eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

Plac

 

W rozliczonym z innych istnień i zdarzeń (chociaż niektórzy twierdzą, że to jest to samo) istniał pamiętny plac z trochę zapuszczonym klombem pośrodku. Rozcięcie można było zauważyć w kilkunastu pomarańczowych i kilku niebieskich kwiatach. Nie ZNAŁEM i znam nazwy kwiatów doglądniętych chyba raz i chyba niedbale przez Marię, i byłem jak cień, Dawid WYSUWAŁ się zza rogu, patrząc zamiast na Marię lub choćby Adama na niezastąpione (i nie wiedząc przez co) zarośla intensywne jaśminu, przypominającego (lecz to WIEDZIAŁEŚ później) zapachem poziomki. Tak dzień, właściwie ranek 9 lipca 1971 osiągał to miejsce na skraju placu, gdzie słysząc ziemię pod stopami BYŁEM nieruchomy na skraju. Przed domem WIDZIAŁ pleciony z wikliny stolik i plecione fotele. Nieco przed klombem, po drugiej stronie niż stół. Była żwirowana alejka z jednej strony zakończona szerokim podjazdem, a z drugiej chyba bramą. Przy stoliku SIEDZIELI Maria i Adam na szczęście nie blisko siebie. Ze zdziwieniem, bo nie lubił zauważania swojej osoby, UJRZAŁ puste krzesło, dostrzegał krzesło patrząc na nie i zaraz myślał o Marii. Zauważany, widocznie jako odbicie w oczach Marii, gdyby był bliżej, ZMIENIŁEM pozycję, stałem inaczej niż w czasie pierwszych sekund. Wbrew woli wplątały się dookoła skrawki niedostrzeżonych kątem oka jaśminów (dalekich) i domu lub klombu niezbyt zadbanego. Maria ubrana była w zielononiebieską suknię, więc niejako konieczność przyciągnęła jego zainteresowanie do jasnych włosów Marii i twarzy może niezbyt ładnej, lecz i wtedy zanadto ocienianej, by można było, ale co. Być może Maria nie lubiła tego zestawu kolorów. DOMYŚLASZ się, że: WIEDZIAŁEM o tym już wtedy, podobało mi się to. Maria milczała patrząc na Dawida, MYŚLAŁ krótko, że Adam musiałby powiedzieć, że ona ma głupi wyraz twarzy. A Adam właśnie wtedy z wyrazem zniecierpliwienia na górnej połowie może przystojnej twarzy rzucił na stół jakąś książkę, która tak usłużnie zamknęła się i Dawid poznał tytuł, była to „Sindhartha” Hessego (oczywiście). Poznał przyczynę irytacji Adama. WIECIE jednak, że ranek ten spędzony na żółtawym jeszcze placyku, gdy spędzały czas na cieniu nieskryte w słońcu wielokrotnie kwiaty i niezwiędłe kwiaty jaśminu były trochę odległe. Dawid POZOSTAWIŁ w swojej pamięci przykrywające się krzyżowane linie autostrad, zwycięskie dudnienie nocnego mostu. Nie zapomni o tym patrząc na ruch zwinnej ryby w akwarium i ryba ta będzie nie tyle rybą, na ile będzie niebieska lub zielona, a może żółtawa na skraju spojrzenia nocnych oczu Dawida, wsłuchującego się w niespokojne dudnienie na moście, dudnienie mostu. Jednak 9 lipca 1971 Dawid nie miał czasu na myślenie o konsekwencjach. Był (bo to proste słowo nie zapomina nigdy uszu) między nieruchomym zauważeniem go przez Marię, a Adam miał mówić i wymijające się oczy pośród światła odbitego od wychylonych w cień szyb otwartego okna na półpiętrze, bladych odbić, jak z lodu, pełzających nieznacznie po żółtej ścianie. Maria milczała patrząc dalej i Adam, powiedział zauważając obecność Dawida.

— Siadaj, cieszę się, że wreszcie dojechałeś tutaj. Powiedz mi, jak do nas trafiłeś.

— Przez mur od północnej strony.

CZUŁEM wzrok Marii wiedzącej wtedy, że nie lubię jednopokojowych pomieszczeń i nieznajomości kierunków świata, stron świata. POMYŚL głupio, lecz skutecznie o Adamie dostrzegającym domyślność milczącej Marii. Złość Adama, umieszczona obok na zaniedbanym klombie niewielka ilość kwiatów. Adam spytał.

— Chyba jechałeś żółtą taksówką. Widziałem ją.

— Tak.

— A kierowcy nie zdziwiło, że przechodzisz przez mur?

— Tak, chyba go to zdziwiło, ale kazałem mu wcześniej odjechać.

— Dużo zapłaciłeś?

— Sporo.

Wtedy Maria wstała i weszła do środka domu. Dawid PATRZYŁ na jej pośladki i nogi i zaraz, znowu patrząc na Adama, słuchał, co ten mówi.

— Po południu przyjadą tutaj dwie moje kuzynki i narzeczony jednej z nich. Będzie nas, trochę więcej. To nawet dobrze, bo ja raczej będą zajęty.

Dawid trochę przekręcił głowę, chciał dostrzec wielkie drzewa. A Adam, Adam był pisarzem trochę już wtedy popularnym, DOMYŚLACIE się, że dla Marii nie było to bez znaczenia

a jednak z powodu znaczenia Dawid POWRÓCIŁ raz jeszcze do tego, jaki był obraz Marii w jego oczach w czasie tamtych dni, czyli 9, 10, 11 lipca 1971. POWIEDZ: pamiętnego lata 1971, gdy o wyciągnięciu ręki na spotkanie myślało tysiące wzmocnionych w nocy jaśminów i napotkane nie wiadomo gdzie topole przeszkodzą zaszumnie, cóż mogę zrobić wobec naszej wyobraźni. Pomyślisz o niespodziewanym dotyku raz zerwanej narracji, co uczynisz, Dawidzie, by móc cofnąć się o tę jedną, o tę jedną chwilę; być może, by nadać nowe znaczenie innej wersji ukrycia przed oczyma ciekawskich.

Gdy Dawid WYSZEDŁ zza rogu domu, Adam odkładał książkę. Był tam pleciony wiklinowy stół i plecione fotele. Rozpoznawał znaną okładkę „Sidharthy” Hessego, razem z nagłym zetknięciem książki ze stołem odczytał wyraz znudzenia na twarzy Adama. Siedząc wygodnie w jednym z trzech złoto-brązowych krzeseł Maria ominęła spojrzeniem Dawida i powoli opierając głowę o brzeg fotelika popatrzyła wreszcie na niego: lekko uśmiechnięta. ZATRZYMASZ się wtedy zapewne, by móc dosłyszeć koniec i naglącej do spokoju fali splecionych wymyślnie skojarzeń. Maria, jaką była, przypatrzy się, gdy MILCZAŁEM właśnie: ścianom i drzewom, jasnej plamie słonecznego światła. Maria, jaką była, dostrzeże mnie, gdy nie poruszę się nieznacznie. Rankiem 9 lipca 1971 miała żółtą suknię naszej babci, na sukni było trochę falbanek i chociaż niemodna, a także nie najładniejsza, suknia ta pasowała do Marii. WIDZIAŁ przy oparciu fotela jasne włosy i myślał niepotrzebnie o cieniu ich zapachu. Włosy miały kolor podobny do koloru ścian domu, ręka napotkałaby zanurzoną barwę i ciepło, tak inne od powierzchniowych. Było to jednak bzdurą, bo Maria siedziała przecież w cieniu. Nie PAMIĘTAM, kiedy i ja zobaczony przez nią, napotkany przez uporczywe, później uporczywe i nieruchome spojrzenie. Ona z opartą głową o mój zaskoczony uśmiech, którym CHCIAŁ się usprawiedliwić przed sobą samym. Nie OTRZYMASZ jednak odpowiedzi drugiego uśmiechu w odpowiedzi. W czasie trwania przed południem, chwili nagłego wejścia w cień Maria odpowiadała uśmiechem na dostrzeżony uśmiech Dawida swym za bardzo. Zerwała się z fotela i zawołała.

— Dawid! — Dawid, bo była wiklina i jej zapach przypomniany właśnie, SŁUCHAŁ Marii razem ze skrzypem wikliny. Objęła go ramionami i tak przytulona szepnęła.

— Dawidzie.

Odsunęła się i wytargała go za włosy z tyłu głowy. WIDZIAŁEM ją błogo uśmiechniętą i nie ZAPOMINAJ o Adamie, jeśli pamiętasz tamte dni. Adam dostrzegając zrozumiałe pominięcie podniósł się także z fotela i Maria trochę zagubiona widząc, co robi Adam:

— Urosły ci włosy.

— Tak — ODPOWIEDZIAŁ Dawid.

Adam odsunął Marię mówiąc, żeby coś przyniosła, zrobił to łagodnie i WIDZIAŁEM, że zdecydowanie. Wtedy jego ręka wyruszy w krótką niechcianą podróż w twojej: UŚCIŚNIESZ więc jego rękę...

— Siadaj, cieszę się, że wreszcie dojechałeś tutaj, ale powiedz mi, jak trafiłeś do nas.

Poczujesz głęboko wdychane powietrze i czekając na uspokajający powrót Marii powiesz:

— Przez mur od północnej strony — i zabraknie właśnie Marii, aby MÓGŁ wiedzieć o jej zrozumieniu i pamięci.

— Chyba jechałeś żółtą taksówką, widziałem ją, jak przejeżdżała przed bramą — mówił Adam.

Dawid poczuł niechęć do niego i słaby powiew wiatru, który poruszył włosy. Spojrzał: na niego: w lesie pierzastych obłoków nic nie zagrażało niewidocznemu tutaj słońcu. Prawdopodobnie pytał cicho sam siebie o losy obłoków porannych i gorzki smak przypadkowo napotkanego miodu. Wrócił jednak do pytania Adama, na które musiał odpowiedzieć:

— Tak.

— Kierowcy nie zdziwiło, że przechodzisz przez mur?

Dociera aż tutaj ślad omszony bluszczowego muru.

— Chyba by go zdziwiło, ale kazałem mu wcześniej odjechać.

Jak dżdżownica w śmiałej pogoni za swoim wyobrażeniem oddolnym domu i skraju tego domu, cienia, który tak szybko zniknie z upływu czasu.

— Dużo zapłaciłeś?

— Sporo.

WOLAŁBYM już mur i rozmowę z Marią o pełnej zakrętów ścieżce i zaplątanym bluszczu, w królestwie postrzępionych roślin, murze i polanie ciepłotrawej. Wolałbym nawet pewne rodzaje specyficznego (tak bardzo umownego) milczenia. Wolałbym (nawet) wyprawy końców palców, wyprawy śliskich dżdżownic, zmieniające się plamy cienia.

— Słuchaj — Adam dostrzegł właśnie wyprawę, którą Dawid PODJĄŁ w myślach — po południu przyjdą

tutaj dwie moje kuzynki i chłopak jednej z nich. Będzie nas trochę więcej. To nawet dobrze, bo ja raczej będę trochę zajęty i nie będę mógł poświęcić dużo czasu, choć chciałbym. Adam uśmiechnął się. Wyglądało to za pierwszym razem miłe, miał ciemne włosy i był opalony, później jednak sympatyczny wyraz jego twarzy zaczynał nużyć, a jeszcze później złościć. W myśl ustalonych praw pamięci zobaczę (teraz i wtedy), (MÓGŁBY przysiąc, że zobaczy). W mroku za otwartymi drzwiami były jasne włosy Marii i nagle potrafił, bo tak, mówić sobie o odczuwaniu radości lub uciszenia i myśleć na równi z biegnącym sprzed oczu oroślinnionym murze, murze drgań, słabym cieniu, który kusił rękę wilgocią mchu i straszył tysiącznym życiem. Były blisko jasne włosy moje siostry, a dopiero później WIDZIAŁEM ją całą, może trochę za chudą i może nie najładniejszą. Nie wiem dlaczego dopiero wtedy obok, a właściwie powyżej głowy Marii (kiedy była przed domem) odbijały się w wielkim oknie jakby wodnociekliste liście niedalekich drzew lub krzewów jaśminu. Maria niosła na tacy lody, które UJRZAŁ pełen niedowierzania i przekornej radości. UŚMIECHNIESZ się, a raczej śmiech rozkreśli twoją gębę na dwie części niwecząc tak fotogeniczny wyraz inteligentnej głupoty, który miałeś normalnie na twarzy. BYŁEM tym, który chciał podciągnięcia moich własnych stóp na brzeg fotela z wikliny i pogodzenia gęby z myślami, w szaleńczym ułamku sekundy odniosłem wrażenie, że te lody i podchodząca z nimi Maria w żółtej sukni, i odbite w szybie liście mają ogromne znaczenie zdarzeń uniwersalnych i może (PAMIĘTAJĄ? przez ułamek sekundy) dopatrują się sensu wielkich ksiąg. Taca skrzypnęła właściwie o stolik. Obserwuję Dawida wyrwanego Universum, Marię rozdzielającą lody, milczącego Adama. Znowu wykwita na twarzy uśmiech. Czy Dawid pochyli się, by go ukryć, czy Adam zdziwiony zapyta:

— Dlaczego się śmiejesz?

— Dawid strasznie lubi lody — jedyny raz w czasie 9, 10, 11 lipca 1971 Maria wytłumaczy cokolwiek, a może robiła to lub nie robiła tego nigdy wcześniej. Dla Dawida:

— Jedz szybko, bo się stopi — mimo to zrobię inaczej, będę jadł powoli lody myśląc o prześwietlonych słońcem białych porzeczkach, które można jeść lub oglądać, kształcie porzeczkowych liści. Kiedy jedli w milczeniu, Dawid zaskoczony ROZTAPIAŁ smak lodów końcem języka. Dostrzegł wtedy, w czasie jedzenia niespodziewanych lodów, że cień przesunął się za róg domu. Słychać było łopot skrzydeł jakichś ptaków i stuk łyżeczek. POMYŚLCIE: oglądani z daleka BYLIBY trójką produkująca śmieszny stuk łyżeczek, dźwięczące odpowiedzi szkła. Widziani z daleka byliby wtedy bardziej sobą dla siebie trochę ciekawi, trochę nudni. Widziani w świetle i w cieniu światła liściowego ranka, co kojarzy się nieustannie z włochatymi liściami lip. Jedli powoli. Zasmakowany Dawid USŁYSZAŁ:

— Jesteś bardzo zmęczony? — był to głos Marii.

— Tak.

— Zaprowadzę cię zaraz do twojego pokoju, zdrzemniesz się na chwilkę.

— Dobrze.

Dawid oblizał starannie łyżeczkę i spojrzał na talerzyk Marii.

— Jak chcesz, to weź też moje — powiedziała.

Adam był wyraźnie zdegustowany, a ja ZAUWAŻYŁEM w przypływie spokoju i jasności, że sprawi mi przyjemność jedzenie tego, co jadła Maria. Jasne sytuacje likwidowały niepokój, bez względu na to, co było jego źródłem. Dawid UŚMIECHNąŁ się:

— Dziękuję, jesteś okropnie miła.

— Jak można być okropnie miłym? — wtrącił śię Adam.

— Można — zbyt cicho odpowie Maria.

A Dawid je lody i myśląc o słabo zauważalnym strachu Marii sam wie, że ona też strasznie lubi lody. Próbuje dostrzec ciemnozielone oczy Marii i otula się w ciepłą rześkość poranka zapamiętaną w brunatnobiałych gałkach lodów. Czujący nieodróżniane od bakalii kawałki lodu lub nawet chłód śniegu.

Zwabiona zapachem przyleciała i krążyła leniwie złoto-czarna osa w tamtym prawie już pustym i nagle zmęczonym przedpołudniem UJRZĘ placyk; wielokrotne główki kwiatów pochylą się lub raczej drgną pod jednym z kilku podmuchów wiatru, lecz białostrzępe chmury nie zakryją słońca. Odwróciłem głowę i międzyjaśminowa droga wiodła w jasnym świetle do ocienionej przez dęby bramy: stamtąd miałem nadejść. Adam odezwał się jakby w przypomnieniu:

— W dużym pokoju na dole jest biblioteka, oczywiście możesz z niej korzystać, kiedy tylko zechcesz.

— Dziękuję.

Maria wstając i przesuwając ręką po włosach mówiła krótko:

— Chodź, pokażę ci twój pokój.

A do Adama:

— Zanieś to — wskazała tacę i talerzyki — do kuchni. Zaraz pozmywam. SZEDŁ te kilkanaście metrów do stopni schodów i drzwi domu obok dotykającej mu ręką ramienia Marii.

SZLI kilkanaście metrów, Maria dotykała mu ręką ramienia, a za sobą słyszeli (czy POWIECIE: we dwóch) głos kołyszących się naczyń i łyżeczek, które Adam, zapewne poirytowany, niósł nadzwyczaj ostrożnie.

Po południu zniknęły z odczucia schody. Przezwyciężając ból serca Dawid WIDZIAŁ stających na placyku ludzi. Oświetleni przez ponaddrzewowe słońce: dwaj mężczyźni i trzy kobiety STALI niezdecydowani. Maria (POMYŚLAŁEŚ chyba już wtedy, że dlatego, że ciebie nie ma) opierała się o bok Adama i widać było, że sprawia jej to przyjemność. Adam, trochę otyły, pewnie zadowoloną ręką błądził (gmerał) w jej włosach.

DOSTRZEGAM ją ubraną w zieloną bluzkę i niebieskie spodnie, w lewej ręce trzymała biały koszyk. Znowu bije serce: dostrzeżona obok Marii dziewczyna poruszyła się i była niemożliwie ładna, z trochę bezczelnym wyrazem twarzy. A nieco dalej WIDZIAŁEŚ zdecydowanych (dostrzegłeś to dopiero teraz) iść mimo twojej nieobecności: dziewczynę w okularach i mężczyznę o dziwnie spokojnym wyrazie twarzy. SŁYSZAŁ, jak Maria mówi do ślicznej dziewczyny, obok której stała, i odczuł niezauważalny normalnie chłód, nutkę chłodu w słowach Marii:

— Wiesz, Ewo, on jest zmęczony, to nie ma sensu.

— Może lepiej go zbudzić — mruknął Adam.

— To dogońcie nas — powiedział człowiek o spokojnym wyrazie twarzy pociągając za sobą krótko ostrzyżoną dziewczynę w ciemnych okularach.

— Dobrze, Pawle — powiedział Adam.

PRZYMKNĄŁEM oczy i wsłuchałem się (ZROBIŁEŚ to tak masochistycznie) w łomot swojego serca. Otwierając, prawie rozespane sekundą ciepłego popołudnia oczy, szedłem do nich. Oprócz nich, za nimi, były krzaki jaśminu, wydawało mi się, że poznaję nad drzewami biały brzuszek lecącej jaskółki. Szmer kroków po skrzypiącym żwirze, a może tylko piasku. Dookoła spokojnie drzewa stały bez drżenia, mimo to czułem słaby wiatr. Pomyślałem, czemu nie widzę ruchu liści. Dawid PODSZEDŁ do nich, Paweł zauważywszy go zawrócił pociągając za sobą swoją towarzyszkę.

— To jest właśnie Ewa, moja kuzynka — przedstawiał w tym czasie Adam — a to Dawid.

Uścisnął rękę dziewczynie: Ewa miała ciemne oczy i spokojną opaleniznę. Dawid z trudem opanował pewne drżenie rąk, gdy ją widział (i dotykał jej rąk właśnie). Podszedł do nich Paweł, Dawid puścił rękę Ewy i dostrzegł, że Maria patrzy nad niedalekie szczyty drzew w łagodną niebieskość czystego nieba.

Niebo pomimo słońca miała być chłodne, a strzępiastość żółtych obłoków prawdopodobnie rozciągała się tuż nad horyzontem.

— To jest Anna, a ta Paweł: przyszły lekarz — Adam mówił to przedstawiając dziewczynę z krótkimi włosami i mężczyznę o spokojnej twarzy.

— No, jeszcze rok, nigdy nic nie wiadomo — powiedział Paweł.

Dawid uścisnął ręce: Anna ma krótkie włosy i jest dobrze zbudowana. Dawid nagle spokojny nie ma już ochoty przymykać oczu. Wysoki Paweł pasował i nie pasował da Anny. Nie WIEM dlaczego sprawiło mi przyjemność to, że włosy Pawła nie kręcą się.

— Idziecie nad wodę? — spytałem.

— Tak.

— Muszę skoczyć się przebrać.

— Poczekam na ciebie, nie ma sensu, żebyśmy wszyscy tutaj sterczeli — usłyszę głos Ewy, trochę tylko ciągle sobą zaskoczony. Myślałem, że ona też mimo wszystko nie musi czekać na mnie. Wiemy, że musiał milczeć. MUSIAŁ milczeć, tak było zawsze. Już przebrany ZBIEGNIESZ milcząc razem z Ewą, pójdziecie nad jezioro.

Powrócimy, tak jak prócz nas będą powracać tysiące ornych ludzi o każdej porze dnia i nocy. Po prostu będzie to parę powrotów, nic więcej, powrót z kąpieli. WRACAŁ do domu: szepotały jak skrzydła w głowie (bo gdzieżby indziej) podniecające i kłopotliwe opowieści o ustach mówiących właśnie: należało przywiązywać do tego wtedy wagę, na skraju, jednym ze skrajów okrutnego lata 1971. Obok Ewa wydawała się taka sama, może podobna nie pamięta już do czego. Wiedział jednak o różnicach, nie przeszkadzało mu to jednak, a pomagało. Wtedy powolnymi ruchami prądów w mózgu strącał niechcący całe obłoki leniwych liści jesiennych drzew: aby ziemi nie ciążyły już stopy a powietrzu oczy, aby ręce szukały wytrwale, wyciągnięte z zakamarków przyjaznego mroku. Przemykały jak cień w lecie, więc nie bardzo na miejscu, chybotliwe ćmy zagubione w dniu, a może w wieczorze. Było ciepło, obok idzie Ewa. Przede mną WIDZIAŁEM Marię i Adama: zainteresowany w połowie tej dwójki wtedy: lepszej. Nagle stamtąd bezszelestnie ciało Marii (bo SŁYSZAŁEŚ tylko sandały) pochyliło się, lecz ona pochylała się rozcieńczona zapadającym zmierzchem. Widziałem jeszcze opadające włosy (MYŚLAŁEŚ, że zapewne ciepło jeszcze od słońca, a więc w zapachu złote, tak jak widziane), pochylała się dalej schylona ku ziemi: wzrok i myśli przygotowane do nocy rozmywały falami letni, tak letni (gdy MÓWIĄ ziemnymi pasmami cienia jak łagodne skrzyżowanie mroku z prążkowanym tygrysem: przybycia cierpliwego łowcy nocnych zjaw) obraz widoczny, lecz nie oczyma, wyraźny. PRZESTAŁ słyszeć skrzyp żwiru, klapanie jej nie zapiętych sandałów. Maria klęcząc poprawiała coś bardzo sfrapowana (POZNAŁEŚ po ruchach) wykonywaną pracą palców. Gdy się odwróciła, dostrzegł we włosach resztkę wplecionych przez Adama kwiatków. Dawida rozśmieszyło to: parszywa stagnacja pewnych upodobań. Podchodząc bliżej stojącego nad nią Adama słyszał.

— ...te pseudohinduskie opisy, chociaż był on podobno w Indiach, robienie sobie pożywki z tamtej filozofii.

Skończył (dzięki Bogu), akurat gdy Ewa i Dawid mijali ich. Maria uśmiechnęła się (teraz to DOSTRZEGŁEŚ) z jaką nieuświadomioną wtedy nadzieją, uśmiechnęła się patrząc w zapadającym zmroku na Dawida i Ewę (bo gdzieżby indziej). Później podniosła się do Adama i wzięła go z silną ochotą za rękę.

Tego samego jeszcze dnia, a może raczej wieczorem czy nocą, Dawid milcząc z boku ZASTANAWIAŁ się, dlaczego zamiast na tarasie BĘDĄ jeść kolację przed domem. Cień podobnie jak rano osiągnął już, zadomowił się (jak kot przy piecu) na suchym żwirze, który sprawiał wrażenie wilgotnego, i wśród kilkunastu kwiatków na klombie (tam był najdłużej, tam była mu najlepiej). Drzwiami garażu zawładnęła wytrwała niewidoczność, tak samo było z kilkoma stopniami przed wejściem do domu. Oczywiście był to inny cień niż rano: dużo większy od tamtego obejmował około połowy Ziemi, było to oczywiste, więc zastanawiało podobnie jak: przejrzystość powietrza, zapomniane łodyżki roślin i wilgotny nos niezapomnianego psa. Na niebie, prawie granatowego koloru, z lubością SPOSTRZEGŁEM rozpoznawalne: Vegę o niebieskawym kolorze, białego Deneba. Domyślny był Altair, domyślny był Antares przemierzający nisko nad horyzontem leniwy granat nieba. Bo bliskie drzewa były plamami cienia (ciągle cienia) szelestliwie poruszane przez podkradający się (zapewne na czworakach) wiatr. W kuchni trwały przygotowania do kolacji, nad głową wyciągniętego w fotelu Pawła krążyła niedostrzegalna, lecz bzykliwie słyszana chmara muszek, a może komarów. Były to jednak chyba jakieś muszki, bo komary nie pozwoliłyby mu na ironiczne patrzenie się na Adama, na oschłą sympatię widoczną na jego twarzy, gdy patrzył się na mnie. Tymczasem przez otwarte drzwi dosięgał mych spragnionych (spragnionych?) uszu interesujący stukot jakże wciąż odległy talerzy. Patrząc na Pawła Dawid nie SPODZIEWAŁ się sympatii z tej strony i to, co dostrzegł (PAMIĘTASZ już: okruch oschłej sympatii), brał za pomyłkę. Wcześniej Adam przemagając się nie wiadomo który raz czytał „Sindharthę”, a teraz przesuwał książką po stole nerwowo bębniąc palcami po okładce. Wreszcie przestał. CHCIAŁEŚ, Dawidzie, coś powiedzieć, może nie tyle ciebie ciekawiło cokolwiek, co chciałeś powiedzieć. Mimo to, ty zacząłeś rozmowę:

— Czy masz albumy z reprodukcjami obrazów impresjonistów — MÓWIŁ Dawid do Adama.

— Tak, ale nie wszyscy są jednakowo reprezentowani. Zależy, o kogo ci chodzi?

Ręka Adama pozostawała na książce nerwowo cieniejąca. Chciał zapewne bębnić znowu po okładce, ale nie zrobił tego. Książka leżała spokojnie. PRZYSŁUCHAJCIE się wypowiedzi ówczesnego Dawida.

— Przede wszystkim: Renoira, później Moneta, Sisleya i Pisarra, resztą też nie wzgardzę.

Wiedzcie, że nie można gardzić tą resztą ani „Brykierującymi podłogę”.

— Lubisz impresjonizm? — WIDZIAŁEM, że Adam dalej trzyma palce na książce.

— Bardzo.

— A inne kierunki?

— Nic do nich nie mam, wyjąwszy surrealizm, którego nie cierpię. No, ale tylko impresjonizm wywołuje u mnie żywsze reakcje.

MÓGŁBYŚ uściślić: obrazy impresjonistów.

— Dlaczego nie lubisz surrealizmu? — spytał znowu Adam.

MYŚLAŁEM, że nie mając nic lepszego do roboty, pyta się o to.

— Mówiłem, że nie znoszę. Dostaję po prostu mdłości od widoku tych obrazów.

Słowa, które wypowiedziałem, zmyliły Adama. Zrobił głupstwo traktując poważnie Dawida. A Dawid podniesiony na duchu przez ironiczny uśmiech ZACZĄŁ gmatwać rozmowę. Zadowolenie, było to zadowolenie niejako obłok, z przyśnionych już nad głową światełek gwiazd. Adam, może chcąc po prostu porozmawiać, trafił na Dawida. Wreszcie zniknęły z książki Adamowe palce.

— Kilka lat temu — mówił Adam — lubiłem surrealizm, teraz jest inaczej. Już inaczej. Czy mógłbyś jednak wytłumaczyć mi, dlaczego nie lubisz surrealizmu?

MYLĄ się nie czyniąc rozmów rzeczą najważniejszą. A Dawid wieczorem 9 lipca 1971 ROZGRZEBYWAŁ żwir nie zastanawiając się pozornie nad pytaniem Adama; nie dotyczyły tego: chitynowe ciała mieszkańców żwiru i trawy, ciepłe futerka szarych myszy: czy mogły przebiec przez nie skrzypiący pod ich palcami żwir. Przed twarzą Pawła, a później przed oczyma Dawida przeleciał liść podobny do włochatej ćmy i był to liść.

— Mówiłem, że przyprawia mnie to o mdłości — odparł Dawid. — Nie rozumiem też, po co robić takie rzeczy. To jest agonia, jakby ktoś drapał ziemię, to jest zmęczone i skacowane.

Dzisiaj WIESZ, że było to przygodą źle postawionej realizacji, przygodą zblazowanych intelektualistów (których tak LUBI) koniecznym wypełnieniem ślepego zaułka. UŚMIECHAŁEM się lekko, domyślając się niestarannego labiryntu stworzonego w żwirze przez czubek mojego buta. Adam zapomniał o leżącej na stole książce i uśmiechnąwszy się zaczął mówić:

— Może masz rację. Nie powinno się przekraczać pewnej granicy możliwości, która jest w nas samych. Przed nią można oceniać i określać formy i znaczenia. Za nią jest tylko chaos.

Dawid WCIĄGNĄŁ się w rozmowę i tylko na chwilę zdołał powrócić do robiących kolację. Widział je, jakimi są, co go zdziwiło, później wrócił do rozmowy. Obmyślał odpowiedź już niepotrzebnie zaangażowany i przed chwilą błysnęła mu natrętna myśl: czy czeka na Marię, czy na Ewę? Znowu były wiklinowe krzesła i zapadający mrok. Odpowiedział wreszcie:

— Logicznie rzecz biorąc to i chaos jest oceną, więc nie bardzo rozumiem. Chyba wiem, o co ci chodzi, wolałbym jednak, byś to dokładnie określił.

Adam zapewne w nadziei wciągnięcia Dawida do rozmowy powiedział:

— Mówiąc o chaosie miałem na myśli właśnie brak ocen. Życie bez praw i norm, to co nas w końcu czeka — zakończył ze smutnym, wpół widzialnym, ale domyślnym uśmiechem.

— Musimy — kontynuował — coś zrobić, chociaż jest to walka, prawie że już przegrana. Pisarze (więc także i Adam) muszą znaleźć, między innymi i oni, lub przyswoić ludziom nowe ideały i znaczenia, musimy zachować kulturę. Dzięki niej nie jesteśmy zwierzętami.

— Tak było zawsze i wszędzie: wybieraliśmy z różnych możliwości. Nie widzę tu miejsca dla kultury.

— To kultura wybierała, Dawidzie, nie my, lecz to, co w nas zostało z jej istnienia.

Dawid zrozumiał, że może wpaść. WIEDZIAŁEM jednak, że Adam nie powinien wykorzystać swojej przewagi nade mną. Chciałem zmienić temat. W gęstniejącym mroku zauważałem słabą aprobatę uśmiechu Pawła. Nie chciałem w to wierzyć. Powiedziałem:

— Ja przejmuję ją z konieczności.

— Jak to z konieczności? Nie odpowiada ci? — zapytał trochę zaskoczony Adam. Jego niepewność była drogą ratunku. Dawid PRAGNĄŁ zagmatwać rozmowę:

— Ja nie mogę jej ocenić.

— Dlaczego? — Adam pomimo wiedzy o głupocie wypowiedzi Dawida zainteresował się nią i WIERZCIE mi, zainteresowanie głupotą zawsze źle się kończyło.

— Musiałbym mieć porównania, a ich nie mam.

— Przecież istnieje wielka różnorodność — Adam ciągle nastawiony nieprzyjacielsko nie przyjął do wiadomości, że w prymitywny sposób CHCĘ postawić na swoim.

— No tak, ale, w gruncie rzeczy to to samo — Dawid z trudem POWSTRZYMAŁ śmiech. W końcu nie roześmiał się w zmierzchu 9 lipca 1971. Adam chciał zapalić papierosa, wtedy Dawid mruknął:

— Jeśli możesz, to nie pal. Ja nie znoszę dymu.

— Dobrze — Adam schował papierosa do szeleszczącej paczki i ruszył.

— Sam mówiłeś, że wybieramy z różnych możliwości.

— Tak, ale jest to wybór części z całości, która jest dla nas wszystkim.

— Jak to części? Mówiłeś, że wybór ten jest oceną.

— Przed chwilą mówiłeś, mając rację, że to kultura wybiera. Dostajemy więc błędne koło.

BYŁEŚ zadowolony, WYMKNĄŁ się Adamowi, miał przynajmniej taką nadzieję. Oparty wygodnie o plecioną wiklinę, w chwili ciszy wsłuchiwał się w bzyczenie błądzącego komara, chciał, zamiast rozmowy, zamknięcia w dłoniach trzepocącej się ćmy. Wiedział, że mówił bzdury. Nie wiedział wprawdzie, na czym polegały, ale nie miało to w końcu większego znaczenia.

— No dobrze, a jeżeli ty jednak coś wybierzesz — niestrudzony Adam przypomniał o swojej obecności. Dawid błądząc końcem buta po żwirze natknął się na przy godny kijek dotychczas nie zauważony.

— Ta ocena równoważna wyborowi sprowadza się do tego, że na podstawie jednych elementów oceniamy inne. Jedne części kultury szacują drugie.

Powiedział to machając kijkiem tuż nad ziemią. Adam zapragnąwszy chyba oświecenia niezbyt rozsądnego siedemnastolatka zaczął z innej beczki. Wtedy Adam zaczął, a właściwie chciał mówić o tym, co go wtedy fascynowało naprawdę i o czym najchętniej otwarcie lub skrycie pisał. Czas wykazał, że Adam coś tam znalazł w swoich poszukiwaniach na skraju retoryki i idealizmu. W ciągłym uporze i zawracaniu głowy. A przed 11 lipca 1971 nie potrafił mówić o czymś innym.

— Zgodzisz się ze mną, że te stare normy diabli wzięli — uśmiechnął się sympatycznie, w swoim mniemaniu — i my musimy szukać nowych. Nie tylko w życiu, ale i w sztuce. Może szczególnie w sztuce. Tacy ludzie jak: Van Gogh, Michał Anioł...

— Wybacz — przerwał trochę smutny Dawid. — Nie wiem, o co ci chodzi. Nie mówię o twoich rozważaniach na temat kultury, ale o tych ludziach.

— Nie rozumiem.

— Można uważać, że sztuka jest po to, żeby zaspokajała snobistyczne gusty ludzi, że Van Gogh czy Toulouse-Lautrec umierali i cierpieli, by dostarczyć komuś pożywki do pesymistycznych uniesień, zaspokoić snobizm lub stworzyć pewnego rodzaju walutę. Resztą przejmują się twórcy i przypadkowo zbłąkani, i histeryczni odbiorcy.

— Czyli Van Gogh umierał po to, żeby zaspokoić snobizm odbiorców.

Dawid tak nie uważał, lecz w myśl pewnych zasad (do których PRZEKONAŁEŚ się przeczytawszy „Caligullę” Camusa) wolał niwelować wszystko, co mógł zniwelować. Sądził, że to, co zostanie nie naruszone, będzie naprawdę coś warte. Nie wiadomo, czy miał rację, można tak myśleć lub nie.

— W swoim mniemaniu nie, ale gdy rozpatrzymy układ między nim a nami, zwykłymi ludźmi, to tak. Ostatnie słowa Dawida uderzyły trochę w poczucie wyższości Adama. Nie WIEM czy wtedy, wieczorem 9 lipca, mówiłem to, aby dotknąć Adama. Chociaż musiałem domyślać się, że uważa siebie za jednego z tych wybranych, obarczonych ciężką misją, sam już nie wiem co. Jednak Adam zamaskował wtedy swoją reakcję na moje słowa.

— A ty jak uważasz: czy potrafisz to snobistycznie odbierać?

— Nie wiem teraz, potrzeb tego rodzaju trzeba się uczyć, a determinuje nas przede wszystkim snobizm. Tak samo jak przed chwilą, teraz wiem, że świadomie używałem liczby mnogiej w ten sposób, żeby objąć tym bardzo wyraźnie Adama. Jego reakcje przekonały mnie, że wybrałem dobrą drogę do szybkiego zakończenia niepotrzebnej rozmowy.

— Przecież to, pomijając wszystkie inne, jest niehumanitarne. To jest wulgaryzowanie sztuki, robienie z niej papki da szybkiego spożycia.

— Przede wszystkim myślę, że wymaganie czegokolwiek od ludzi jest niehumanitarne.

— Przecież gdyby tak było, jeszcze dzisiaj byśmy żyli w jaskiniach.

— Żaden postęp nie jest humanitarny, a jaskinie ja lubię.

W nagłym spokoju ciszy Dawid OBSERWOWAŁ majaczący czubek swojego buta. Adam milczał być może zastanawiając się nad odpowiedzią, a być może po prostu zdenerwowany. Można było porównywać zakrywanie gwiazd przez czarne drzewa, teraz w nocy czarne, do zakrywania słońca przez liście, obszary widoczności słabego światełka nieznanej gwiazdy z obszarami cienia. I ciągle, mimo że mrok był cieniem, istniał ten drugi cień — miejsca, skąd nie było widać drżącego (na skutek ruchu powietrza) światełka. Otworzyły się drzwi i DOMYŚLIŁEM się, że doczekałem się kolacji. Gdy Maria i Anna podeszły do stołu, z mroku odezwał się Paweł:

— Mario, daj im jeść, to najlepiej kończy dyskusję.

Anna stanęła przy stoliku i oparta o jego brzeg spytała:

— Dlaczego tutaj tak ciemno? Ewo, idź zapalić światło. A ty, Pawle, przynieś jeszcze krzesła.

— Sam mam iść?

— Ja pójdę z tobą — usłyszałem skrzyp fotela, to Adam poszedł już z Pawłem po krzesło.

Nagle Dawid odruchowo ZMRUŻYŁ oczy, to Ewa zapaliła światło przed domem. Nastąpiły przygotowania stołu do kolacji. Dawid trochę zły na siebie, że dał się wciągnąć do głupiej rozmowy (a przecież w końcu to chyba ty MÓWIŁEŚ najbardziej głupio), mruczał coś pod nosem, zapewne jakąś głupią melodyjkę. NUCIŁEM „Amazing grace” Judy Collins, chyba niezbyt dobrze, ale wystarczała mi, że sam rozpoznaję melodię. Jego stopa odnalazła zapomniany już: niedbały labirynt, który tak pracowicie WYDŁUBYWAŁ końcem buta. Być może te nieregularne rowki byłyby dla mrówki niespodziewaną doliną, pełną stuku obsypujących się głazów. Był zmęczony, milcząc jadł i tylko czasem odpowiadał na pytania bez znaczenia, uśmiechając się ciągle. Pamięć o kąpieli w jeziorze (gdy przymknął oczy, widział lekkie falowanie czystej wody, niebieski łubin i kępę nadwodnych irysów) powracała z lekkim bólem nieprzyzwyczajonych do pływania mięśni. Kolacja była już półsnem zmęczonego wodną zabawą Dawida. Czarne włosy Ewy były raz włosami, raz ciemną plamą na tle oświetlonej ściany domu. Czasem, gdy widział te włosy, docierał do niego niedopuszczalny żal, że woli patrzeć na Ewę, a nie na Marię. Pamiętał ruch Ewy, nie pamiętał jej słów. Zamknął oczy i pochylił głowę.

— Dawidzie, ty śpisz — mówiła dosłyszana teraz Maria.

Dotknęła ręką włosów i trzymała zagubione we włosach palce. Rano 10 lipca 1971 pozostawało wyniesione z kuchni zadowolenie z tego, że Ewa czekała na niego. Zadowolony przechodził razem z nią przez placyk. Skrzypiały koniczyny, patrzył na długie nogi Ewy. Wtedy Ewa podobnie jak wczoraj Maria uklękła i zaczęła zawiązywać sandały. Przez chwilę patrzył na jej gęste włosy (nie przepadał za tak gęstymi włosami). Później rozpędzone nad głową obłoki przyciągnęły jego wzrok: wyciągnięte i wielokrotne (zbyt liczne) palce ciągnące się przez pół nieba. Zdziwiony przypomniał sobie pana Mallarmé, jego obsesję błękitnego nieba, którą pan Renan chciał egzorcyzmować. Nazbyt koronkowe, chociaż wyciągnięte i długie, strzępy chmur zmieniały kształty zbyt powoli i można było już teraz dostrzec ruchomą właśnie rozmaitość chmurzastych kształtów. Ciągle zawiązując sandał Ewa spytała:

— Słyszałam, że przyszedłeś tutaj przez park. Pokażeszz mi go?

— Tak — powiedział Dawid.

BYŁEM zadowolony, że będę mógł z nią tam pójść. Jednak niepewność co do sytuacji zdenerwowała mnie trochę. Kiedy wstała, podszedłem i spytałem:

— Kiedy chcesz tam iść?

— Po południu.

— W porze podwieczorku? — UŚMIECHNĄŁ się nagle spokojnie.

— Będzie to podwieczorkowa wyprawa — odpowiedziała Ewa.

Dochodzili już do początku leśnej dróżki. Wiedząc, że później nad głowami będą także drzewa, POPATRZYŁEM — raz jeszcze na postrzępione i zastygłe obłoki.

Wczesne popołudnie towarzyszyło (w sposób śmiesznie określony, śmiesznie używanych słów) obiadowi. USIŁOWAŁ nie zapomnieć o pytaniu, które mogło brzmieć tak: dlaczego nie jemy na tarasie? POWINNI domyślać się, że byłby wtedy także taras, może byłby zamiast placu lub leśnej dróżki, nigdy natomiast nie zastąpiony przez spokojniejsze o tej porze obłoki. Był to ostatni spokojny obiad, próba spokoju 10 lipca, na niewielkim placu obok zaniedbanego klombu. JADŁ zrobioną przez Marię zupę z jagód. Po raz pierwszy myślał o smaku jagód, soku wyciekłym z rozduszonych owoców, gdy tak zaciekle mógł plamić obrus lub ubranie, już wtedy (banalnie) smak łąk i pól, niezwykle skojarzony z ciemnymi jagodami na talerzu. Pełna przejrzystość powietrza, gdy w lipcowy wieczór nie miał widzieć źródła światła — było to później, jednak obłok smaku rozduszonych jagód, obok niespokojnego snu o rozduszonych jagodach. Dawid, tak jak wszyscy, był zmęczony kąpielą i suchym upałem.

Anna powiedziała:

— Jestem potwornie zmęczona.

— Dobrze, pozmywam za ciebie — powiedział Paweł patrząc na nią ironicznie. Był obiad złożony, co w końcu denerwowało, z samych jagód. Po zupie jagodowej były pierogi z jagodami i jagodowy kompot, smak jagód (ciągle MÓWISZ o nim) zostawał w ustach, barwił język i zęby. POWIEDZCIE mi jak smak, pomimo że z jagód, mógł barwić zęby. Dawid WSTAŁ od stołu i podobnie jak wszyscy powlókł się w stronę drzwi. Obok siebie zobaczył Ewę. Przez chwilę usiłował coś sobie przypomnieć, kiedy już miał zrezygnować, odnalazł to, co chciał powiedzieć Ewie:

— Jeśli masz ochotę, to za pół godziny pójdziemy do parku.

BYŁEM ciekaw, jak będzie, gdy razem z Ewą znajdę się obok bluszczowego muru, jak będziemy wyglądać, gdy przejdziemy przez trawę, w której gubiła się ścieżka. Czy zdołam dostrzec chropawą korę drzew, czy miękko uderzy w oczy plama wędrującego światła, czy mieszkańcy obrastającego mur mchu przyjmą tak samo tolerancyjnie moje ciekawskie palce, czy bezczynne będą towarzyszące różowym pyszczkom owadzie szczypce. Gdy minęło pół godziny, WYSZEDŁ na plac szukając wzrokiem Ewy. Wreszcie zobaczył ją na drugim końcu, jak bardzo blisko zarośli jaśminu patrzyła się na nie. Podszedł, a ona usłyszawszy skrzyp żwiru odwróciła się do niego.

— Nie pamiętam, żeby 10 lipca kwitły jeszcze jaśminy.

— Ja też nie pamiętam — powiedział Dawid.

Poszli powoli w stronę wynurzającej się z drzew, z podnóży drzew ścieżki. Dopiero na końcu placu wziął ją za rękę.

Spodziewana burza nie nadeszła. Tym razem dużo później (kilka godzin lub więcej) i tym razem z Marią Dawid szedł nad jeziora. Jak jest do przewidzenia droga ta składa się z: placu, dróżki, łąki i wreszcie jeziora. Nie wchodził w jej skład skrawek lądu, teraz zapewne niedostrzegalna już plama nad wodą. Maria jakby dla odprężenia pozwoliła sobie na strach przed: owadami, myszami i ciemnością. Normalnie potrafiła się opanować, lecz czasem przy Dawidzie właśnie jakby dla odprężenia: bała się. Być może mimo to szukanie oparcia (jakże niepewnego) w Dawidzie. Idąc obok niego chwyciła mocno za rękaw jego koszuli. PRZYPOMNIAŁEM sobie, że kiedy byliśmy dziećmi, pilnowała mnie w ten sposób. ZASTANOWIĄ się nad różnorodnym wykorzystaniem tych samych gestów w różnych okresach życia. Będziemy zawsze tylko nalewać nowe wino do starych dzbanków (można powiedzieć sentencjonalnie), będziemy wykorzystywać stare gesty dla nowych znaczeń, urwiemy stare nici dziwnego wyrozumienia. W skojarzeniu z tak głupią i jednocześnie tak mądrą ewolucją zmaksymalizujemy stopień wykorzystania tego, co mamy. PRZYPOMNIAŁ sobie także, że od wielu lat nie chwytała go tak za rękę.

WRACALI (może znowu w godzinę później) czując bosymi stopami kłucie większych i mniejszych ziarenek żwiru. Był już chyba pamiętny 11 lipiec 1971. W ciemności nic do siebie nie mówili. W połowie drogi do drzwi Maria przystanęła na chwilę, wykręcając sobie włosy oblała (trochę) Dawidowi stopy. Zaczęli się śmiać, ale zaraz umilkli.

Podenerwowany rozmową Dawid STANĄŁ w drzwiach, a później zszedł po stopniach na placyk. Pamiętał, jak przed chwilą przechodziła tędy Maria. I tym razem zobaczył ją, jak podchodziła ubrana w zielony swetr ich matki. I tym razem burza nie nadeszła. Maria, która pokłóciła się z Adamem (poznał to po wyrazie twarzy), podeszła do Dawida i spytała:

— Pójdziesz się kąpać?

— Tak, pójdę — odpowiada Dawid.

OPIERAM się o żółtą ścianę domu czując na plecach chropowatość tynku. Milczę podobnie, jak milczy Maria. Przez chwilę słońce oświetla placyk. Później przychodzą chmury. Maria zdjęła sweter i zarzuciła go sobie na ramię. Później (ciągle później) wyminęła mnie w milczeniu i poszła do swego pokoju.

Wieczorem 11 lipca 1971 przebiegany nerwowo placyk. Tym razem mimo strachu ZDAWAŁ sobie sprawę z tego, czego naprawdę chciał. Może strach był po prostu wynikiem, jak to często bywa, nadmiernej odwagi w penetrowaniu swojej psychiki. Była to zawsze cena, jaką się płaci za wiedzę, za początek wiedzy.

To, co będzie szczytem obłudy, masochistycznym poniżaniem samego siebie: SZUKAŁEM Marii, robiłem to po kolacji, wieczorem 11 lipca, szukałem wszędzie. Zmęczony wyszedłem do pracy.

Nie chciałem widzieć drzew ani zarośli jaśminu. Zdziwiło go to, że jeszcze wczoraj ROZMAWIAŁ tutaj z Adamem. Ktoś wyniósł wiklinowe fotele i stół, placyk był pusty. Wystarczało to idiotycznym w swojej bezradności myślom i bezradnemu patrzeniu na ziemię. Powoli szedł w stronę rogu domu myśląc o tym, że Maria śpi teraz z Adamem.

Wracając z parku BYŁEM nawet trochę wesoły. Myśl, że Adam wykorzystał nadmierną pobudliwość erotyczną Marii, w końcu wszyscy takie rzeczy wykorzystują, nie budziła już ani obrzydzenia, ani strachu. To, że Adam chciał w ten sposób pogodzić się z Marią, rozśmieszyło mnie trochę. Odbierałem to idiotycznie. Nie można mieć pretensji do kogokolwiek, że jest taki, jaki jest. W parną noc WLÓKŁ się chichocząc cicho, nim zobaczył przed sobą otwarte drzwi. Nie chciałby, żeby ostatnie przebiegnięcie (ciągle BIEGAŁEŚ tam i nazad) miało miejsce już 12 lipca 1971, żeby trzymało się tego, chciał, ostatnich godzin, a może ostatnich minut lub sekund 11 lipca 1971 roku. Kiedy jeszcze nie potrafił zrozumieć, że Maria już nie żyje. Po raz ostatni PRZEBIEGŁEM plac, aż na krawędzi wpadłem w gęste krzaki jaśminu.

dalsza czesc rozdzialu Wyspa

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich