie niespodziewanego ruchu powietrza, myślę (jest to głupie), powietrze właśnie lata (czy nie JESTEŚCIE zbulwersowani banalnością tego skojarzenia). Sam nie wiem, dlaczego wstałem z tapczanu i po raz może setny (przesada) w czasie tych trzech dni 9, 10, 11 lipca 1971 roku, podszedłem do okna. Trawa, teraz szara, była pusta. Byłem rozczarowany. Nie SPODZIEWAŁEŚ się, że za kilkadziesiąt minut napotkasz w krzakach jaśminu bezskutecznie wyczekiwanego psiaka. Kwestia oczekiwania, powodów oczekiwania (PAMIĘTAM piano skrzypiec i Jethro Tull), próbę niepokojenia nocy głupimi rozmowami przekładaliśmy już wtedy nad wszystko. Kim byliśmy, MóWIę, o spokojnych obserwatorach i zawsze zdenerwowanych uciekinierach, kim byliśmy spokojnie penetrujący zawile ścieżki (spokojnie) borgesowskiego ogrodu? Czy usiłuję zwiększać liczbę w poczuciu nieuniknionej samotności, która niepokoi nie tyle sobą samą, co niedopuszczalną powszechnością? Degustuje tym, co jest nieuniknione. Kim byliśmy i kim będziemy, i 1 lipca 1971 roku nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na ta pytanie. Liczyłem na Marię, nie wiem, dlaczego liczyłem na Pawła, liczę na was. PRZESTAń, jeszcze nie teraz. Jednak kim byliśmy, gdy PYTAŁEM wracając na tapczan i siadając przed Marią:

— A Adam?

Przypomniałem sobie, że Maria podobno, kiedy była dzieckiem, widziała poród. Być maże to właśnie słyszałem w czasie czerwcowej rozmowy rodziców. Nie jestem tego pewien, wiem, że przypominamy sobie to, ca chcemy wiedzieć. Maria odpowiedziała:

— Cierpi.

— Dlaczego mu nie powiesz?

— O czym?

— O tym, co wtedy widziałaś.

— Przestań, on by tego nie pojął. Za dużo czytał.

— Biedak.

— Uhm.

Rozpędzona pamięć chciałaby wyminąć niespokojne drgnięcie Marii, gdy usłyszała ostatnie słowa. ZOSTAŃ przy tym drgnięciu (co za słowa), przypomnij sobie znaczenie, to, co wtedy myślałeś lub chciałeś myśleć. Wszystkie skojarzenia, o których nie musisz nawet mówić, niech będą jak pełna gotowości niedoceniana armia. Co robiłeś, a raczej co zrobisz późną nocą 11 lipca 1971.

POŁOŻYŁEM głowę na kolana Marii. Przez materiał czułem trochę za bardzo wystające kości kolan. Dotknęła mi włosów, a później zanurzyła w nich palce. Będzie opowieść, jeszcze nie teraz, ale zawsze, wyjąwszy tak skończony czas przed jej początkiem, pamiętając o tym, co czas właśnie (bo cóż by innego) zastanie w tysiące lat po naszym narodzeniu. I spytamy się głupio: jak wyglądały nasze twarze na tysiące lat właśnie przed naszym narodzeniem. Nie byłoby to pytanie głupie, nie byłyby głupie liście, których się domyślałem leżąc z głową na kolanach Marii. Uparcie i bez zmian niewysokie klony wydzielały słodki sok, który oblepiał ręce, tak bardzo dawno, oblepiał ręce i usta Marii i moje. PRZYPOMNIJ sobie, kiedy to było. ZAGŁęBIŁ się na krótką chwilę w początku lipca, ale chyba bardzo dawnego, MYŚLĘ, że około 1965 roku. Zrywaliśmy, w niewielkiej ilości napowietrzne liście niskich klonów (z wyższych nie potrafilibyśmy zerwać). Mogę się pytać: jak wyglądały nasze twarze wtedy i tak samo chyba, jak się pytam o to: co było przed moim narodzeniem, mógłbym spytać się: jak wtedy wyglądała moja twarz. WIEDZą, że ktoś w dalekiej Azji uśmiechnąłby się teraz ironicznie, słysząc jego rozważania. Przepleść CHCIAŁEM włosami Marii moje palce, nie pozwoliła mi na to. Głodząc moje włosy od czasu do czasu szarpała je mocno tak, że czułem ból. Oddech jej był cichy i jakby niepewny. W ten dziwny sposób słuchaliśmy nocą pamiętnego lipca, jak korytarzem przechodzi Adam. Wreszcie skrzypnęły drzwi od pokoju na parterze, gdzie mieszkali Maria i Adam. Uspokoiło to nas trochę. Dawid ZASTANAWIAŁ się (jak wielu innych mężczyzn, gdy myśleli o wielu innych kobietach), dlaczego, pomimo że Maria reagowała tak jak wszystkie kobiety, traktuje ją inaczej. Zdał sobie sprawę wreszcie: ona znała go bardzo dobrze i było to trochę przykre. PRZESUNąŁEM się trochę na bok nie zdejmując głowy z jej kolan, wyciągniętymi palcami dotknąłem podłogi. Nie widziałem zostawionych śladów, lecz musiały być na wypastowanej podłodze. Z pewnym wysiłkiem położyłem całą dłoń i przesunąłem ją kilka razy tam i z powrotem.

— Nie pojedziesz jutro — mruknęła Maria. Mówiła to niepewnie. Skojarzyła mu się z leniwym kotem.

— Pojadę.

— Jestem pewna, że nie.

— Tak?

— Pojutrze pojadę z tobą.

Dawid STOCZYŁ się na bok tapczanu i odrzucił ręce. Był zaskoczony. Dotknęła mu boku palcami stopy. Zaczął chichotać.

— Przestań. Mam łaskotki.

— Wiem o tym.

Nie przestała dotykać go bosą stopą. Tym razem jednak robił wszystko, by milczeć, i tym samym trochę ją podenerwował: Spytał:

— Co ci strzeliło?

— Nic, jestem bez serca.

— To wiem, ale co z tego.

Zaczęli się śmiać, trochę za cicho, nie zdając sobie sprawy z tego, co robią.

— Mam go dosyć. Gada. Potrafi gadać godzinami. Wciąga mnie w to i mówi, że mam zdrowy sąd. Truje o swoim pisaniu, planach i problemach. Ostatnio dorwał gdzieś Upaniszady i całkiem zaczął bzikować:

— Ale przecież to...

Pociągnęła go silniej za włosy. Robiła to zbyt często, by mogło go to bawić. Zdenerwował się trochę.

— Puść — jęknął.

Puściła. Mówiła dalej

— Są pewne atrakcje, które, przyznaję, nie są mi obojętne. Ale cierpieć dla tych parunastu minut to nie ma sensu. Zresztą zadowolona też nie jestem.

— Zaspokojona — uśmiechnął się złośliwie.

— Zadowolona — powtórzyła z naciskiem.

— Nimfomanka.

— Jesteś zbyt smarkaty, by pojąć niektóre sposoby reagowania ludzi — zaczęła mentorskim tonem.

— Skąd wiesz?

— Nie żartuj. Kto? Z kim to zrobiłeś?

— Nie pawiem.

— Nie musisz. I tak wiem. Przyjmij moje gratulacje — dodała złośliwie.

— Nie kochasz go?

— Nie. Nie potrafię, jak dotąd, nikogo kochać tak, jak kocham rodziców i ciebie.

— Ale to co innego.

— Wiem. Może jestem za młoda.

— Dwadzieścia lat i za młoda?

— Co chcesz robić?

— Nie wiem. Może studiować. Nie zastanawiałam się nad tym.

— Pierwszy raz zaczynasz mówić choć trochę rozsądnie.

Byliśmy dziwnie spokojni. Nawet to, że SŁYSZAŁEM, jak Adam biegnie przez placyk, nie było w stanie wyprowadzić nas z równowagi. Było nam całkowicie obojętne, wierzyć się nie chce, ale tak było. Pomyślałem, że kilka godzin temu także ja przebiegałem przez żwirowany plac, deptałem niedbale rozrzucone kępy koniczyny. Teraz było mi dobrze.

— Jutro mu powiem. Właściwie to możemy jechać jutro — znowu usłyszałem głos Marii.

— Nie boisz się?

— Chyba nie.

Nie wiedziałem nic o tym, jak żyli ze sobą. O tym, co spowodowało, że Maria tak szybko zdecydowała się rzucić go.

Być może brak zdolności przystosowawczych odegrał tu pewną rolę: wolałem nie zastanawiać się nad tym. Wszystkie motywacje są pomieszaniem i nie jesteśmy w stanie odnaleźć drogi w tym labiryncie.

— A co będzie z resztą? – spytałem.

— Z jaką resztą?

— Z Ewą, z Pawłem, z Anną.

— To mnie nie obchodzi. Co innego ty.

— Mnie też jest to obojętne.

Odczuł pewien niepokój, ciągły niepokój, częsty aż do znudzenia:

— Czy nie sądzisz — dodałem zaraz — że to, że przebywamy razem, nawet teraz, nada całej sprawie całkiem inny wymiar. Jakąś dwuznaczność.

CIESZYŁEŚ się przecież na myśl o tych kilku miesiącach, które spędzisz razem z nią. Mogły być to nawet lata (wtedy cieszyłbyś się jeszcze bardziej). ZDAWAŁEM sobie sprawę, że niemożliwy jest powrót da przeszłości, prosto mówiąc: to, co było, nie wróci. Myślałem jednak o tych wszystkich sposobach budowania przeszłości tak, aby sprawiała nam przyjemność. Miało być bardzo i niespodziewanie przyjemnie. Nie pomyślałem nawet, że żal mi Ewy lub kogokolwiek. Wyprawa w prawdopodobieństwo przyszłości: nigdy później ani wcześniej nie kusiła mnie tak przyszłość, czas oczekiwany był pełen zdarzeń i chwil: ulice miasta i trzynaście topól nad starym brukiem: niewielkie miasto, w którym mieszkałem. Ulice miały powstać na nowo, mieliśmy chodzić po nich, słuchać spadającego deszczu i leniwie zsuwających się błysków słońca. Co wtedy myślała Maria? Czy można się tego dowiedzieć? Co myślała, gdy spytała:

— Dlaczego mówisz tak pompatycznie?

— Bo to fajnie brzmi.

— Wiesz, Adam już zaczynał mnie przed tym ratować.

— Musiał zastosować prosty i skuteczny sposób.

— Prosty tak, nie wiem jednak, czy skuteczny.

— Biedaczka.

USIADŁ i przytulił ją do siebie. Koszulę MIAŁEM rozpiętą, poczułem na nagiej skórze dotyk jej częściowo odsłoniętych piersi. Sprawiło mi to przyjemność. Przez ciało Marii przebiegło lekkie drżenie, usłyszałem, jak przełknęła ślinę, odsunęła się ode mnie. Nie zdjąłem rąk z jej ramion:

— Mówiłem, że nimfomanka.

— Och, przy twoich walorach seksualnych, muskularnych ramionach — parsknęła śmiechem — któż by się oparł. Nie ja pierwsza tak wpadłam.

POWRÓCIŁ na krótką chwilę myślami do Ewy. W przewrotny sposób to, co mówiła Maria, sprawiło mu przyjemność. Czuł się jakby doroślej i dojrzalej.

— Nie rośnij tak z dumy, uderzysz o sufit...

Maria przerwała nagle i wsłuchała się w coś z napięciem. Zrobił to samo i usłyszał kroki wchodzącego po schodach Adama. Adam stanął przed drzwiami, ale nie wszedł. Wreszcie po kilku minutach usłyszeli, jak podchodzi do okna na końcu korytarza i zamyka je. Dawid wstał i podszedł do okna w swoim pokoju. Niebieska Vega była już wysoko, musiał się wychylić i mocno odgiąć głowę. Od południa wiał ciepły wiatr niosący podeszczową wilgoć. Włosy opadały mu ma oczy, potrząsnął głową i uderzył się o szybę. Nie zwrócił na to nawet uwagi. Szum drzew i łopot nocnych skrzydeł opanowały go niepodzielnie. Zastanawiał się, co za ptak może tak latać między drzewami jak las niestarannych kolumn. Mogła być to sowa lub jakiś inny nocny ptak, łasica mogła wypłoszyć z gniazda lub z gałęzi wróbla lub jaskółkę. Chciał dostrzec Marsa i wychylił się z okna. W tej chwili coś dotknęło mu stopy. Machnął nogą i mysz, bo to mysz była, poleciała w stronę Marii. ŻAŁOWAŁEM małej myszy tylko przez chwilę. Zaraz później usłyszałem głośny krzyk Marii. OBRÓCIŁ głowę w tę stronę. W tej chwili Maria, w przeraźliwym strachu przed myszą, zerwała się z tapczanu i przytuliła do Dawida. Przy tym skoku rozpięła się jej koszula i poczuł, jak przed chwilą, na skórze dotyk jej nagich teraz piersi.

— To mysz — szepnął przytulając ją mocniej i chcąc pocałować w usta. Nie broniła mu tego. Dotknął palcami nagiej skóry jej ramion. Wtedy nagle otworzyły się szarpnięte drzwi i do pokoju wpadł Adam. Musiał być wściekły. Uderzył ręką o kontakt, światło zalało pokój. Zobaczywszy ich rzucił się w tę stronę krzycząc głośno:

— Zboczeńcy.

Gdy USŁYSZAŁEM to, niespodziewanie dla siebie samego zacząłem się głośno śmiać. Zanim. dobiegł do nas, w ten ułamek chwili ledwo trzymałem się na nogach w paroksyzmie śmiechu. Dobiegł mnie również idiotyczny śmiech Marii. Przytuliła się jeszcze mocniej do mnie. A w chwilę później Adam zobaczył, że Maria ma odsłonięte piersi. Uderzył ją. Usiłowałem odepchnąć go, ale rzucił mną o ścianę. Nic nie widziałem przez kilka sekund. Kiedy przyszedłem do siebie, dobiegł mnie krzyk Marii. Spojrzałem w tę stronę: leżała na ziemi, przy nasadzie szyi miała wbity nóż, krew zalewała jej piersi i skapywała na podłogę. Usłyszałem, niezdolny nawet ruszyć głową, że ktoś wpada do pokoju krzycząc coś do Adama. Adam stojący nad Marią odwrócił się nagle w stronę drzwi i w tej chwili skoczył na niego nagi Paweł. Adam zachwiał się i cofnął kilka kroków, Paweł uderzył go w twarz. Adam runął na ziemię, lecz w chwilę później zerwał się trzymając w ręce wyrwany z ciała Marii nóż. Twarz zalewała mu krew. Nie mogłem nawet pomyśleć sparaliżowany tym, co się stało.

— Kretynie — wycharczał Paweł. — Ty durniu.

Widziałem jak przez mgłę: Adam skoczył, lecz Paweł zdążył złapać go za rękę i wyłuskać nóż. Lecz Paweł nie puścił ręki aż do momentu, gdy Adam zaczął wyć, a ręka pozostała nienaturalnie wykręcona. Wtedy Paweł kopnął go w jądra i Adam zwinął się w kłębek jęcząc już tylko. Widziałem jeszcze, jak Paweł podniósł go i chciał jeszcze raz uderzyć, wtedy do pokoju wpadła Anna i zatrzymała uniesioną rękę. Obróciłem głowę do drzwi: stała tam Ewa. Paweł ukląkł przy leżącej Marii i patrzył chwilę na jej ranę. Później znowu zerwał się i dopadł leżącego Adama.

— Przestań! Zabijesz go! — krzyknęła Anna.

— Tak — wycedził przez zęby Paweł. Anna podbiegła do niego i zatrzymała. Ubrana była tylko w prześcieradło i kiedy szamotała się z Pawłem, odkryły się jej piersi. Puściła Pawła, by podciągnąć prześcieradło. Paweł stał nieruchomo patrząc na leżącego Adama. Ewa weszła do pokoju i podała Pawłowi koc. Zawinął się w niego. Przez minutę milczeliśmy wszyscy. Leżałem pod ścianą i patrzyłem na wywrócony stolik i stłuczony wazon. Na podłodze rozlała się woda. Nie chciałem widzieć martwej Marii. Nie wiem, dlaczego zastanowiło mnie, że Ewa wyrzucając kwiaty nie wylała wody z wazonu.

— Ona nie żyje — powiedział Paweł.

— Ona nie żyje — powtórzyłem. Podniosłem się i włożyłem buty.

Ewa klęcząc przy Marii zapinała jej bluzkę na piersiach. Siedziałem na podłodze. Podszedł do mnie Paweł, zawinięty w koc, i kucnął tuż obok:

— Co się stało?

Zerwałem się i pchnąłem go tak silnie, że upadł na plecy. Odepchnąłem Ewę i skoczyłem do drzwi.

— Dawid! — zawołał Paweł.

Nie zatrzymałem się ani nie wróciłem, pomimo że ktoś wołał moje imię.

dalsza czesc rozdzialu Wyspa

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan  powrót do strony Opowiesci wizjonerskich