eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan — w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

10 czerwiec 1977 rok, następny dzień

po 9 czerwca, w dzień później

 

Nie jest to dzień, ale noc. Wszystko inne jest kwestią umowy: co najwyżej będzie taką właśnie kwestią. Jednak rytm czasu jest taki, jaki jest, i nie można przerwać, cofnąć na parę godzin odczytu zawartej w czasie informacji, która, powiedzmy to sobie od razu, była nieudolnie przylepioną ludzką miarą. Są to słowa bez znaczenia, ale każdy musi je wcześniej czy później wypowiedzieć.

Błyskotliwe komentarze na temat czasu: nie mógł oprzeć się chęci rozważania tych zawiłych spraw. Z reguły kończyło to się wymyśleniem jakiejś głupawej historyjki, znacznie rzadziej zdrowym i krzepiącym snem. Tylko wtedy wynikały z tych nudnych rozważań jakiekolwiek korzyści dla Dawida.

Przez cały wieczór ćwiczyli w niewielkim pokoju, wykonując różne ćwiczenia gimnastyczne. W czasie pobytu u tych ludzi Dawidowi zaczęły twardnieć mięśnie i pierwszy raz w życiu był zadowolony ze swojego ciała. Początkowo pewną trudność sprawiało mu to, że nie mógł jeść mięsa. Tamci trzej brzydzili się mięsem i niemożliwe było jego spożywanie w tym domu.

Czasem jednak sprawiało mu dziwną przyjemność jedzenie tak dużej ilości: owoców, jarzyn, miodu i sera. Ćwiczenia, jakie wykonywał, były coraz bardziej trudne i skomplikowane. A Henryk Laporte, który kierował wspólnymi torturami, nie pobłażał nikomu. Szczególnie Dawid doświadczył na sobie, jak trudno spełniać wymyślane przez Henryka Laporte zadania. Robił to jednak czasem zły, a czasem zadowolony. Sam ich nauczyciel, Henryk Laporte, oczywiście, odznaczał się nieprzyzwoitą wprost sprawnością fizyczną, która zaskakiwała, gdy zwracało się uwagę na jego pokaźny wzrost. W każdy dzień robili bieg po parku, a później zaczynała się codzienna mordęga. Tego dnia po ćwiczeniach każdy z nich poszedł do swojego pokoju, aby wykąpać się. Mieli spotkać się w pokoju, w którym tyle razy już rozmawiali mniej lub bardziej chętnie.

Dawid wykąpał się i włączył magnetofon. Chciał zmierzyć czas trwania pewnej piosenki Procol Harum. Jak spodziewał się, trwała około siedemdziesięciu siedmiu sekund. Sprawiło mu to ogromną przyjemność. Posłuchał jej jeszcze pięć razy: dopiero stukanie o ścianę dobiegające z pokoju Henryka Laporte skłoniło go do puszczenia następnej piosenki.

W końcu ubrany w smoking, w którym nie czuł się już tak niepewnie, wszedł do pokoju. Brakowało tylko Maurycego. Słychać było natomiast jakieś straszne dźwięki, którym Józef Kataliński przysłuchiwał się z widocznym ukontentowaniem.

— Co to jest? — spytał Dawid nie siląc się nawet na ukrycie obrzydzenia.

— Co cię to obchodzi? — warknął słuchający.

— Pewnie ten twój Schönberg.

— Tak. Jak ci się podoba?

— Parszywe.

Józef Kataliński zerwał się i gwałtownym szarpnięciem otworzył okno. Odwrócił się na chwilę i powiedział łagodnie:

— Daj coś innego, Henryku.

— Debussy? — Henryk Laporte zdjął płytę, a na jej miejsce dał inną.

— Tak. Bardzo mnie to cieszy.

— Przecierpię — dobiegło od okna nowe warknięcie.

— Mam nadzieję.

Po chwili Józef Kataliński wrócił na miejsce. Na twarzy miał przychylny, prawie że uległy uśmiech.

Po chwili wszedł do pokoju Maurycy Rotadier.

— To jest ten twój Schönberg, Józefie? Nawet mi się to podoba. Tylko jakbym to już gdzieś słyszał, całkiem niedawno. — Uśmiechnął się przyjaźnie w stronę Józefa: — Schönberg, ten Schönberg. Cudownie piękna muzyka. Ta dodekafonia to nie był taki zły pomysł. Tyle że ciut do czegoś podobne. Wydaje mi się za to, że ty, Henryku, polubisz tę muzykę.

— Tak.

Od okna dobiegł pełen z trudem tamowanej wściekłości szept.

— Maurycy, powiedz, że żartujesz — wychrypiał Józef Kataliński.

— Nie.

— Ty wstrętny pseudointelektualisto. Ty! — Dalsze słowa Józefa Katalińskiego zmieszały się z jego wściekłym wrzaskiem.

— Dajcie coś innego — zaproponował Dawid — nie ma sensu, żeby ten dureń profanował tak piękną muzykę.

— Dam Purcella.

— Dziękuję.

— Mierzi mnie! Robi mi się niedobrze, kiedy go muszę słuchać.

Mimo to słuchali dalej płyty, którą położono na adapter. Tymczasem Józef Kataliński podszedł do stołu, wyrwał zębami korek z butelki wina, nalał do kieliszka i wypił jednym haustem. Później znów nalał do pełna i wrócił do okna odwracając się do nich tyłem.

— Spędzamy tutaj cudowne wieczory. Zgadzasz się ze mną, Maurycy?

— Więc naciesz się nimi, Dawidzie. Raczej nim, bo jest to ostatni wieczór, ostatni stylowy wieczór, ostatnie skrawki minut tego, w czym trwaliśmy tutaj tak długo.

— Tak? — półspytał Henryk Laporte.

— Dawidzie, czy chcesz rozmawiać o Marii?

— Nie, Maurycy, po co?

— O czym chcesz rozmawiać — tym razem warknął Maurycy.

— Stul pysk — odpowiedział grzecznie Dawid.

I wtedy — ledwo padły słowa Dawida — w jednej z tych cudownych, rzadkich i nieskończenie cudownych chwil zrozumieli się wszyscy razem zupełnie bez użycia słów. Dawid podbiegł do okna i zagwizdał na buszującego w zaroślach psiaka. Zaraz potem podszedł do drzwi. Tamci zrobili to samo. Przez chwilę panował tu tłok. Później poszli do swoich pokoi.

Czerwonobrunatne dywany leżały na korytarzu i miękki dywan tłumił kroki Dawida. Idący myślał o pytaniach, które chciał zadać Maurycemu Ratadier. Jaki był dom Maurycego?

Czekał przez chwilę, aż przybiegł do niego psiak. Dotknął ściany, pomalowanej na jakiś odcień żółtawego brązu. Była gładka, jakby szklista. Otworzył drzwi.

Przebrał się szybko i gwizdnąwszy na psa stanął przed lustrem. Przed chwilą, gdy ubierał się, popatrzył smętnie na siebie i było mu smutno.

Zbiegł szybko po schodach, które zbyt pompatycznym łukiem opadały na dół: do hallu. Były także wyłożone chodnikiem. Przystanął na ich szczycie, usiłował coś sobie przypomnieć. Odgarnął ręką włosy z czoła.

Na dole wynurzył się z cienia Henryk Laporte.

— Moglibyście się obaj ostrzyc — krzyknął z góry Józef Kataliński i zjechał po poręczy. Na dole z niepojętą dla jego ciała lekkością zeskoczył na marmurową posadzkę.

Jak było do przewidzenia, pośliznął się i byłby się wywrócił, gdyby Henryk Laporte nie pochwycił go za rękę. Dawid był zaskoczony: nie spodziewał się, że Henryk Laporte jest tak silny.

Aby zagłuszyć strach, rozpędził się na schodach i skoczył obydwóm na ramiona. Właściwie to położył ręce na ich ramionach i uniósł się wysoko nad ich głowy.

Wiedział, że tego nie lubią: skrywali jednak złość. Pies zaczął szczekać. Wszyscy poszli do wyjścia. Czekał tam na nich Maurycy.

— Może przejdziemy się po parku? — zaproponował.

Szli razem z poszczekującym psem patrząc na księżyc, nie spodziewany tutaj, tutaj i teraz. A może było jednak inaczej.

Gdy zeszli ze schodów.

Patrzyli się na niebieską Vegę. Dawid wybiegł na plac przed domem i zadzierając wysoko głowę odnalazł Gemna w Koronie Północy. Był zadowolony. Jak w pokoju, jak we wnętrzu domu; czuli się na ścieżkach i alejkach nocnego parku.

Później Dawid nie pamiętał obrazu parku za dnia. Jednak w nocy, w nocy letniego czerwca 1977 roku dostrzegalne na tle nieba kwiaty bzu, białe w dzień, były teraz cieniami ciepłej nocy: spokoju tamtego roku. Stali pochyleni nad okrągłym basenem, po którego obmurowaniu chodził Henryk Laporte.

— Hej! Ho! — wrzasnął rozdzierająco Maurycy Rotadier.

Pies zaczął szczekać.

Henryk Laporte nie drgnął nawet i dalej kontemplował swoją wędrówkę po brzegu basenu, w którym według słów Józefa Katalińskiego można było dostrzec (w dzień) ryby.

— Zobacz, Maurycy, to bydlę ani drgnie — mruknął Józef Kataliński.

Tymczasem spacerujący po brzegu zeskoczył na ziemię i zaczął powoli podwijać rękaw. Później pochylił się nad wodą i zanurzył w niej rękę. Patrzyli w bezruchu na to, co robi. Zaskoczeni tym, co robi. Nagle nieruchoma ręka Henryka Laporte drgnęła i coś mocno chwyciła. Gdy podniósł rękę do góry, zobaczyli, że trzyma w niej szamocącą się rybę. Podbiegł do niego pies i zaczął szczekać. Henryk opuścił rękę i postraszył psa rzucającą się rybą. Pies pisnął i skoczył w tył. Tymczasem ryba powróciła do wody, wrzucona tam łagodnie: prawie że nie plusnęła. Mimo to kilkanaście kropel wody zmoczyło Maurycego Rotadier i Józefa Katalińskiego. Obaj zaczęli się śmiać. Po chwili już wszyscy pokładali się ze śmiechu.

Ruszyli dalej, mijając wielkie posągi wykute w kamieniu, o jak zwykle pustych oczach.

Dawid po raz pierwszy od wielu miesięcy myślał, że mógłby przespać się z kobietą.

Wracali główną aleją. Nie śpieszyli się.

Byli wreszcie przed domem. Dawidowi, chociaż stał na schodach, zdawało się, że czuje dotyk wielu kawałków żwiru.

Józef Kataliński wbiegł do środka i pogasił światła.

— Wynająłbym naprawdę jakiegoś dobrego aktora. Na przykład Orsona Wellesa, i kazał mu gasić wszystkie światła po kolei. Oczywiście wszystko bym sfilmował.

— Świetny pomysł — przyznali mu rację.

Wsiedli wreszcie do samochodu. Dawid z wolna zając miejsce za kierownicą.

— Masz przy sobie prawo jazdy?

— Mam.

— To jedziemy.

Nacisnął sprzęgło i wrzucił bieg. Powoli ruszyli po skrzypiącym żwirze. Rozpędzali się powoli. Dawid nie uznawał nagłych hamowań i zrywów. Silnik pracował cicho. Spalin prawie że nie było.

— Widziałeś nowe elektryczne fordy?

— Nie — odparł Maurycy na pytanie Henryka.

— Szkoda.

— Trzeba się uczyć nowych samochodów, elektrycznych lub helowych — mruknął Józef Kataliński.

Jeszcze przez chwilę słyszeli pod kołami żwir, czasem jakiś kamyczek uderzył o podwozie. Minęli otwierającą się samoczynnie bramę. Tu dopiero Dawid włączył światło. Samochód rozpędzał się szybko, ale jakoś miękko. Przez długi czas Dawid pracował jako kierowca i prowadzenie samochodu było jedną z nielicznych rzeczy, które potrafił robić.

Henryk Laporte, siedzący obok Dawida, włączył radio. Usłyszeli:

— Nadajemy dwudziesty trzeci odcinek cyklu: „U źródeł współczesnej muzyki rozrywkowej”.

Dalej słyszeli:

— Audycję poświęcamy jednemu wykonawcy i jednej płycie. Jest nim „Weasels Ripped My Flesh” Franka Zappy i grupy Mothers of Invention.

Usłyszeli jakąś melodię. Na jej tle słyszeli głos prowadzącego audycję.

— Zmienić? — spytał Dawid.

— Nie — odparł Henryk Laporte — niech się Kataliński nasłucha.

— Mnie to się podoba — powiedział Maurycy.

— Ty byś wszystko zniósł, świńtuchu. Zawsze spadniesz na cztery łapy. Nawet na Saharze miałbyś co rano chłodną kąpiel i lody.

— Na tym polega inteligencja: miara przystosowania się do zmiennych warunków.

— Dobra, dobra — mruknął Józef Kataliński — nie bądź taki mądry.

— Dobrze gada — rzucił Dawid — dać mu wódki.

Z tyłu ktoś gniewnie prychnął.

Jechali coraz szybciej. Przy wjeździe na autostradę zwolnili nieco, lecz na niej znowu rozpędzili samochód. Autostrada była prawie że pusta. Jechali coraz szybciej. Spiker powiedział:

— A teraz utwór pod tytułem „Oh no”.

Dawid poczuł lekkie zdenerwowanie. Skądś znał ten utwór, nie wiedział tylko skąd. Może ktoś inny pamiętał o tej muzyce: jest to możliwe. Jednak właśnie Dawid odczuł jakieś wzruszenie, które ogarniało go coraz mocniej.

Pierwsze zabudowania mijali nieprzyzwoicie rozpędzeni. Przejechali obok jakiejś stacji benzynowej i małego motelu.

Po chwili Maurycy powiedział:

— Zatrzymaj.

Dawid stanął przed niewielkim barem. Po chwili wchodzili już do środka. Jasne światło jarzeniówek oświetlało dość dużą salę. Siedziało tam dwóch ludzi, chyba kierowców ciężarówek. W kącie na drugim końcu sali jakaś para, chłopiec i dziewczyna, popijała piwo z puszek.

Józef Kataliński przyniósł cztery otwarte puszki soku pomarańczowego i postawił je na blacie: po jednej przed każdym. Wrócił jeszcze na chwilę do bufetu i rozmawiał z urzędującą tam kobietą. Trochę się śmiali. Po chwili przyniósł jakieś ciastka i czekoladę. Położył ją przed Dawidem.

— Zjedz. To dla ciebie. Kierowca powinien jeść czekoladę.

— Dziękuję.

Dawid zjadł ciastko i zabrał się za czekoladę. Podał im po kawałku, sam zjadł część, resztę schował do kieszeni w kurtce. Stali przy blacie, popijając zimny sok pomarańczowy. Gorzkawy i wspaniały ślad po smaku pomarańczy zostawał im w ustach.

— Józefie — powiedział Maurycy Rotadier — nie boisz się, że przeziębisz sobie gardło?

— Nie boję się.

Dłubał przez chwilę w swoim ciastku scyzorykiem, a później mruknął:

— Czy wiesz, że ci naplułem do soku?

— Nie. Lepiej późno niż wcale.

Przez chwilę Józef Kataliński patrzył się na Maurycego.

Później pociągnął spory łyk soku: pili ten sok z dużych szklanek: dotyk szkła zostawał jak cień na wargach.

Henryk Laporte siedział nieporuszony, więc Józef Kataliński oglądał go z rosnącym zaciekawieniem: szczególnie ręce przyciągały wzrok tego dociekliwego obserwatora. Zrobił wreszcie, przerywając na chwilę obserwowanie siedzącego spokojnie Henryka, rozpaczliwie dystyngowaną minę i rzekł:

— Maurycy, przepraszam. Wybaczysz mi...?

Maurycy spojrzał na niego jak na ostatniego idiotę.

— Aha.

— Co? — Józef Kataliński był zaskoczony.

— Nic.

— Ja wiem, co chciałeś powiedzieć — odezwał się Henryk Laporte.

— Tak?

— Chciałeś powiedzieć, że naplułeś mi do soku.

— Skąd to wiesz?

— Z twojej mordy.

Umilkli. Dalej przelewali pracowicie sok: z puszek do swoich gardeł.

— Pamiętacie zamrożony sok, który piliśmy rok temu?

Uśmiechnęli się wszyscy.

— Co to był za sok? — spytał Dawid.

— Kiedyś dostaliśmy całkiem zamrożony sok z pomarańcz. Brałeś kawałek do ust i czułeś, jak roztapia ci się lód. Dopiero później pojawiał się, jakby znikąd, oczekiwany smak.

Dokończyli soku i w milczeniu wsiedli do samochodu. Dalej prowadził Dawid. Po kilkunastu minutach, ze wzniesienia na autostradzie, pustej autostradzie, zobaczyli miasto: płachtę świetlików ginącą na horyzoncie i przedzieloną niedostrzegalną teraz rzeką.

— Czy któryś z tych brzegów. Któryś z brzegów niewidocznej rzeki. Czy tam jest wyspa?

— Tak.

Maurycy Rotadier odchrząknął i mówił dalej:

— Dalej jest kanał łączący rzekę z jeziorem.

— Jeziorem?

— Jest wiele jezior, Dawidzie.

— Wiem o tym, Józefie.

Samochód pędził po oświetlonej coraz jaśniej autostradzie.

— Gdzie jedziemy?

— Ja poprowadzę — odezwał się Maurycy.

Zjechali z autostrady i szybko znaleźli się w centrum. Ulice były prawie że puste. Niedawny deszcz pozostawił wilgotność odbijającą światła neonów. Wiał ciepły wiatr niosący kropelki wody porwanej drzewom. Sunęli między skrzyżowaniami i czasem wpadali w wąskie zaułki, z których nie było wyjścia: trzeba było zawracać i wracać na przebytą już drogę. Niektóre ulice były bardziej ruchliwe. Samochód jechał cicho, kołysał się lekko. Wreszcie Maurycy kazał stanąć. Zjechali na brzeg szosy i koła dotknęły krawężnika. Dawid uwielbiał podjeżdżać tak blisko. Wyszli trzaskając drzwiami, Dawid czuł na twarzy domyślną obecność niewidocznej rzeki. Bywał tutaj tyle razy, nawet w tym miejscu: zawsze jednak rzeka była czymś niepowtarzalnym i nowym.

Ruszyli powoli w kierunku dudnienia mostu. W dzień można było dostrzec mielizny i nawet łachy piasku na rzece. Dawid miał nadzieję, że domyśli się ich jaśniejszych plam. Buty stukały po chodniku, niewysokie krzewy były oświetlone przez lampy: dziwny odcień zieleni. Na liściach wysychały szybko wielkie krople wody.

— Zawsze na moście jest taki ruch — powiedział Dawid.

— Tędy biegnie ważna trasa, to normalne.

Już czuli stopami, przenoszone przez płyty chodnika, drżenie mostu. Nieruchawe dudnienie. Henryk Laporte rozpędził się nagle i skoczył wysoko w górę: jego ręka zniknęła między gęstymi liściami, zwieszających się nad chodnikiem gałęzi. Szli dalej przez coraz większe plamy suchości na kwadratowych płytach.

— Czy myślisz, Dawidzie, że obłudność rozmów, o której mówiliśmy, jest czymś porównywalnym z głosem naszych teraźniejszych kroków?

— Czy później, Józefie, czy później? — spytał Maurycy Rotadier.

Dawid nie odpowiadał zasłuchany w znajome i trochę już przyjazne dudnienie mostu, które stawało się już teraz także głosem jadących samochodów.

Na brzegach ulicy pojawiły się poręcze, gdy dotknęło się którejś z nich ręką, można było wyczuć ślad nieznacznego drżenia. U dołu, gdy wychylić się zza poręczy, widać było rosnące drzewa. Prawdopodobnie z powodu wielkiej ilości spalin drzewa wysychały. Wiatr poruszał prawie że suchość wysychających liści.

Szli dalej, razem z odgłosem swoich kroków. Znaleźli się na moście i szli nie czując, jak nieznacznie się wznosi. Tuż przed połową stanęli i oparli się o drżącą cicho poręcz. Patrzyli w dół w dostrzegalne już przepływanie wody.

— W którą stronę płynie?

— Przed siebie, Dawidzie. Tam, gdzie się patrzysz — mówił Józef Kataliński.

Dawida zaskoczyło, że nie stoją na środku mostu.

— Dlaczego nie idziemy dalej? — spytał.

— Chcemy zachować banalność tej sceny na moście sprzęgającym brzeg z wyspą. Rozumiesz, głupku?

— Tak, Maurycy.

— Ja też się zgadzam z Maurycym — powiedział Henryk Laporte — most lub cokolwiek będzie tym, czym zechcemy, żeby było, póki będziemy pamiętać, że jest mostem lub czymkolwiek.

— To jest sprzeczność, Henryku Laporte — powiedział Maurycy.

— Ale coś w tym jest: tak skromnie mówiąc.

Zaczęli się śmiać.

— Innymi słowy, chodzi ci o mitologizację tego mostu.

— Tak.

Dawid był pewien, że Henryk Laporte uśmiecha się razem ze zwieszoną nad miastem nocą.

Zwiesił więc głowę, wychylając się za poręcz. Usłyszał szum płynącej szybko wody.

Nie wiadomo dlaczego wiedział, że oni wszyscy uśmiechają się stojąc na tym idiotycznym moście.

 

 

17 czerwiec 1977, w tydzień

po 10 czerwca 1977 roku

 

Stajemy się oddaleniem. Nowe przystanki są coraz bardziej oddalone od siebie. Teraz możemy oszczędzić sobie i Dawidowi krzepiącego cienia uśmiechniętej od ucha do ucha nocy.

Wystarczy istnienie słońca: w rzeczywistości kosmatego jak łapka brunatnego misia i nie mającego zbyt wiele wspólnego z tym, co sobie o nim wyobrażamy.

Słońce: gwiazdowy karzeł o ponurym i brudnym blasku. Ponieważ, w perspektywie tygodnia oczywiście, dokładność nie odgrywa wielkiej roli, można zamiast w wieczorze umieścić ich w popołudniu tego dnia. W ten sposób będzie można obserwować ładny park także w czasie dnia. Widoczne z okien pokoju posągi sprawiały mimo nieruchomości wrażenie zaskoczonych. Bzy zniknęły już prawie wszystkie, na krzewach, które udzielały schronienia białym, lecz tylko wtedy domyślnym kiściom, były jakieś brunatne twory, nie przypominające prawdziwego bzu. Gdzieś dalej kwitnie widoczny stąd jaśmin. Józef Kataliński twierdził, że można czuć jego zapach, ale to wymagało sprawdzenia. Gdy mijał ranek, zgodnie z przewidywaniami: wielowiekowa wiedza nauczyła wszystkich, że ranki mają to do siebie, że przemijają. Później, minęło już południe, miał ochotę wyjść do parku, którego krzewy i drzewa były tak dobrze widoczne. Nie zrobił tego i położył się spać. Kiedy się zbudził, było już popołudnie, bardzo późne: pełne ciepłości i słońca. Usłyszał na schodach tupot kroków. Ktoś stuknął w jego drzwi: znaczyło to, że ma zejść na dół. Zszedł i jak zwykle zaczęli robić ćwiczenia. Nie wysilali się zbytnio. Odniósł wrażenie, że się oszczędzają. Na koniec podszedł do niego Maurycy Rotadier:

— Wyjeżdżamy — powiedział.

— Gdzie? — spytał blednąc chyba.

Usiłował nadać swojemu głosowi możliwie spokojne brzmienie.

— Jest późno, jakie jednak może to mieć znaczenie.

— Lepiej późno niż wcale — uzupełnił Józefa Katalińskiego Henryk Laporte.

— Za kwadrans będziemy czekać na dole — powiedział Maurcy Rotadier.

Dawid zmęczony poszedł do swojego pokoju. Wlazł do środka i rzucił się na łóżko. Chciało mu się wyć lub inaczej: gwałtownie reagować. Rozpaczliwie zapragnął powrotu do 9 lipca 1971 roku. Lub do poprzedzających tamten czas dni. Widział Marię, jak kiedyś zrywała z nim razem słodkie liście klonów. W końcu wszystko to było tylko jego wymysłem. Jakby całe dni spędzane z nimi poszły na marne: pragnął znowu utonąć w przeszłości wśród istnień, które usprawiedliwiają same siebie. Zaskoczyło go jednak, że pragnieniom tym towarzyszą jakieś opory, których przedtem nigdy nie zauważał. Chyba było to zdrowe. Zaczął zastanawiać się nad tym, że czas dawnych wydarzeń jako taki nie ma dla niego właściwie żadnego znaczenia. Liczył się nie czas dawnych wydarzeń, lecz jego własny egoizm i strach.

Nie było więc opozycji między tym, co było, a tym, co się dzieje teraz. Nie było rzeczy, która by cokolwiek oznaczała. Znowu usłyszał kroki i do pokoju wszedł Henryk Laporte:

— Pojedziemy dopiero za godzinę, więc nie ma się co spieszyć. Pójdziesz ze mną do parku? Chciałem się przejść.

— Dobrze.

Wyszli obydwaj. Bardzo szybko znaleźli się wśród drzew. Był to jednak tylko wstęp. Obydwaj wiedzieli, że najważniejsze są krzewy i posągi.

Wreszcie byli tam: żwirowane alejki były szare, a tam gdzie wysypano nowy żwir, brązowe. Natomiast na wszystkich innych, raczej już ścieżkach, pozostawał żółty piasek.

Zamiast stuku butów o chodnik słyszeli teraz znajome skrzypienie żwiru i głos niechętnie ustępującego piasku.

Usłyszeli za sobą przyśpieszone dyszenie, to dogonił ich pies. Znowu po chwili poświęconej kosmatoogonowemu byciu psa wrócili do porównywania cech stuku i skrzypu. Każdy robił to na własny rachunek, w myślach naprawdę niezależny od drugiego.

W końcu odnaleźli znajomą ławkę i usiedli na niej. Oparli się o kamienne oparcie: czuli je plecami, przez cienkie koszule przebijała nierówność kamienia. Przed nimi był basen, w którym za dnia można było zobaczyć ryby. Żaden jednak nie podniósł się i nie poszedł tam. Henryk Laporte wyciągnął nogi i powiedział:

— Kiedyś w czerwcu 1974 raku szedłem obok pola truskawek i widziałem rosnące tam skrzypy...

Było więc i to, zachowane w czyjejś pamięci: święte gaje truskawkowe rosły nieskażone. Istnienie powolne i leniwe jak zmiany pór roku: istnienie plantatorów truskawek, nieznajomych chudzielców, chodzących jak bociany wśród nieskażonych gajów. Ich rozmowy toczone ponad zaroślami wilgotnych naprawdę lub wilgotnych w domyśle truskawek. Życie ślimaków bez skorup i innych zwierząt, którym jesteśmy przyjaźni. Dla których mamy tak wiele sympatii.

Dawid oparł głowę i oglądał uspokojone niebo: jakby zamiecione obłoki pomieszane ze słońcem i latającymi wysoko jaskółkami. Bardzo często zapominał tutaj o istnieniu tego wszystkiego. Jakby uparcie i z przekorą przyglądał się jasnemu niebu. Było spokojne i ten spokój udzielił mu się na kilka minut. Później jednak, w miarę upływu czasu, powrócił lęk i powróciło zniechęcenie:

— Kiedy wrócimy?

— W nocy.

— Jestem zmęczony.

— Po cholerę litujesz się nad sobą?

Słowo „cholera” Henryk Laporte powiedział cicho, jakby je pomijał. Dodał zaraz:

— W końcu nie zawsze za otwartymi drzwiami będzie czekał Adam. Wydaje ci się może dziwne, że tak jest: zmieniasz się, a jednak pozostajesz: jakby przysłuchując się temu, co dzieje się za tysiącami drzwi.

— Pozostaje tylko drobnostka: jest właśnie tak, jak jest, nie inaczej.

Dawid milczał chwilę posępnie, patrzył na leżącego psa, w powietrzu płynął biały motyl: skrzydła bezskutecznie walczące ze słabymi podmuchami wiatru. Dawid zacytował:

— „Nas nie można karać śmiercią, bo nigdy nie istnieliśmy naprawdę”. — Usiłował intensywnie przypomnieć sobie coś więcej. W końcu udało mu się to: — „Naszą winę rozpatrywać można tylko w tych kategoriach co przewinienia piasku lub wody”. To chyba tak leci?

— Mnie się też tak wydaje. Ale nie próbuj szukać w dalekich zawiłościach drogi (w końcu ledwo je dostrzegamy — jakby na horyzoncie, no nie?): straciłeś bardzo niewiele lat. To, że stało się tak, a nie inaczej, nie znaczy wcale, że musisz utracić resztę. Tak mi się wydaje. To będzie istnienie zastępcze, jak to nazywa Maurycy. Wiemy doskonale, ty i ja, że to, co się stało, pozostanie na długo w twojej pamięci: być może jedynie życie. To, co będzie, stanie się udawaniem lub snem.

— Przypominasz mi Calderona.

— Nie przesadzaj. Udajesz eurydytę.

— To po co to mówisz.

— To, że będzie wyspa jak wnętrze ciepłej dłoni: zmieszanie smaku jagód z pojedynczym latem.

Zastygłe niebo było uspokojone, co jest oczywiste. Za kilka godzin powietrze miało być wypełnione złotym, na pozór bezźródłowym światłem. Wielkie posągi (antyczne sceny, nagie kobiety i nadzy mężczyźni, wpół-ubrani ludzie, zastygłe gesty) miały być ciemną plamą przed jasnym niebem. Jakby na siatkówce zamkniętych oczu pozostawał ten nieodpowiedzialny obraz: tłum kamiennych postaci, nie więcej. Podnieśli się.

— To już? — spytał Dawid.

— Tak. Może pojedziemy na spotkanie z kolejnym następcą wszędobylskiego Adama. Może byś powiedział, ca się z nim stało?

— Jest w więzieniu. Od czasu rozprawy nie widziałem też rodziców. Nie chcę więcej rozmawiać na ten temat. — Minęli basen. Dawid przysiągłby, że widział kształt szybkiej ryby, jak płynie zakosami.

Później były alejki, pamięć jest jakby struchlała: nawet teraz, przez podeszwę, nagie stopy nie chcą czuć usuwającego się piasku. Nadłożyli trochę drogi i na odległym końcu parku spotkali, może bardziej natknęli się na świeżo rozkwitłe jaśminy.

— Zawsze kojarzyły mi się z poziomkami. Mają podobny zapach.

— Całkiem prawdopodobne, Dawidzie. Może masz rację.

Stali tam jeszcze chwilę: kwiaty były pojedyncze i wielokrotne. Można by zastanowić się nad przypadkiem (najprawdopodobniejszym zresztą), w którym na szczytach gałęzi rozchylałyby się szeroko białe płatki.

Nieco dalej, spodziewany: za krzakami był już mur, widział na nim, w jego załomie, czającego się pająka, który wyglądał jak czarna brosza: zbrojny w szary szmer pajęczyny i ośmioro oczu, którymi widział tak dobrze. Chciałoby się, żeby przebiegała po ziemi, czasem nad ziemią, szara mysz, i to dalsze.

Szli milcząc obok ściany kwitnących krzewów. Byli spokojni, nie przyspieszali kroku. Cisza odskrzypywała Dawidowi i bardzo nieznacznie Henrykowi. Jakby tuż nad ich głowami zaczynał się ruch białych obłoków na niebie i rój zmieniających się świateł. Mogliby dostrzec więcej, lecz oczy nie chciały: spotkań z rzeźwiącym niebem rzeźwiącej i jakby wewnętrznie (do wewnątrz — a jednak istniejąc przestrzennie) pokruszonej zieleni: może, na niebie śmigające nagłymi zgęstnieniami czerni strzępiaste obłoki.

Byli coraz bliżej domu. Jak granica głosu była zapowiedzią spotkania z czekającym samochodem i początkiem właśnie domu. Tylko chwilę czekali na resztę. Bezbronni wobec niepokoju zielonego nieba, które mignęło im tylko na chwilkę: napotkane w innej, nie dla nich przeznaczonej historii.

— Tak to sceny z niepamięci lub z przyszłości (jak będą wyglądać nasze twarze za tysiąc lat?) ingerują w nas.

— Co znowu mówisz, Henryku?

— Nic dla ciebie, nic z tych rzeczy, które są przeznaczone dla ciebie, Józefie.

— Wypada mi tylko zmienić temat i powiedzieć: jesteście nareszcie.

Do samochodu wsiedli w milczeniu.

— Ty poprowadzisz — powiedział do Dawida Maurycy, gdy wszyscy trzej byli już w środku, a tylko Dawid stał na zewnątrz niedomyślnie szukając spojrzenia nieznanych załomów w murze, pamiętnym murze z lipca 1971 roku.

Kiedy już siadł za kierownicą, ruszył ostro, rzuciło nimi o siedzenie, a Dawid dusząc ciągle na gaz przejechał bramę.

— Gdzie?

— Poprowadzimy cię. Po przeciwnej stronie jest niewielkie miasto, które spodoba ci się na pewno.

— Nie mam ochoty na żadne zabawy.

— Wystarczy, że my mamy.

Jadący samochód. Znowu mieszały się nad głową i przed oczyma korony przydrożnych drzew. Jechali w cieniu i tylko co jakiś czas przebijali się przez zastygłe i oślepiające obszary przestrzennego światła. Jakby wtedy wpadli w lekki poślizg, a rozkrzyczane gałęzie uderzały w dach i szyby samochodu. Jednak skrawki poplątanego materiału nieba, zielonej czaszy, nieskończenie jasnej, którą ktoś z was na pewno napotka, spojrzawszy w górę lub uniósłszy tylko trochę swoje oczy.

— Co myślisz, Dawidzie, o zapomnianej już trochę muzyce Jethro Tull?

— Od kiedy to, Józefie, interesujesz się tego typu twórczością?

— Od dawien dawna. Jestem nierealny w swoich poważnych upodobaniach. Nie mogą istnieć ludzie, którym podoba się muzyka Schönberga. W ten sposób jakbym przestawał istnieć.

— Żyłbyś jak ktoś, kto nigdy nie istniał naprawdę.

— Skąd my to znamy, niedoszły eurydyto?

— Z wielu rzeczy, Maurycy, z tak wielu, że obsypałyby się brzegi porcelanowych budowli, w których mieszkają ludzie trochę tylko mniejsi od nas.

— Mniejsi niż my.

Tymczasem w krajobraz wdrzewiały się bliższe i dalsze pnie i gałęzie. Szmer przemykającego się samochodu był słuchany z taką zaciekłością, że znikał gdzieś równomierny warkot silnika.

Ucieszyliby się zapewne; gdyby w jakiś sposób pozwolono im mówić o niekończącym się nigdy lecie 1971 roku. Nawet oni żyli w niepokojącym oczekiwaniu przyszłego dotyku lata na skraju migoczącego słabymi zawirowaniami czasu. Lato domagało się innej opowieści, może ballady lub historii, po prostu historii, którą wyznaczały kąpiące się na brzegu stawu traszki. Od tysięcy lat stopy małych dzieci uderzały o podmokłą łąkę: tuż obok nadbagiennej osady potomków ojca ludzi. Być może czuliby się spokojniej na początku sierpnia, gdy przekwitały już trawy: za ile lat Dawid poprowadzi Virginię chodnikiem obok domków jak czyjeś sformalizowane obrazy.

Łagodne zakręty onieśmielały trochę Dawida. Droga była wąska, dwa samochody z trudem zmieściłyby się obok siebie. Wreszcie minęli skrzyżowanie i pojechali szeroką ulicą obok wielkiego parku. Asfalt nagrzeje cienką warstwę powietrza tuż nad sobą. Jakby istniało zwyczajne pragnienie: dotykania bosą stopą zwyczajnej powierzchni. Jednak dalej będzie cichy, bardziej niesłyszalny, lot leśnej sowy i popiskiwania w jakiś sposób dzielnych nietoperzy. Samochód stał przy krawężniku. Były to właściwie przedmieścia i zwyczajny chodnik był obok cudem zachowanej ulicy, którą wiele lat temu wyłożono kocimi łbami. Drzewa szykowały się właśnie do obdzielania powietrza małymi obłoczkami białego puchu.

Długie cienie i zza płotu wypadało miękko rozpędzone światło schodzącego słońca.

— Niedługo niebo przypomni nam wieczorny chłód — powiedział z uśmiechem Maurycy Rotadier.

— Przecież istnieje chłód prawdziwej nocy.

— Który tak rzadko jesteśmy gotowi rozpoznać w całej jego okazałości. Mimo to proponuję, byśmy usiedli na krawężniku.

Wyminięty niejako ukradkiem: odzywać się będzie przewieszony nad rzeką most, na którym tak niedawno stali uśmiechając się tylko nad nocą. Na razie było ciepłe, niewymuszone, popołudnie. Uliczka była gusta. Siedzieli patrząc na skrawki ziemi pomiędzy niektórymi kamieniami. Bruk miał zielonkawy, bardzo jasny i spokojny odcień. Wiał słaby wiatr i uliczka była nadal pusta.

— Słuchaj, Maurycy — odezwał się Józef Kataliński — od jak dawna nie siedzieliśmy na krawężniku. Starzejemy się, i to w koszmarnym, urzekającym tempie.

— Powinieneś zapomnieć o swoich retorycznych figurach, Józefie.

— Kiedy nie chcę.

— Czy nie wydaje się wam — Dawid spoglądał na drugi koniec wąskiej uliczki, śmigały w niebie czarne jaskółki, jakby nie sprawiał im żadnej trudności słaby i ciepły wiatr popołudnia.

— Co ma się nam wydawać? — spytał po chwili milczenia Henryk Laporte.

— To, że na końcu tej uliczki widać za dużo chłodnego i wyblakłego nieba.

Teraz cisza wydawała im się jakby bardziej dojmująca. Oczywiście była to cisza miasta, a nie lasu lub jeziora. Z łatwością można było usłyszeć przelotne odgłosy jadących samochodów, krzyki dalekich dzieci, kroki ludzi idących gdzie indziej.

— Brakuje tylko pewnego dysonansu do miłego zestawu odcieni napotkanej tu przez nas zieleni i niebieskości, która chciałaby zamknąć drogę spojrzeniu.

— Mój drogi Dawidzie, zabawy w estetyzującego proroka nie wyszły nikomu na dobre. Tak jest — rozpoczął Józef Kataliński.

Czekali na odruch oporu wobec zestawu barw, jakimi zaskakiwała ich prawie że błyśń wąskiej uliczki. Nie były to jednak powody oczekiwania, a po prostu chłód, domyślny oczywiście, odczuć i reakcji, jakie w nich się zalęgły.

Jaskółki zaczęły latać niżej i wystraszyli się, że zastanie ich na skraju szarego chodnika, posypanego jeszcze piaskiem, letni deszcz. Jednak kiedy spojrzeli w górę, ujrzeli jeszcze więcej czarnych skrzydeł i ruch zwinnych jaskółek wślizgujących się pomiędzy warstwy poruszeń powietrza. Czy światło mogłoby się odbić od skrzydła lecącej nad nimi jaskółki?

— Z czym się kojarzy słowo ptak? — spytał Dawida Henryk Laporte.

Ale nigdy nie mieli się tego dowiedzieć. Na ulicę weszła od strony zamkniętej wyciętym skrawkiem nieba młoda kobieta z dwojgiem małych dzieci. Miała krótką żółtą sukienkę, a jej dzieci ubrane były na czerwono i niebiesko. Słuchali kroków i przyglądali się jej czarnym włosom.

W śmieszny sposób, w ich rozumieniu oczywiście, ruch jej opalonych nóg zniweczył cały rytm kilkunastu drzewowych pni, które spokojnie rosły po jednej stronie. Słychać było stuk butów o płyty chodnika: może trochę mieszający się z głosem kroków dzieci i rozsypujący się także w minimalny ruch małych ziarenek piasku.

— Będziemy czuć żal, kiedy ona zniknie za rogiem. Nie zobaczymy jej nigdy, bo nigdy tu nie wrócimy wyszeptał konspiracyjnie Józef Kataliński.

Woleliby ujrzeć ją samą. Liczyli na to, że dzieci, które teraz wyprzedziły ją o kilka metrów, znikną za rogiem słabo różowej ściany domu o wielkich oknach na niskim parterze. Żółć nie zniknęłaby wtedy i byłaby jakby oczywiście na siatkówce oczu — a znaczy to na zawsze, doskonałym dysonansem takim właśnie, jakiego oczekiwali.

— Pójdę za nią — zaoferował Dawid, z trudem zdołał wypowiedzieć te słowa, gardło miał ściśnięte: obraz napotkany na uliczce wydawał mu się bardzo przyjazny.

— Po co to mówisz? I tak się stąd nie ruszysz. Przed pierwszym krokiem znajdziesz oszałamiającą wielość zastrzeżeń i hamulców: najbardziej irytujący ślad łagodnej przepastności tamtych dni.

— Przestań, Maurycy.

Dzieci zniknęły za rogiem i widzieli ją przez kilka sekund, jak odwraca się do nich, zamiar uśmiechu i czujne spojrzenie, Henryk Laporte wyprostował się odruchowo, a ona zniknęła wtedy za rogiem. Znowu byli sami na pustej ulicy.

Zapadał zmierzch, przerywały ich spokój tylko krótkie i głupie rozmowy: między sobą i wśród siebie. Zaczynali dostrzegać najjaśniejsze gwiazdy nad głowami.

— Jedźmy na kolację — zaproponował Maurycy Rotadier.

W kilka godzin później stali znowu na ulicy, trochę innej, chociaż tak samo spokojnej.

— Zostawimy tu samochód — stwierdził Maurycy Rotadier.

— Jesteś pewien, że nikt go nie ruszy?

— Absolutnie.

Powoli przeszli przez ulicę (ciepła struga asfaltu, zastygła, lecz ruchoma ciecz), Dawid po raz pierwszy tego dnia z trudem odparł atak narastającej senności.

Przeszli kilkadziesiąt metrów. Czasem tylko Henryk Laporte musiał schylać głowę przed zwieszającymi się nisko gałęziami. Im jednak nie sprawiało to żadnego kłopotu.

Za płotami z drewna lub metalu krzewiły się już w tej chwili zagęszcza ledwo odlistniające się od otaczającego je mroku ciemne gałęzie i całe rośliny.

— Nie wiem dlaczego, ale nie chciałbym mieszkać w jednym z tych wielu tak podobnych do siebie domków — powiedział Dawid.

Mimo to stanęli nagle naprzeciw jednego z takich budyneczków, który usiłował bez powodzenia zagubić się w niewielkim, pełnym agrestu i fioletowego clematis ogrodzie.

— Chodzi ci o coś takiego?

— Tak, Henryku.

— Czy nie żal ci tych ludzi, dla których jest to tylko realizacja dawnych pragnień? Powinieneś mieć więcej szacunku dla ciężko pracujących ludzi, nie możesz, choćbyś bardzo chciał, zapominać o nich.

— Wstąp do partii komunistycznej, mój drogi Józefie.

— Dając etykietki usiłujesz wyzbyć się, tak, wyzbyć, pewnych spraw, które same ci się narzucają i są tobie w końcu właściwe.

— Stało się to, na co tak długo czekałem, zacząłeś zdradzać pierwsze objawy kontestatorstwa — Dawid z trudem powstrzymał uśmiech, gdy mówił to do Józefa.

— Zaczynasz mnie denerwować.

— Przepraszam.

— Co się stało! Dawid zdobył się na przeprosiny.

— Przestań się drzeć, Maurycy, niepokoisz spokojnych ludzi.

Stali jeszcze chwilę, tuż przed furtką, jakby chcieli wejść do nieznanego i niewielkiego ogrodu. Dopiero dużo później Dawid miał poczuć sympatię do wszystkich ciężko pracujących ludzi, których Józef Kataliński szanował tak bardzo.

Na razie wraz ze wzrastającą sennością, nie wiedział, czemu ma ją przypisać, przychodziło mu do głowy lekceważenie i chęć jednoczesnego wnikania w wielość spraw i omijania tychże. Chłód zielonego nieba: jakby w oczach na stałe zamieszkał ostropierzasty łubin: skrzętna zasłona roślinie.

Ruszyli dalej po chodniku, stukały kroki, został nieco z tyłu i widział ich, jak idą milcząc, spokojne milczenie (jaki spokój) między nimi, nie nużące i nie ciążące nad niczym.

Minęli skrzyżowanie z niewielkim skwerkiem i znaleźli się przed drzwiami restauracji. Chcieli już wejść: przez oszklone drzwi widzieli siedzącego w środku rosłego portiera, gdy zatrzymał ich Henryk Laporte.

— Stójcie.

— Co się stało?

— Ja go znam. Myślę, że nie wejdziemy do środka.

— Skąd go znasz? — spytał Józef Kataliński.

— Obił mnie kiedyś. Nie spodziewałem się, że będzie tutaj jeszcze pracował.

— Obił ciebie?! — nie wytrzymał Maurycy Rotadier.

— Bądź cicho. Nie chcę go spłoszyć. Czekajcie chwilę. Rozpiął marynarkę i cicho wszedł do środka.

— Jest tam za dużo złocistych zdobień i złocistego światła, a zielony dywan wydaje mi się absolutnie nie na miejscu.

— Nie wykazujesz żadnej troski o najbliższą przyszłość Henryka.

— Nic się nie stanie, Dawidzie. Ani jemu, ani nam. Tymczasem Henryk Laporte zbliżył się do siedzącego portiera, który widząc to zbliżanie się wstał. Przez chwilę Henryk Laporte tłumaczył mu coś cierpliwie. Portier stał nic nie rozumiejąc. Dawid przymknął oczy i widział tylko szarą plamę garnituru Henryka Laporte i ciemniejszą i szerszą, która była w pewnym sensie dziełem portiera. Gdy otworzył oczy, zdołał tylko dostrzec wyraz zdumienia na twarzy rozmówcy Henryka Laporte, w chwilę później portier leżał rozciągnięty na zielonym dywanie i nie dawał żadnych znaków życia.

Wszyscy razem ruszyli szybko spod drzwi. Kiedy odwrócił się, zobaczył ruszające się odbicie ulicznych latarń i nogę leżącego na podłodze.

— Co teraz robimy? — spytał Józef Kataliński.

Stali kilka przecznic dalej na ulicy, która cała zanurzała się pod liściastą powierzchnią (dolną) klonów. Jeździło tu więcej samochodów, asfalt musiał chyba zachować w sobie udzielające się im drżenie.

— Mam świetny pomysł. Ty, Józefie, i ty, Maurycy, zawieziecie nas do ogrodnika i w pewne miejsce. A później pojedziecie sobie taksówką do domu.

— Co ci strzeliło? — spytał Józef Kataliński.

— Za dużo się pytasz, ostatnio, oczywiście. Chcę odwiedzić z Dawidem moją starą znajomą. Wy na nic się nie przydacie.

— Jestem gotów jechać do domu. Twoje towarzystwo wychodzi mi już bokiem.

— Doskonale. A teraz wracamy do samochodu i jedziemy.

— Henryku.

— Słucham.

— Henryku — powtórzył Maurycy Rotadier.

— Czego chcesz.

— Zabierz nas ze sobą.

— Daj spokój.

— Ale zabierzesz.

— Dobrze. Mam zbyt miękkie serce dla takich stworów jak wy.

Znowu były ulice, drzewa rosnące na ich brzegu. Dawid starał się nie zgubić i nie zapomnieć o wieczorze, w którym istniał właśnie teraz. Powoli doszli do samochodu. Dopiero teraz zdołali zauważyć, że noc, która nastąpi w otaczającym ich zmierzchu, będzie mocno gwiaździsta. A gdy jechali, tym razem prowadził Józef Kataliński, zielone niebo, które zawładnęło nim w rzeźwiący sposób kilka godzin temu, kazało oglądać białe linie na asfalcie i czający się między pniami wielkiego parku mrok.

Zatrzymali się obok niewielkiej uliczki skręcającej w bok. Henryk Laporte powiedział:

— Poczekajcie, zaraz wrócę.

Zostali sami. Maurycy Rotadier włączył radio. Nadawano akurat jakąś listę przebojów.

— Gdzie poszedł Henryk? — spytał Dawid.

— Po kwiaty.

— Dla kogo?

— Dla Marty.

— Kto to jest Marta, Maurycy?

— Sam nie wiem. W pewnym sensie straciłem rozeznanie co do tej osoby, kiedy ona kochała się w nas trzech nie wiedząc nawet, że my kochamy się w miej.

— Pewnie dawno nie widzieliście się.

— Ostatni raz 7 kwietnia tego roku.

Wrócił Henryk Laporte z wielkim bukietem świeżych i wilgotnych jeszcze róż. Przez chwilę, zanim ruszyli, słychać było głos rozkrzyczanych w wysokiej trawie świerszczy.

Jedziemy. Powoli, jakby powolność senności Dawida udzieliła się wszystkim i wszystkiemu. Ruszyli w ostatnią tego dnia drogę.

Troskliwa wyobraźnia pozwala na ujrzenie tej samej ulicy — takiej, jaką była zaledwie kilka miesięcy temu. Co dziwne, udziela się nam chybotliwość, która tak zasadniczo rozgraniczała znaczenie postrzegania kilku dni. Nie była to oczywiście wielka różnica pomiędzy słońcem a księżycem (i wcale nie rodzaj powieści) być może drażniąca liturgia kolejnego dnia zaliści się pomiędzy różowością niewielkich kwiatków.

Jechali wświetlając się reflektorami w długi mrok nieoświetlonej przez awarię lub niedopatrzenie ulicy. Starał się zapadać i nie zapadać w sen: byłoby to zbyt szybko: wśródzielony dom, naszepty wyrosłych do pasa szmerów, przyrosty wysokiej trawy. Za progiem, jednak nie potrafi nie spać, były przewidziane z nadmierną dokładnością oczywiście zagęszcza drzew, zaprożne oczekiwanie: rozgarnięty, lecz wytrwale uśmieszany ruch i taniec powikłanej linii korobesek. Gdyby było właśnie tak i nie inaczej: wbrew wszystkiemu widział tę ulicę: opadła różowość kwiatków zalegała cienką warstewką (śnieżność, śniegowość) brzegi ulicy, tuż przy krawężnikach. Tak samo jak wtedy wyrosną nieskażone gaje truskawek oraz (może i) bawełniane pola: wstrzymają powrót do czekającego na kogoś domu. Siła człowieczych myśli (a więc w szczególe także myśli Dawida) pozwalała na walkę z sennością. Chciano nieodłącznie z przewidywaniem porażki. Józef Kataliński (gdyby: jasny przebłysk) odwróci się i powie:

— Wokół nas zacienia się brak latarń, może nawet neonowych.

Szum opon i lekkie rzucenie, parcie, na drzwi, lepiej: nacisk. Musieli się gdzieś zbliżać, nie wiedział jednak gdzie. Jednak istniał jakiś konieczny cel.

Rozmylona senność, słowo tak bardzo ulubione i to od wielu lat, stawała się nie tylko dziełem chwili, ale także błyśnią lub może trochę mniej: legendą świadomości (oddajmy hołd: wymyśloną przez Moody Blues), łagodną jakby przywiatrem, przyrośniętą i wlistniającą (jakby bluszczały krople dawnej historii). Starał się podsumowaniem, tylko czego było brak: szkliste domki, lepiej szklane płytki, kolorowe szkiełka, domki w przejrzystym wieczorze: tak samo istniała popołudniowa ulica tego samego dnia: może tylko jasna zieleń bruku była lekko popstrzona jasną brunatnością (także) innych kamieni, a na ścianach przeciwległych domów kilkanaście drzew rozrzucało pajęczą koronkę ruchomego cienia.

Stajemy się łagodnością. Samochód prowadzony przez Józefa Katalińskiego z leniwą powolnością (mogła być jeszcze: wynikła ze zmęczenia) omija chybotliwe miejsca cienia i plamy świateł rzucone przez złociski zapalających się właśnie przyulicznych świateł latarń. Stajemy się pewnością: historia nie zatrzyma już ani nas, ani innego rodzaju każdego lipca.

Są drzwi, i to wystarcza: samotny domek, rozbity: jakby rozrzucone pudełka: naprawdę zagubiony w swoim ogrodzie. W ciemności tylko Henryk Laporte (jak to wszyscy zmieniają się aż do niepoznania) stanie przy drzwiach.

— Czy ona rozpozna jego rękę?

Rozbudził się wciśnięty w wokółnocne coś, widział ciemny dom z jednym pełnym złocistego światła oknem (przecież tylko w dzień słonecznej wiosny dostrzec można istnienie zielono-niebieskich liści). Henryk Laporte stał przy drzwiach.

— O co się pytałeś, Dawidzie? — głos Maurycego Rotadier oddalał się coraz bardziej.

— Czy ona rozpozna głos jego dłoni, gdy pukają w drewno drzwi?

— Zawsze istnieje coś takiego w Henryku Laporte, że nie można nie rozpoznać, że on właśnie istnieje. Drzwi uchyliły się i poprzez niewielką przestrzeń powietrza wylało się trochę złocistego światła. I znowu mógł oglądać wszystko w przepływie koncentracji. Młoda kobieta w krótkiej żółtej sukience stanęła w drzwiach. Pragnął już bardziej, żeby za jej czarnymi włosami był spokój odróżnialnego od nich zmroku. Brak dostrzegania tego, co widzimy z zewnątrz.

Józef Kataliński pierwszy dostrzegł ruch ręki Henryka Laporte, który przywoływał ich, aby, stanęli przed drzwiami. Kilka trzaśnięć drzwiami samochodu (możliwie cichych). I wyszli, minęli furtkę, stali tuż obok Henryka Laporte: pierwszy Józef Kataliński, następny Maurycy Rotadier, na samym końcu przemierzający swoje prywatne przestrzenie senności Dawid.

Zapomni, więc zapomnijmy także i my, jak było. Istniały powitania Maurycego Rotadier, każdego z nich trzech z Martą, nic więcej: jaka była czerwcowa noc, przecież niezmienna.

— Jesteś natrętnym szeptaczem mroku, Henryku.

W chwilę później Marta poda Dawidowi rękę.

— Nie domyślam się nawet, skąd wziąłeś się razem z tymi trzema bandytami. Przypuszczam, że trudno byłoby jednak odróżnić ciebie od nich.

— Sam nie wiem, kim jestem: może po prostu rozlistniam się razem z chybotliwą przypowieścią czegokolwiek.

— Może po prostu zasypiasz plotąc bzdury?

— Nie.

— Przepraszam.

— Skąd mam wiedzieć, kim oni są. Jakbyśmy skrywali się w mglistym rozrysie wielobarwnych neonów.

— Powinieneś bardziej spać. Może tylko w tej chwili.

Byli w pokoju, gdzie złociste światło umożliwiało zwykły spokój. Virginia (wyglądająca) — wyglądała, jakby ubrała się dopiero przed chwilą i Dawid zasnął na kilka minut w wyobrażeniu tego, co nie tak dawno musiało dziać się w pokoju. Narzucające się skojarzenia i myśli: takie samo będzie znaczenie poematu na podziemnej ścianie, gdy słuchaliśmy wielokrotnej cienistości piosenek jakiegoś znanego duetu.

Droga na dywan, przez dwa pogrążone w mroku pomieszczenia. Szedł już za kimś, czując ruchomy wzór nie czarnych włosów. Przez chwilę żałował, sam już nie wiedział czego.

— Trudno mi mówić o tym, co się stało przed kilku godzinami. Mogę się tylko cieszyć, że być może nie masz dwojga dzieci.

W ciemności domyślili się razem jej uśmiechu, poznanego wiele tysięcy lat temu, lecz nie przez nich. Siedząc w pokoju. Stół i kilka foteli, pokój zdawał się być pusty. Marta usiadła na brzegu ciemnoniebieskiego tapczanu i powiedziała cicho do Dawida:

— Oni już śpią od wielu lat. Przypuszczam, że i ciebie nie ominie sen, z którego nikt nie będzie mógł ciebie zbudzić.

— Wyjechałem na urlop, zastępstwo jest sprawą dowolną. Nie interesuje mnie reszta.

Położył głowę tam, gdzie jej biodro przechodziło w udo i bynajmniej nie zasnął pochłonięty oglądaniem pięknej twarzy Virginii. Była Marta na pewno starsza od niego: na twarzy nie mógł nie dostrzec zmęczenia, może bardziej spokoju.

— Czy mogłabyś nałożyć swój bursztynowy naszyjnik, może go już nie masz?

— Mogłabym, ale nie teraz i nie wiem czy w ogóle. Zmieniając ruch powiek w postrzeganie tylko fragmentów świata, który czekał na nas chociażby za rogiem. Virginia podeszła do ogromnego bukietu świeżych róż i starała się odnaleźć ich zapach. Józef Kataliński i Maurycy Rotadier wyszli, aby kupić jakieś wino, a Henryk Laporte szukał czegoś w stosie płyt. Złociste światło nie zmieniało swojego mżenia, jakby widział ją zza przymkniętych powiek. Dawidowi nie podobały się nogi Virginii (jakby można było porównać je), to przecież robił (do niedbale doskonałej linii nóg Marty), więc powiedział:

— Róże, nie mają, nie mogą mieć żadnego zapachu. Nazywam się Dawid...

— Przecież przedstawiono już nas sobie, nawet jesteśmy na ty.

Virginia uśmiechnęła się poprzez rozmywające się w oczach plamy mżącego światła pokoju o białych ścianach.

Poczuł, jak ręka Marty wsuwa mu się za koszulę, a końce palców lekko dotykają ramienia. Wydawałoby się, że ugięcie skóry winno być nieznaczne, tak się jednak nie działo i czuł wszystko łagodnie zaskoczony i podniecony.

Poczuł (czucie jest nie tylko bronią lub jak każda broń zmienia się w estetyczną ozdobę lub przedmiot o nieznanej skuteczności), że wszystko miesza się, jakby dostrzegł wyraźnie ślad ścieżki umożliwiającej mu ucieczkę. Nie zmienimy przecież niczego, nic się nie zmieni bez naszej nadmiernie wyrazistej woli.

Virginia usiadła obok Marty i aby jej zrobić miejsce Marta i on musieli nieco przesunąć się w bok i nawet w głąb tapczanu.

Wtedy, zaskoczenie, nic więcej, usłyszał dźwięk, po prostu muzykę niezapomnianie kapryśnych i powtarzających się Moody Blues, jakie będą dzieci naszych dzieci, świece życia, oświetlały w majowy dzień przed zejściem do zastanawiających podziemi — był wdzięczny Henrykowi Laparte.

Zastanawiająca ruchomość wieczornego, już nocnego powietrza zmuszała ciemne oczy do domysłów na temat losów wina, które słyszystliwie przynieśli Józef Kataliński i Maurycy Rotadier. Bezsmak złocistego (jakże mogłoby być inaczej) płynu musiał rozbudzić niejako poboczne ramiona, które zgubiły się trochę wcześniej.

— Od kiedy, Henryku, słuchasz tego zespołu?

— Od dawien dawna, Maurycy. Swoją drogą zdechłbym chyba, gdyby przyszło mi nosić tak idiotycznie imię.

— Odczep się od niego. Nie widzisz, że przeżywa oszałamiającą muzykę.

Henryk Laporte spojrzał na Józefa Katalińskiego nieskończenie łagodnie, nie zdając sobie nawet sprawy z nieskojarzonych analogii, które towarzyszyły nam od tak dawna.

Mimo to muzyka trwała, pełna spóźnionego żalu za pewnym czerwcem 1970 roku. Noc poruszyła firanami otwartego okna.

Virginia pochyliła się nad Dawidem tak, że jej brązowe i miękkie włosy opadły mu na ramię i przykryły ruchomą domyślność ręki Marty.

— To wiatr, a nie noc porusza firanami.

Virginia uśmiechała się szepcząc te słowa coraz bliżej jego włosów i ucha, które chciwie łowiło słyszystliwe dźwięki.

— Henryku — powiedziała Marta, patrząc z wyrozumiałością na Virginię i Dawida.

— Słucham.

— Czy pamiętasz pomieszane z deszczem kwiaty, jakim cudem deszcz mógł wtedy padać. Świeciło słońce: poprzez wyciągnięte linie opadającej coraz bardziej leniwie wody. Dlaczego kwiaty nie tracą wtedy barwy?

— Jesteś stereotypowo kobieca, mimo to nie mogę zapomnieć żadnej z kropli, które zostały zatrzymane. Taka sobie przemijalność deszczów.

A Virginia, dalej lub może coraz bliżej twarzy Dawida, spytała o wyobrażenia.

— Czy potrafisz zobaczyć? Z ledwo widocznym domysłem mglistego żyłkowania: liście tracące barwę, może nawet kształt.

— Nie. Ja wolałbym pamiętać tylko liście, którymi nigdy nie wybuchnie kawałek zapisanego drewna.

— Może coś się zmieni. Nie jesteśmy przecież związani na zawsze z nieznaną datą.

— Nie wiem. Boję się ścieżki, takiej nieodmiennie pustej.

— Dawidzie, przypomnij kiedyś mój sen o universum.

Henryk Laporte tylko uśmiechem przeprosił, że wtrąca się do czyjejś rozmowy. Spojrzał na Martę, a ona z trudem powstrzymała pełen zrozumienia śmiech.

Podłoga, ciemnozielona, nie odbijała ich, a tylko złociste (aż do znudzenia) światło lampy.

Nie mogąc zrobić nic innego, wyciągnął rękę i dotknął palcami ciepłej szyi Virginii. Wtedy Marta pochyliła się nad nim i pocałowała go lekko w usta. Chciał drugą ręką przyciągnąć ją na dłużej, pamiętając milknący sen sprzed wielu lat i wszystko, co chcielibyśmy kiedykolwiek powiedzieć sobie nawzajem: wszyscy my, jacy istniejemy w jakikolwiek sposób wśród ruchomego oceanu: także barwę światła czerwcowej nocy: nadnookie spostrzeżenia i nawet wśródzielone zrozumienie niekończącej się już wtedy kołysanki.

17 czerwca 1977 roku ciemność uśmieszana spojrzeniem i wszystkim, co próbowano powiedzieć, mieszała się z włosami, już pomieszanymi, niedbale splecionymi, Marty i Virginii. Kiedy wreszcie doścignął swoją ręką szyi Marty, poczuł palcami, że skóra jej jest bardzo i zastanawiająco chłodna. Obydwie zaczęły się śmiać. Nie chciał jednak, by wszyscy uśmiechali się tak jak kiedyś.

— Twoje palce, Dawidzie, są jakby trochę na miejscu wampirowate.

Nie wiedział dokładnie, czy mówi to Marta lub w przerwie snu przypisywał wszystko Virginii.

— Powinniśmy pójść zaraz spać.

Była więc także długo i mocno oczekiwana możliwość wstępnej realizacji założonej senności.

Już teraz: złociste światło zalało ostropierzasty łubin w jego oczach i zielone morze lub niebo wkruszone w siebie coraz słabszą linią zamierzonych pęknięć rozdzielenia łamiącego i błyszczącego światła w głowach. Powieki — na nic zdawałyby się szeroko rozwarte w wypatrywaniu oczy.

Może było to tylko światło innej lampy przy innym tapczanie przywyrosłych naszeptów lub tylko wreszcie bursztynowy (wielkie kamienie, jeżeli bursztyn jest jeszcze kamieniem) naszyjnik, wreszcie nałożony przez Martę lub nagie piersi Virginii.

— Czyżbyśmy byli tu w trójkę? — Dawid nie potrafił przeniknąć milczącego w znaczeniu wielu szeptów i głosu dotyku i chłodnej skóry nagiej Marty.

— Jesteś, ty także, natrętnym szeptaczem mroku. Dlaczego chcesz niepokoić nie tylko nas?

Wtedy został zatrzymany, kończył się już 17 czerwca 1977 roku, na skraju decyzji: nim jego penis podjął cokolwiek, zdołał zagubić się: były w tym śnie lub na odwrót: dawny sen przyśnił prawdziwość, wodnociekliste drzewa w ruchomej szybie. Co i jak dalej lato, już było tylko lato, ruch orośniętych na warstwie przyjaznej roślinności. Znaczenie imion, które pozwalają nami właśnie poznać już tylko jutro, że pojutrza już nawet nie będzie: zmienimy imiona, ale słowa imion pozostaną te same. Dawny problem, że dana rzecz musi być sobą samą, tylko sobą.

Jednak jutrzejsze dni wydały mi się, spróbujmy na ułamek chwili odkryć prawdziwe karty, kiedy jestem w kilkuwzgórzowej dzielnicy jakiegoś miasta: daleka rzeka i przeciwstawny zamiar. Myślę, że nie tylko Józef Kataliński mógłby śledzić wytrwale ruch nocnej ćmy. Mówiąc szczerze, widzę tylko złotą forsycję (i mówi się, że złoto ma wartość tylko umowną). Jakieś zastępcze pojmowanie ojca tuż obok wśródleśnej drogi, obok belki, pnia drzewa, który służył za barierę. Dawny spokój: lato było tak mocno ciepłe: milczeliśmy, ty, Józefie Kataliński, jesteś zaskoczony. Otworzył oczy, wiele znaczeń czytanych z zapałem książek, zastanawiająca gęstwa liści, która budziła jakby lęk: i co pozostanie z zamierzeń i tego, co czułem stojąc w pomieszaniu łubinu: słońce uderzało miękko, pozostanie pamięć: złote plamy kłócące się zawzięcie.

 

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan powrót do strony Opowiesci wizjonerskich