eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

DREWNO

 

Roanoke. Wyspa położona u wybrzeży północnej Karoliny. Na wyspie tej Walter Raleigh założył w 1585 roku pierwszą kolonię angielską w Północnej Ameryce. Los tej kolonii jest nieznany i jedynym śladem, jaki pozostał, są znalezione w XVII w. tajemnicze słowa Croatoan wyrzeźbione w drzewie. Znaczenia ich dotychczas nie wyjaśniono.

 

S. Mierzeński: Amerykanie

 

 

23 czerwiec 1970

 

Początki zdarzeń, gdy wraca do wiary w cokolwiek, powraca brak możliwości uwierzenia pamięci. Jest to sprzeczność, ale w ten sposób powstają wspomnienia: tak samo przebijające się obrazy pierwszego domu, który był przecież dla naszej historii nieistotny; rozpostarte ręce tamtego czasu powodowały, że zapominał o Marii. Jednak przyczyna mroku i zapomnienia pozostała nieznana: na zapowiedź mroku odlistniały się wyraźne w nocy zagęszcza złóż, położenia naprawdę czerwcowego jaśminu: szept ścieżki w nieznanym naprawdę ogrodzie, kłębiszcza kapusty, które straszyły oczy. Przekwitł już dawno biały bez, tylko obłoki na przekór czasowi istniały zawsze kłębiaste i bardzo białe. Wokół było niebo oglądane bardzo uważnie. Co było na jednym lub na drugim skraju nocy. Czas ten wypełniał prześwietlony świat, którego Dawid bezskutecznie doszukiwał się przez czterdzieści osiem lat, do czasu, kiedy w wypadku samochodowym uszkodził sobie czaszkę. Skąd jednak w czerwcu 1970 roku miał pamiętać, jak się wszystka skończy: mały staw, światło księżyca marszczyło wodę, uginało brak dotyku: migotanie zdarzeń, kłosy białego zboża, sypkie, bo odbijały światło księżyca. Nostalgiczna historia, śmieszna na początek, spał w swoim pokoju, koniec czerwca już odżałowany, koniec i początek. Jakżeby inaczej nazywać pierwszy wiersz, który odważył się pokazać Marii: sam nie wiedząc, co robił, tylko tak: spotkanie w nocy. Śnił mu się sen: w którym sypkie kłosy białego zboża wciągną w strugi ruchomego i sięgającego ziemi cienia zagubione i pluszczące światło księżyca. Zobaczy: raniącą oczy powierzchnię niewielkiego pola, jakby piasek ziaren już zsypywał się stojąc w miejscu i kłosy, które drażniły się wąsami. Podciągnął kołdrę i ten ruch nazbyt stanowczy zbudził go. Włączył radio, jego ukochani Moody Blues: Question, słyszane po raz któryś. Usiadł i oparł się plecami o ścianę. Z trudem obronił się przed kolejnym napadem senności: zamknął oczy i zobaczył początek drzewa z czerwono-zielonymi liściami, z latarnią świecącą z góry, pomieszanie ruchome na tle czarnego nieba, zawieszenie i zastanawiający brak tego wszystkiego, gdy otworzył oczy. Niewysokie drzewa, przywoływał ręką kształt chropawej kory, ślad liści na twarzy — musiał poruszyć się gwałtownie, by znowu być tym, który słuchał muzyki. Pomyślał, że w sadzawkach o zrudziałych brzegach mogą kwitnąć tylko odbicia światła i monstrualnie powiększone łuski ryb.

Wstał spuszczając cicho stopy na podłogę. Postawił radio na stół i zaczął grzebać po ciemku w szufladzie. Wreszcie znalazł kilkanaście kartek. Położył je na stole i czekał: owładnięty nierozumnym pragnieniem zdania się na los. Dopiero gdy usłyszał, że zaraz Moody Blues zagrają piosenkę (jak można grać piosenkę — życie jest grą, ale nie przesadzajmy) o świecach życia, pamięć, tylko pamięć, nic więcej po latach nie przypomni tej właśnie piosenki, wybrał na chybił trafił jedną kartkę, ściszył radio, a później szybko włożył spodnie i koszulę. Otworzył drzwi, unikał tylko słuchem drażniącego skrzypu, nim zdołał zamknąć klamkę, wydało mu się, że zbudzi cały dom. Cicho przeszedł do drzwi obok i zapukał cichutko. Później wszedł do środka. Maria siedziała w ubraniu i czytała, przy świetle lampy, książkę.

— Co się stało? — spytała, gdy go już dostrzegła. — Chciałem ci pokazać jeden mój wiersz. Zaraz Moody Blues będą śpiewać tę piosenkę, którą tak lubisz. Chciałbym, żebyś wtedy czytała.

— Ty piszesz wiersze?

— Tak.

Położył radio na stoliku i pamiętne dźwięki fortepianu zmieszane z melotronem rozpoczęły pierwszy kawałek długiej drogi. Maria czytała:

 

wydarzeniawość historii wychynie spod cienia

w cienistym lesie obłoków

trzymałem w ustach smak miodu leśnego

w cieniu znowu liściowym

smak mdławy leśnego miodu

ojcowie rzek oczywiście pary roku

pieścili srebrzystą historię

spod drzewa wielkiego historii rzeczywiście srebrzystej

 

Piosenka skończyła się. Maria przeczytała wszystko jeszcze kilka razy, nim spojrzała na niego.

— Jaki to ma tytuł?

— Dąb.

— Nie podoba ci się, że zapewne spytam o parę rzeczy.

Była śmiertelnie poważna, spotykając rzeczy nowe i zastanawiające. A Dawid milczał czekając na to tylko, by można było odpowiadać na powtarzające się pytania.

 

 

23 czerwca 1971, niebieski wieczór

 

Dawid.

Razem z brakiem wiary w cokolwiek pojawi się we mnie niezwykle silna nadzieja. Będę próbował uchwycić się życia jak zawsze uparcie, postaram się wybrać, a potem zacznę wznosić układy oderwane od wszystkiego, czego nie zechcę przyjąć. Zachowawszy świadomość, że istnieją rzeczy mi obce, zdołam raz jeszcze odczuć wszystko, co nazywam.

Będę raz jeszcze oglądał bezlistne gałęzie obmywane deszczem, a moja myśl da mi inny obraz tej chwili: w przejrzystym jak kryształ powietrzu nocy pozostanie niewidoczny, lecz wiadomy obraz gorącej zatoki i czasu wielkich kataklizmów. Wszystko jednak będzie dalej tak samo przejrzyste i pełne obietnic, których nie potrafi zniszczyć żadna z wielkich klęsk.

Mimo iż doskonale zdaję sobie sprawę z moich skłonności do ucieczek i odrywania. Nie potrafię nigdy powstrzymać się od tworzenia odczuć — tak je nazywam (świata).

Ktoś inny.

Chodziło o: „legendę świadomości” (ach, ci niezapomniani Moody Blues). Ogólnie rzecz biorąc rozważania są śmieszne i sentymentalne. Jednak nieuniknione.

Dawid.

Tracę wtedy szybko związek ze wszystkimi przejawami realności, prawdziwe pozostaje tylko to zdarzenie, które nie wiadomo dlaczego przyjąłem za punkt wyjścia. To pierwsze odczucie, jakieś uderzenie odbija się potem echem, zaplata i zmienia, aż w końcu mam przed oczyma coś całkiem innego. Jak gdyby, jakby po przejściu przez ścianę i ponownym stworzeniu się w nieznanym świecie. Jest to jakby rozbicie obrazu w falujące plamy. Początkowo widzę twarz, później tylko białe i czarne pola, które przenikają się nawzajem we wszystkich możliwych odcieniach czerni i bieli. A po czasie, który jest zawsze inny, wynika nowy obraz. Wpierw jest to mglisty zarys, później twarz nabiera coraz większej ostrości. Staje się taka, że muszę robić wszystko, by jej już nie widzieć, bo nie mam na to dość siły. Mówiłem: twarz, ale dotyczy to wszystkiego. Faktem jest, że najczęściej pamiętam rysy ludzkie, ale prawie tak samo częste są liście i woda, a wszystko obraca się wokół życia.

Często dziwi mnie moja fantazja. Wbrew pozorom zawsze byłem wrogiem idealizmu czy też romantyzmu. Tutaj pomaga mi jednak wiedza o mojej wewnętrznej sprzeczności. I to, że potrafię wszystko tolerować. Jeśli coś istnieje obok siebie, to pomimo zauważalnych sprzeczności prawda jest taka, że sprzeczności te są fałszywe. Można przecież ustawić naprzeciw siebie dwa końce tego samego sznura.

Ktoś inny.

Jest to wywiad.

Nie był wariatem.

Dawid.

Tak uzbrojony przeciw wewnętrznemu oporowi mogę dalej snuć nieruchome lub migotliwe, jak deszcz złotych łusek, ciągi zmyślonych zdarzeń, które nie mają nic wspólnego z prawami tego świata. Jedynym odczuciem jest prześwietlenie. Zbyt wielka ilość światła. Zresztą zawsze lubiłem ludzi i wszystko inne: gdy z tyłu świeciło słońce. Każdy człowiek staje się wtedy ruchomym cieniem. Gałęzie i liście są plamkami otoczonymi świetlistą aureolą. Nie chciałem w takich sytuacjach zamykać oczu. Patrzyłem się długo, aż dawał się czuć świdrujący ból.

Odwracałem głowę i przez długi czas nie mogłem nic zobaczyć. Przed oczyma wirowały czarne plamy.

Później cień rozbijał się na poruszenie i stałość, a ja zaczynałem widzieć. Tam w słońcu ludzie byli tylko kawałkami wielkiego cienia o nieruchomych granicach i zmieniającym się wnętrzu, każda zmiana położenia powodowała wzrost lub osłabienie docierających do mych oczu potoków światła, które przenikały przez ten fragment przestrzeni. Wszystko było stonowane, znikały kontrasty, wdzierające się wszędzie światło oślepiającego słońca. Plamy ludzi nie były już czymś obcym. Doskonale harmonizowały z tym światem cieni i mroku, łagodnych przejść i przyjemnego chłodu.

Taki obraz, taki a nie inny, obraz minionego pozostanie we mnie na długo. Mocne splecenie się wszystkiego w sposób bezkontrastowy i łagodny, wzajemne wynikanie z siebie nawet największych sprzeczności staje się dla mnie potwierdzeniem, jakim świat odpowiada na życie. Nie żądam od świata niczego więcej, żadnego potwierdzenia czy też piękna. Wystarcza mi tylko ta odpowiedź; której i tak raczej się domyślam, niż słyszę ją naprawdę. Zresztą to świat był inicjatorem mojej zabawy. Przyjąłem jego przepisy i warunki z tej prostej przyczyny, że nie mogło być innych.

Jedyną rzeczą, którą naprawdę kocham, jest moje własne życie.

Wiem, że wobec tego ja, Dawid, jestem egoistą albo i czymś gorszym. Być może chcę uprzedzać zdarzenia.

Ktoś inny.

Reportaż. Przeszłość z przyszłością. Nie ma miejsca dla teraźniejszości. Jednak mógł kogoś pokochać, nie siebie. W sposób ostrożny, ale prawdziwy.

Dawid.

Było to dla mnie zagadką i wyrokiem losu.

Ktoś inny.

Przyczyną był paraliżujący lęk, który nie pozwolił mu wejść do świata innych ludzi.

Dawid.

Jestem takim samym człowiekiem jak miliardy innych i nie widzę najmniejszego sensu w wyróżnianiu się. Nawet w moich myślach. Życie jest warte życia, o ile w grę nie wchodzi śmierć. O wszystkich różnicach, nie o wartościach, decydują przypadkowe rozwinięcia pewnych cech. Dlatego kara śmierci jest tylko aktem zemsty.

Ktoś inny.

Nas nie można karać śmiercią, bo nigdy nie istnieliśmy naprawdę.

Dawid chciał powiedzieć zbyt wiele i się gubi.

Dawid.

Nie mogę też się buntować przeciwko temu, co nazywamy niesprawiedliwością, bo decyduje o tym większość, czyli wypadkowa. Nie można się temu przeciwstawiać. W grę wchodzi tylko podporządkowanie się. Walczyć można tylko o życie. Zresztą dosyć tego. Sam jeszcze raz przekonuję siebie, że nie ma tutaj dla mnie szans. W końcu wybrałem samotność i wiem, co zrobiłem.

Ktoś inny.

Mimo wszystko: wiedział, ale wtedy było to tylko śmieszne.

Dawid.

Możliwe, że to nie był wybór, a konieczność, i w jakiś niezauważalny sposób zostałem do tego zmuszony. Nie mogę jednak mówić o walce. Wszystko wynikało i wynika ze mnie. Jest to dziwne, ale nieuniknione.

Prowadzę tę fantastyczną zabawę, grę, której reguł nie potrafiłem naprawdę zgłębić. Odrywam codziennie małe kawałki rzeczywistości tylko po to, aby móc z nich budować. Patrzę później z boku, jakby uśmiechając się ironicznie, niweczę wszystko jedną myślą. Nie oszukuję siebie i nie żyję w izolacji od świata.

Nie lubię po prostu chować głowy w piasek. Wręcz przeciwnie: staram się wszystko widzieć wyraźnie i jasno. Zagłębiać się coraz mocniej i mocniej.

Ktoś inny.

Dostrzegamy w całej wypowiedzi seksualne motywy. Po co?

Dawid.

Wiem doskonale, jak wszystko naprawdę wygląda. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie zobaczył takim, jakim jestem naprawdę.

Świadomość maskowania i tego, co mnie otacza, pozwala na dalsze kontynuowanie gry, która staje się dla mnie życiem.

Szukam krótkich punktów spięć, dotyku prawdziwości, jakiegoś życia, które jest tylko sobą. Czasem robię to z uporem, godnym lepszej sprawy. Wszystko niestety staje się klęską, życie w chwili, kiedy myślę, że jest prawdą, zmienia się w nic i ucieka dalej. Powstają mity. Dlatego wolę mówić o fantazji i wznoszeniu misternych budowli, niż przyznawać się przed sobą, że naprawdę szukam tylko życia i naprawdę niczego więcej nie pragnę.

Ktoś inny...

 

 

9 czerwiec 1977 rok

 

— Po co to wszystko? — Trzaskało zamykane z rozmachem przez Józefa Katalińskiego okno. Bura i włochata ćma wleciała krążąc leniwie wokół lampy. Przedstawicielka zaokiennego świata cieni, może dla odmiany ciepłych, teraz ciepłych cieni.

Przydługa rozmowa zmęczyła ich: monstrualna długość relacji Dawida: opowiadał o śmierci swojej siostry, znużyła ich wszystkich. Przyglądali się z zainteresowaniem burej ćmie, która latając nad ich głowami, zataczała spiralne kręgi.

Kataliński podrapał się w głowę i dmuchnął kilka razy w stronę lecącej ćmy, usiłując zmienić kierunek jej lotu. Nic z tego nie wyszło. Dawid niespodziewanie:

— Ćma porusza się po krzywej przecinającej pęk prostych pod kątem prostym.

— Co? — Nie wytrzymał Henryk Laporte, ten sam, który tak wytrwale milczał przez całą długą rozmowę, wielodniową rozmowę.

— To proste — powiedział Dawid — napiszesz równanie...

— Przestań! Nie wytrzymam tego bzdurzenia — warknął Józef Kataliński.

— Mówiłem, że to kretyn — Maurycy Rotadier uśmiechnął się rozbrajająca i dodał: — Na dodatek świnia. Miał ochotę, miałeś ochotę przespać się z siostrunią i ten idiota ci ją sprzątnął. A maże nawet ten Paweł zdążył ciebie uprzedzić?

To dotknęło bolesnych wspomnień w pamięci Dawida. Był naprawdę zazdrosny o Pawła. Nie wiedział dlaczego, ale był. Przez chwilę zamierzał coś powiedzieć: wyciągnął się tylko wygodniej w fotelu. Ogarniał go spokój. Powoli zdążył się przyzwyczaić do ich bzdurzenia i chamstwa. Maurycy Rotadier o wyglądzie arystokraty, niechlujnego i jakby odstawionego na boczny tor arystokraty, siedział na parapecie kiwając nogami.

— Obtłuczesz ścianę, baranie! — wrzasnął Józef Kataliński.

Maurycy Rotadier uśmiechnął się tylko i dalej kiwał nogami. Natomiast Dawid pomyślał, że to nie ma wielkiego znaczenia, że tysiące ludzi mogło siedzieć na parapecie i kiwać nogami, co z tego? Józef Kataliński: cywilizowany robociarz — zawodowy kontestator o wyglądzie dawnego kondotiera, także wyciągnął się w fotelu. Włosy miał sztywne i trochę już siwiejące. Położył swe wielkie ręce na poręczach i ścisnął je mocno.

— Nie chciałbyś chyba, żeby była to twoja szyja powiedział do Dawida. Dawid zapomniał o nich, nie wiadomo dlaczego zapóźnione uderzenie pamiętnego lata 1971 roku powróciło do niego: była to ciepła wada, jakby woda nie istniejącego już tak uparcie jeziora. Tymczasem Henryk Laporte, jak zwykle opanowany, wyciągnął się także w fotelu. Miał oczy koloru bladego nieba i jasne włosy nieprzyzwoicie długie. Maurycy Rotadier wybuchnął śmiechem:

— Wszyscy trzej wykonujecie identyczne poruszenia.

Dawid zmuszał siebie do uznania prawa innych ludzi do siedzenia na parapecie, do obejmowania kolan rękoma, do kiwania nogami. Była ciepła noc, za oknem w parku prócz cieni mogły przechadzać się pary innych ludzi lub pojedynczy przechodnie, lub większe grupy. Była to jednak tylko możliwość mało prawdopodobna, chyba nikt nie przechadzał się wtedy po zadbanym parku, gdzie żwir szerokich i wąskich ścieżek, gdzie kamienne posągi i okrągłe baseny z wodą wyznaczały niespodziewaną miarę uporządkowania tego obszaru. Wyciągnięty w fotelu Dawid patrzył na czubki butów: wpierw swoich, a później ich. Już dawno nie był tak spokojny. Zaczął się zastanawiać, dlaczego im to wszystko mówi.

— Dlaczego mówiłeś nam to wszystko? — spytał Maurycy Rotadier.

— Nie wiem — odparł Dawid.

— A ja wiem — ciągnął Maurycy Rotadier — jesteś bydlę. Ale to właśnie może ciebie uratować. Otóż ja twierdzę, że to ciebie uratuje.

— Nie używaj wielkich słów — mruknął Józef Kataliński. Patrzył na Dawida i nagle rąbnął się w czoło otwartą dłonią: — Przypomniałem sobie.

— Co? — spytał Dawid.

— Nie przerywaj. Chciałem mówić o tym, że to, co nam wspominałeś o tym, jaki byłeś tysiąc lat temu, jak wyglądała wtedy twoja twarz, znalazłem także u pana Kuśniewicza. Czy to był więc plagiat?

— Tak. Masz rację.

Milczeli wszyscy patrząc za latającą w kółko ćmę. Widocznie zmęczona przysiadła wpierw w rogu pokoju. Później przepłynęła na firanę i tam pozostała, może już przez cały wieczór, jak wielka brosza brunatnego koloru. Dawid uśmiechał się, patrząc na spokojną nieruchomość nocnej ćmy: Chciał ją dotknąć. Poczuć na końcach palców pyłek jej skrzydeł, drobne łuski nadające barwę. Było ciekawe, jak wygląda ich szmer, gdy zsuwają się, nadzwyczaj nieliczne, w dół pochyłości firany, gdy nawet ćma nie bardzo wie o ich stracie, jak wyglądał ich szemrzący szmer. W czerwcu, gdy podejmował wyprawę do września i dalej rozpoczynały się obszary znaczeń domów o ścianach cienkich i zmieniających kształt. Co było domem, a co było nocą: spokojna ręka wracając rozgarnie wyrosłe do pasa i skradające się szelesty, odgarnie włosy z czoła i pogłaszcze szemrzącą i łaszącą się trawę. Pragnienie domu: nic nie przerwie pajęczyny ścian i pęknięć, żadne lustra, których niepokój pozna dopiero później, i być może nie on, nie pokryją się pajęczyną pęknięć.

Dawid uśmiechnął się ironicznie, trochę do siebie, trochę do Maurycego Rotadier.

— Pewno jesteś impotentem? — zapytał w pewnym zamyśleniu Maurycy Rotadier.

— Nie.

— Pewnie przez te sześć lat nie dotknąłeś nawet kobiety, a może wolisz chłopców? — złośliwie zapytał Maurycy Rotadier.

— Przestań! Gadasz bzdury, robi mi się od tego niedobrze.

— Dlaczego? — spytał Henryk Laporte.

— Pierwsze prawie tak, a drugie nie — mruknął uspokojony Dawid — nie mam ochoty na spotykanie kogokolwiek.

— Nie wygląda jednak na pedała. Ja ich od razu poznam.

— Dlaczego?

— Co dlaczego? — mruknął Józef Kataliński.

— Boisz się? Co tam.

— Nie wiem. Nie jestem psychoanalitykiem.

— Nie jestem, co? — zapytał gniewnie Maurycy Rotadier.

— Napij się — Józef Kataliński podał mu butelkę.

— Z butelki? — Maurycy Rotadier skrzywił się z obrzydzeniem. Wziął butelkę do ręki i przyglądał jej się przez chwilę.

— Wino dobre, może bardzo dobre, ale nie ma kieliszków.

— To idź i przynieś.

— Nie chce mi się.

— No to pij z butelki.

Maurycy Rotadier przyglądał się jeszcze opróżnianej do połowy butelce, później podniósł wzrok na niemalże przypiętą do firany burą ćmę, ćmę nocy 9 czerwca 1977. Pochylił się trochę i oplótł butelkę dłońmi. Podniósł ją do ust i wypił spory łyk.

— Co ja robię. Z butelki... — mruknął ocierając usta ręką.

— Nie masz czystej chustki? — odezwał się Józef Kataliński.

— No, teraz lepiej, teraz dużo lepiej. Na.

Pochylił się jeszcze bardziej w fotelu i podał butelkę Dawidowi. Dawid podobnie jak przed chwilą jego poprzednik przyglądał się przez dłuższy czas butelce, zwalczając swoją nieuzasadnioną niechęć do picia jakiegokolwiek alkoholu.

— Spróbuj — niespodziewanie zachęcił Henryk Laporte.

Dawid napił się czując, jak wino zwilża mu wpierw wargi, a później dochodzi do przełyku. Po pierwszym łyku odsunął butelkę od ust i smakował końcem języka lepką słodkość, która została mu na wargach. Kiedy ją zlizał, przyłożył znowu butelkę i pił długo. Zdawał sobie sprawę, że wino jest zbyt dobre, by je pić w ten sposób. Robił to jednak, sam dobrze nie wiedząc dlaczego. Wstał i podszedł do stołu. Postawił tam butelkę, która stuknęła głucho o blat. Wrócił na fotel i spytał:

— Po. co wy to robicie?

— Co? — spytał Józef Kataliński, który zdążył tymczasem podejść do szafy i wyjąć z niej słoik marynowanych przepiórczych jaj. Jadł je właśnie, gdy padło pytanie Dawida.

— Gadacie ze mną. Słuchaliście tego, co opowiadałem o Marii, Ewie i tych wszystkich ludziach. Nie wiem, dlaczego to robicie. Nie twierdzę, że zależy mi na tej wiedzy, byłem jednak zawsze nieprzyzwoicie ciekawski. Taki już jestem. To wszystko.

— Wiemy, że jesteś ciekawski — powiedział Józef Kataliński gryząc kilka jajeczek, które włożył sobie uprzednio do ust.

— Nie mówi się z pełnymi ustami — burknął Dawid trochę zdenerwowany okazywanym mu lekceważeniem.

Wtedy Maurycy Rotadier popatrzył na nich, otworzył usta i poruszył nimi kilka razy, jakby wypowiadał jakieś słowo lub nawet całe zdanie. Wiedziano, że trudno jest kojarzyć niejakiego Józefa Katalińskiego z chińskim poetą, o którym pisał ktoś, ani słowo czy zdanie, które mógł wypowiedzieć Maurycy Rotadier, jest zbieżne z niezapomnianym słowem — universum, które zawierało wszystko. Zdawało się, że Maurycy Rotadier wypowie zaraz jakieś mniej lub więcej znaczące zdanie — po prostu powie cokolwiek. Zamiast niego jednak niespodziewanie odezwał się Henryk Laporte. Nikt nie usłyszał słów Maurycego Rotadiera. Nikt. Chyba nie ma to wielkiego znaczenia, ale zaistniało jako fakt.

— ...Trzeba żyć — zakończył Henryk Laporte swoją zbyt długą wypowiedź. W końcu; co miało znaczenie, a co nie.

Bura ćma przytulała się cierpliwie w załomie — można tak powiedzieć — szarawej firany, wszystkie kolory, jakie były w tym pokoju, w ten sam sposób pasowały do siebie. W jakiś też sposób pasowała do nich mądra wypowiedź, którą słyszano przed chwilą. Dawid podniósł się i podszedł do okna. W szybie zauważył, pokój był jasno oświetlony i wszystko odbijało się w gładkiej szybie, że Maurycy Rotadier i Józef Kataliński wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Oni także dostrzegli, że cały pokój odbija się w szybie — wszyscy mieli jakąś dziwną przytomność umysłu, właściwą niespokojnym chrabąszczom lub dzikim psom.

Dawid wychylony z okna — w końcu przestał zwracać uwagę — (oczywiście tylko na chwilę) na konszachty i dziwny sposób porozumiewania się tamtej trójki. Sam także opanował już pewne elementy: nowych szlaków komunikacji, międzyludzkich kontaktów, które ta trójka w ciepłe noce maja i czerwca 1977 roku zdawała się opanowywać do perfekcji.

W dole — gdy patrzył z okna — widział, nareszcie widział spokojnie — cały park: doskonale utrzymane żwirowane ścieżki, kępy krzewów i domyślne w szarości kiście białego bzu. Dziwnie pochylony trójkąt letnich gwiazd (coś jakby była nie na miejscu) zwieszał się ciekawsko nad parkiem prawie że francuskim. Dawid wiedział, bo wiedzieć musiał, że najprawdopodobniej zawsze będzie nie na miejscu, że wszystko będzie tylko cieniem, tylko cieniem dawnych, a może bliskich jeszcze zdarzeń. Trzech ludzi za jego plecami istniało tak, jak istnieje śniący się w nicość sen, jak istnieje wielka ilość krętych i nieznanych dróg, na których zbłądzenie nie jest wcale zbłądzeniem. Dlatego mógł im mówić wszystko. Wiedział, że są mu obojętni: za celofanem, który go otaczał jak nieprzepuszczalna torebka, oddzielająca od świata: czasem tylko śmieszny szelest był jedynym kontaktem z tym, co istniało naprawdę.

— Poddajemy pod wątpliwość to, co jest rzeczywistością. Widzisz, kiedyś rozmawiałem z pewnym człowiekiem — którego nie poznasz. Mówiliśmy właśnie o rzeczywistości. Jest to oczywiście temat bardzo banalny i nie wart poruszania. Mimo to zdawaliśmy sobie sprawę z bezsensu naszej rozmowy, zagłębiliśmy się właśnie w ten temat z upartą zaciekłością. Było to, o ile mnie pamięć nie zawodzi, w sierpniu 1974 roku. Po długiej rozmowie, o której nie ma sensu dokładnie mówić, doszliśmy do wniosku, że jeżeli istnieje obiektywna rzeczywistość, czyli po prostu rzeczywistość — to cechą wszystkiego, czego ona dotyczy, jest nierozróżnialność. — Józef Kataliński przerwał na chwilę jakby trochę zmęczony.

— Dlaczego mi to mówisz? — spytał Dawid.

— Mówię ci to dlatego, że wydaje mi się, że czujesz się jakby uwięziony w tym, co przeżyłeś w czasie tych kilku dni nad niezbyt ciekawym jeziorem, wśród rosnących jak wszędzie wielolistnych drzew. Dlatego ci to mówiłem.

— Dziękuję ci.

— Nie ma za co,

Józef Kataliński wrócił do środka pokoju i Dawid przestał o nim myśleć. Wszyscy trzej stali się znowu jakby jedną całością: wiedział, że są mu obojętni i że on jest im obojętny. Pomyślał drugi raz o tej obojętności. Zaczęło wydawać mu się, że zaczyna coś rozumieć. Usłyszał za sobą ciche i łatwo rozpoznawalne kroki Murycego Rotadier.

— Mógłbyś się ostrzyc.

— Nie.

Myślał uparcie o kwiatach, kwitnących na dnie jakiejś doliny. Musiała być to znana doskonale droga skojarzeń, jedna z zawiłych ścieżek, z których pomocą kojarzymy zdarzenia.

— Widzisz, musisz nauczyć się żyć w innych miejscach świata. Im dalej, tym lepiej. Tak czy tak zapomnisz w końcu o Marii. Wydaje mi się, że naprawdę byłoby szkoda tego, co stracisz, zanim zapomnisz.

— Co mogę stracić?

— Możesz żyć, świnić się, przeżywać przeurocze momenty lub robić wielkie rzeczy...

— Na przykład samoloty.

— ...Możesz robić cokolwiek innego, chociaż sam nie bardzo wiem, czy zwarto.

— Nie chcę.

— Nie nie chcesz. Chcesz, lecz się boisz, nie wiesz jak. Rozumiesz mnie?

— Nie. Nie rozumiem cię.

Jak wielu innych, w tę noc lub wieczór: 9 czerwca 1977 roku Maurycy Rotadier wrócił i usiadł w fotelu. Dawid usłyszał, jak Henryk Laporte kładzie na adapter jakąś płytę. Któż inny, jak nie Henryk Laporte mógł to jeszcze robić. Tylko on, w swój niepowtarzalny sposób, ujmował zawsze, kiedy chciał być spokojny, czarny krążek, traktował go chyba, ten i wiele innych, jak bezpieczną tarczę, która miała go osłaniać.

Dawid zdawał sobie sprawę, że świat tamtych trzech dni przestał być jego światem. Stanowiło to o bólu i pustce: ciągle zdawał sobie sprawę ze zbyt wielu rzeczy: rozumiał, lecz nic nie robił. Gdyby mógł powrócić, zniknęłoby to miejsce, które musiał jakoś wypełnić, nie zapisane karty. Teraz jednak pustka zmuszała go do jakiegoś działania, które było koniecznością.

Henryk Laporte położył wreszcie igłę na płycie. Dawid usłyszał „Arabeski” Debussy’ego. Przypomniało mu się, nie wiadomo dlaczego, że ktoś mówił o tym, jakoby Debussy nie umywał się nawet do Rawela. Nie było to jednak to: krótkie wtrącenie nic więcej. Był spokojny i uładzony park z tamtych, już z tamtych dni. Kiście bzu, domyślne jedynie w szarości narastającego wieczoru czerwca, musiały kołysać się powoli: powód istniał jako pociągnięcie falistego wiatru. Pomyślał, że za miesiąc będzie znowu rocznica. Zapragnął nagle dojść kiwających się leniwie bzowych kiści. Mógłby odnaleźć tam kropelki przezroczystej wody, ślad wilgoci: dotykający czoła. W pokoju rozległ się stuk, a zaraz później brzęk pękającego szkła.

— Niech to.

— Co się stało, Józefie? — spytał Maurycy Rotadier.

— Zobaczcie, spadł kieliszek i nie potłukł się. Myślałem, że jak zrzucę drugi, to też się nie stłucze. Miałem nadzieję, że zaczyna się czas okrutnych i oczekiwanych cudów w czerwcu.

— Biedaku.

— Chcesz dostać w mordę?

— Nie jestem pewien, czy dałbyś sobie radę ze mną.

— Możemy spróbować, jak ci na tym tak zależy — wycedził przez zęby Józef Kataliński.

Przestawali drażnić — musieli być takimi, jakimi byli. Znowu usłyszał za sobą kroki. Tuż obok niego stał Józef Kataliński.

— Na.

Podał mu powoli kieliszek wypełniony ciemnoczerwonym winem.

— Otworzyłeś nową butelkę?

— Tak.

Dawid wziął kieliszek i przyłożył go do ust, przechylił go lekko i czekał, aż strumyczek czerwonego wina dotknie jego warg. Było wciąż słychać pusto-wiosenną muzykę. Wiosna miała być taka: wiosenna i pusta, nie można było inaczej tego sformułować. Zdał sobie nagle sprawę, że zamienił się w gruncie rzeczy miejscami z Maurycym Rotadier. Odwrócił się do nich.

— Zastanowiłeś się nad tym, co ci mówiłem? — spytał z fotela Maurycy Rotadier.

— Nie. Mówiłem ci już, że...

— Bzdury mi plotłeś.

— Przestań.

Fotel Dawida był pusty, więc odsunął się od okna i usiadł na nim wygodnie. Józef Kataliński wygrzebał z jakiegoś kąta tranzystorowy telewizor, postawił go na niewielkim stoliku i włączył z miną kontestatora. Wtedy cicho jak kot, poruszając się bezszelestnie, Henryk Laporte wstał z miejsca i wyłączył aparat. Nie słychać było najlżejszego szmeru, nawet zagubiło się gdzieś charakterystyczne pstryknięcie przełącznika. Józef Kataliński patrzył na niego zdziwiony. Tamten usiadł i jakby nigdy nic dalej słuchał muzyki. Mimo to Józef Kataliński nie przestawał mierzyć go posępnym spojrzeniem.

— Posłuchaj — mruknął Laporte.

— Wolę Schönberga.

— Podoba ci się?! — Henryk Laporte nie wytrzymał.

— Tak. Ale jeszcze bardziej lubię Strawińskiego.

— To już lepiej, tego przynajmniej można słuchać.

— I to jak.

— Ale wydaje mi się to trochę dziwne. Przecież na swój sposób Strawiński jest prawie że przeciwieństwem Schónberga.

— I przez to go uzupełnia.

— Doprawdy dziwne.

— Mamy prawie całą muzykę — w ten prosty sposób.

— Boże, jakie ty bzdury wygadujesz.

— Wszystko co odkrywcze musi być proste, musi budzić sprzeciwy tradycjonalistów.

— Przerażasz mnie czasem.

Tymczasem Dawid oglądał wiszący na ścianie obraz Renoira, należał do Józefa Katalińskiego. Dla Dawida zawsze Renoir był ulubionym malarzem. Nie można tego rozsądnie wytłumaczyć, zresztą nie jest to chyba tak bardzo potrzebne.

— Podoba ci się? — spytał podchodząc Józef Kataliński.

— Bardzo.

— Wyobraź sobie, że wtedy ktoś mówił o tym, że Renoir na starość stracił talent. Ten obraz właśnie jest z późnego okresu jego życia.

— Fajnie.

— Też tak myślę.

Nie wiadomo już który raz stawało się to nudne, zaczynało denerwować, obaj wrócili do swoich foteli. Maurycy Rotadier patrzał na Dawida uparcie, jakby z niechętnym zainteresowaniem. Całym wysiłkiem woli, zaciskając ręce na poręczach fotela, Dawid starał się opanować i znieść to niepokojące spojrzenie. W końcu udało mu się. Znowu powrócił myślą do tego, jak słuchali i jak wtrącali się do jego opowieści. Przypomniał sobie słowa Maurycego Rotadier. Zajmowało go to coraz bardziej. Podszedł do stołu i nalał sobie wina do kieliszka. Kilka kropel spadło na zielony obrus.

— Niezdara — powiedział Józef Kataliński.

Dawid nie znał się na winach, ale to musiało być dobrego gatunku. Tak mu się przynajmniej wydawało. Było ciężkie i trochę za słodkie. Jakieś wino.

 dalsza czesc rozdzialu DREWNO

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan powrót do strony Opowiesci wizjonerskich