eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

PODRÓŻ

 

Już w ostatnich dekadach XVI wieku nad przyległą Zatoką Niepokalanego Poczęcia osiedlili się Anglicy i te powstające osady, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Roanoke na lądzie stałym, nigdy nie stały się przedmiotem napaści krajowców.

F. Mowat: Wyprawy Wikingów

 

 

Universum małe

 

Należy podkreślić, że roślinny świat jest dużo bardziej trwały niż cokolwiek innego. Dlatego rośliny

i wszystko, co je otacza, znaczą dużo więcej niż inne rzeczy. Jest to prosty, żeby nie powiedzieć głupi, rodzaj miłości życia.

Zapomniane miejsca.

 

 

Mur

 

W zielonoglonowym drewnie właśnie wyobraźnia (zaraz ją pozostawimy na boku). Powróci pewność, że zawsze można zbadać i nawet wyobrazić sobie wszystkie załomy drewnianej furtki w murze. Będzie czynił powrót. Wyłomy w jednolitości i gnijących pod stopami liściach. Dwa kamienne stopnie omszone niedbale. W kpiących oczach tysięcy blaszek liści obraz ten musiał budzić zawsze śmiech. Wyjąwszy dziwny przypadek pewnych wstęg, rzeczy miewały dwie strony i co chcę zaznaczyć, już teraz można było z tego stworzyć misterny wzór labiryntu dla własnych ucieczek. Mur niedbale przerzucony czapą trawy i czasem stykający się z jakąś zwariowaną gałęzią i chłodem siebie samego czy też wilgotnej ziemi. Oddawanie sprawiedliwości i realności tysiącowi zmyśleń. Czas to byłby wyrastania nowych państw w pierzastej, łagodnej koniczynie. Na drugiej stronie, na drugim biegunie: ostropierzasty łubin wyglądał jak roślinność innej planety. Czaił się czasem jak napięty zwierz trzynastolistny bluszcz pełen odrazy dla bardziej wiotkiego powoju, a wilgotne mchy i kamienie dodawały przyczyn do rozroślinnienia oczu na podobieństwo spojrzenia posągu cesarza Klaudiusza. Bez używania symbolicznych znaczeń już wtedy można było: stać przed murem. Ale to jeszcze nie jest to. Było wcześniej lub później. Było nam wcześniej lub później, ale jeszcze i nie to. Tymczasem określenia dwóch stron muru nawzajem się dopełniały, tworząc prawie że przestrzenny obraz. Z jednej lub z drugiej strony: nie zawężać i nie rozwidlać. Metalowość miejsc po jakiejś klamce. Spowolnione napieranie podstaw muru na wilgotną ziemię. Potrójnie okrzewiająca roślinność.

Pierwsze było w przedpołudniu: mur wielokamienny rozbiegał się w dwie strony, a tam gubił się w gęstych krzakach. Był chłód i kamienność. Mimo wysiłków roślinnego świata, by złagodzić ostrość zakończeń i możliwe uderzenia uczynić łagodnymi. Można było czasem nie mówić do siebie i nie powracać myślami do universum. Było natomiast przeciwstawienie: świat niskich roślin.

Po raz drugi, podwieczorkową wyprawą. Właśnie mur pozostawał jako cień. Zawsze widziany jako cień: dawał rozbieganym oczom trwałe przeciwstawienie. Był to jednak już kres wypraw rozbieganych oczu, tych samych, które oglądały Eliotowskie wybrzeże z małymi jeziorkami wody i nie zamknięte starały się, nie przeoczyć. Powracał wtedy czas i myślano o wybaczaniu. Dopiero gdy obszary zdolne były wyznaczać świat, było dobrze. Milczenie i mroki, czyjeś oczy zamykały się z wolna, nie chcąc widzieć czarnej strony cienia. Wpółroślinny ruch zamykania oczu mieszał mu się później z przejrzystością popołudniowych krzaków. Zaśmiecone mile starymi liśćmi przedniej straży gęstwy otaczające mur. Powoli zanikały ludzkie istnienia, podczas prób kolejnych przybliżeń wyobrażano sobie, co było jeszcze znane. Trzecim razem z ciepłą szarością. Była obecność spodziewana i mylący się dotyk, miękkość pajęczyn oblepiających twarze.

 

 

Drzewa

 

Powracając do dzisiaj. Wysokie góry liści i drewna. Wrażenie tamtych dni. Próba obdarcia świata ze skojarzeń. Bzdurność szelestu widzianego z daleka. Były (i chyba są) za murem drzewa wyglądające jak odbicie innych drzew w wielkiej szybie. Był, nerwowy lub spokojny szelest uderzających o siebie liściowych blaszek. Raz jeszcze powracały blaszki opadłego szmeru ludzkich oczu. Były pnie tak czarne, że czasem brakowało żółci, otoczone jasnozieloną plątaniną.

Jeszcze raz oczy obok liści nie mogły być jasnozielone, lecz szare. Były, gdy spojrzeć z bliska, różowo-czarne pyszczki nieznanych bliżej owadów, wielość łapek opatrzonych chwytnymi pazurkami. Był naprawdę dodany szelest i stuk tych odnóży: przemierzały kraj chropowatej kory. Była kora tych drzew, skołysany kraj jarów. Myślałem więc o koniach Ezry Pounda, które wytropiły jary. Rozkołysany kraj jarów, drzewowej kory. Miały być inne i inne drzewa. Była odmiana topoli o zapachu symeonowych hiacyntów. Były wpółzwierzęce ruchy wysokiej, chociaż dziwnie rzadkiej trawy. Powracały oczy, trawa widoczna z daleka. Za murem i ponad nim były wysokie drzewa. Czuło się senne napinanie nie istniejących (och, gdyby istniały) ścięgien, włókien, roślinnego ciała. Była chwila skrzypu wiatrowych sosen. Oczy przemywała woda, wielkość nie miała już tutaj znaczenia. Wiele kołysań. Jedwabna miękkość pajęczyny i nagiej skóry na udzie. Były niekończące się linie pni długiej nocy i wtedy kształt liściowych gałęzi paprocił się nagle i był jak odbicie na bryle czarnego węgla. Bezbarwność przedzmierzchu świata. Ciepłe dni tamtych lat. Były zmiany kształtu i nowe skojarzenia, czasem ukrywany strach przed na nowo widzianą kępą krzaków i nieznanym, rozgęstwionym dźwiękiem. Były odbicia gwiazd nawet w niebie i nawet wpółprzykryty nocą otwór w gałęziach przysłaniał widok konarów. Były obszary mniejszego i większego mroku, poddrzewowe przestrzenie przyciągały nogi i ciszę. Podejrzewano ten świat już wtedy, gdy kończyło się dzieciństwo, a jakieś pustookie posągi rozsądzały nieznane im spory. Nieznane spięcia.

Była pierwszy raz wynikła ze zmęczenia mgła: zasłaniała obraz. Nieposłuszna myśl wracała do asfaltowych miast. Rysunek kory nie pozwalał na zajmowanie się nieprzychylnymi wydarzeniami. Wznak błądził w niekończących się pniach. Próba ucieczki ręki, całego ciała lub genitaliów. Były jeszcze nieliczne brzegi ostrych traw. Należało ich unikać. Jakaś mysz prawie że niezauważona. Łąkowa mysz. Była czerń i zieleń. Nie było pustki. Było pusto, ale nie wtedy. W odgłos. Plamy cienia wielolistnego coraz odleglejsze. Przez mgłę tracono świat na własną korzyść. Białe palce rozgarniały trawę w ucieczce przed dłonią o opalonej skórze. Brązowowodne kolory dnia i nocy.

Spod wpółprzymkniętych powiek określano pogodzenie. Były nieznane (o niedotykalne [E.P.]) gniazda opuszczone przez nieznane ptaki. Były nieznane i zawiłe wzory ptasich piórek, kręte ścieżki chadzających szelestów i ledwo dosłyszanego łopotu. Były nieznane zmyślenia. Później próbowano tłumaczyć bardzo zmyślnie.

Widoczne zza muru drzewa. Widoczne ze skrawka lądu. Były drzewa nocy, drzewa dnia i drzewa odległe. Nikt nie potrafił wmówić, że są to te same, zawsze tylko te same, a nie inne za każdym razem i o każdej parze dnia, drzewa. Nie wierzono nikomu, kto mówił inaczej.

 

 

Ścieżka

 

Już w czasie gdy cokolwiek będzie mogło mnie zbudzić, powrócę myślą do tamtej ścieżki. Będzie ona inna, niż była naprawdę. Znów lekko wydeptana trawa wskaże drogę. Przystankami biegu będą wzgórza i zagłębienia drzewiastego terenu, powracający ból serca.

Oglądający krzaki cieniowe nocy struchleli. W poszukiwaniu i złudzeniu odnalezienia. Dostrzeżone w nocy ślady cieni, w dzień wilgotność ziemi i jej suchość. To zależność od świata, ciepłego świata. Skomplikowane przemierzenia były bliższe i dalsze. Otaczające ścieżkę drzewa mieszały się z powietrzem. Pewien dysonans. Rozkołysane obrazy, mierzenie drogi krokami. Skóra czuła chłód i ciepło, ręka uderzała w gałęzie, które marszczyły się nad głową w rytmie szumu i liściowego szelestu uderzanego ręką. Początek i koniec ścieżki zdawał się niestety ginąć zawsze między trawą. Dziwna ścieżkowość, liczne zakręty i wzniesienia. Struga wilgotnego brązu ziemi. Niezmieszane oczy. Samotne oczy. Powolne poszukiwania między strachami. Było miejsce i był czas. Jeszcze raz niewidzialny z daleka rysunek drzewowej kory kusił bliskością. Rozmycie nadścieżkowych gałęzi, zawieszone nad drogą plamy gałęzi. W świetle słońca było ciepło. Z rannego chłodu pozostawała tylko rześkość. Kroki głuszyła trawa. Brzegi trawy. Świat innej roślinności wpełzał w lodową bezbarwność tamtych dni. Pary pracowitych rąk wytrwale porządkowały wybujałą wegetację. Wzór był w układzie, gdy wypełniał puste miejsca pamięci: rośliny traciły barwy, w pamięci zostawał, przebłyskiwał zastygły wzór niewiele różny od tego, który dostrzegamy na zimowej szybie.

Pełność zapowiedzi. Puste miejsca po dwóch postaciach. Mamy przecież po parze oczu. Trawa ściśle przylegająca, wzór trawy na nagiej skórze: bezbarwny wzór w popołudniu ciemnozłotym. Podwójny marsz. Z przeciwnej strony dnia ścieżka była inna: tolkienowska Mroczna Puszcza, gdzie paproć (bez trawy upodabnia się do śladu fali na ciemnym brzegu). I tu, i tam była wilgoć. Mglisty ruch gdzieniegdzie wysokich traw był aż tak zwierzęcy. W noc jak ciepłe akwarium, liściodyszność wielokrotnych plamek, ciepły park, sierść wielkiego zwierza. Tuż po nastaniu suchości, gdy krnąbrne krople wilgoci nie zginały łodyżek do ziemi. Podeszczowe ziemie spokoju. Jak ciepłe akwarium. Nagła suchość. Były szepty oczu pomieszane z ciekawymi spojrzeniami i liściowym brzegiem lub zapomnienie kropli wilgoci przez odchodzący niż. Tysiące kilometrów pod stopami, tysiące kilometrów nad głową. Może na chwilę gdzieś razem z dotykiem nocnego komara. Szmerem śliskiej dżdżownicy, pracowitość nocnego kreta otaczała myśli szczelnym usypiskiem. Bezmyślne gwiazdy dotykały uśmiechniętych oczu. W noc opuszczonego akwarium.

Pracowitość pająka-broszy oplatała szyby. Pająk był i paprocią, i gałęzią iglastego drzewa, którą pragnąłem ujrzeć w dzień, łagodził niepotrzebne ślady. Powrót ścieżki w nieroślinne życie. Cień słaby obiskrzały fioletowe ogniki gwiazd. Między głosem a wargami było miejsce na dziób.

Drzewa, drzewa, drzewa, drzewa, drzewa, drzewa, drzewa. Drzemiące korzenie i napięcie pustego powietrza. Fioletowe ogniki gwiazd raniły boleśnie oczy. Między pajęczyną a dotykiem miękka jak pajęczyna trawa. Pajęczyna była brudem. Wieczór był pajęczyną.

 

 

Polana

 

Ucieczka przed zabłąkanym, gdy oczy opadając na włosy, stada dzikich ptaków, pozłotka blaszek i łusek złotych oczu. Będzie przemierzanie cierpliwe jesiennej szarości i kolorów. Było to jednym i tym samym. Gałęzie (zawsze gałęzie) wysokości zawieszenia poświęcały całą ciekawość, zwierzęcy ruch trawy zatrzyma się drażniąc powieki, małość trawich zwierzątek drażni zabłąkane powieki. Pragnąc przymknięcia oczu, nic nie było przyzwoleniem. W ucieczce przed słońcem, jakby akwarium jasnej wady. Gdy ruch słońca drażnił senność ocznych poruszeń, było nagle za dużo, białe ręce, ucieczka, męczące inaczej, innym światem, innej rzeczywistości rażących świateł, które prześwietlały zielone liście. Wysokie gałęzie, cień liścioplamek. Zmrużone oczy. Przyglądając się, gdy zwyciężała ciekawość: szeroko otwarte.

Spokój, przeciwstawienie, kształt pojmowany, półokrągłe brzegi chciały tworzyć załamania, oczy pomagały niesfornym krzakom w złamaniu łagodnej linii, jeszcze nic się nie czaiło. Będzie poszukiwanie pogiętej trawy, łodyżki dawały punkty, nic więcej. Puste i małe przestrzenie. Dwoje postaci. Łagodny cień był ciepłotą, ciepłotą była ziemia i marszczenie się trawy.

Do pustego, pustych oczu, nie i nie. Była straszona miękkość i mrok osnuty łagodną szarością. Pomimo miękkości: straszone cienie. Była i głowa ptaka, krzyk pozornie zawilgły. W poszumie otaczających liści, gdy spokój tysięcy traw wypełznie z ukrycia. Między pościg ćmy za odblaskiem światła, wodą i dotykiem labiryntu rozwidleń jednostronnych gałęzi. Bezpieczny mrok: niechlujne przemieszanie tysięcy liści z powietrzem, gwiazdowe kropki, ruch skrzydlatej błonki chrabąszcza, pracowite sny tysięcy mrówek, powrót kreta, odnowa starych pni. Przeciwstawiając ucieczce pościg, gwiazdom słońce, czerni światło. Szemrzące liście zakrywały zielone i niebieskie punkciki.

 

 

Ściany

 

Z obszaru liści jak zapomniany kolor wysuwać się będą ściany domów. Rozbieganie spojrzenie: żółta ściana. Oczy jeszcze przykrywał cień liści znad głowy. Były jeszcze drzewa. Jakiś przyjazny obszar cienia: gdzie odbiegały ciemne plamy oplatając ścieżkę zawiłym cieniem. Nad ścianą wisiało słońce. Lada chwila miało zniknąć. Jakże daleki był przyjazny mrok postrzępionych odprysków czarnego (?) lodu. Pod stopami szeleszczenie trawy. Łodyżki spalone przez słońce tak bliskie żółtego tynku. Coraz bliższa ściana jaka dotyk, rozczarowanie. Smak przebijającego liście słońca i zapachu omszanych pni. Czarna ziemia. Wreszcie dotyk. Ostra chropowatość nie starta przez czas. Straszone dotknięcie. Jak głupi cień niedbale oparty o ścianę. Oświetlony przez słońce tynk. Róg.

Inne oglądane z różnych miejsc. Wielkie okno, w którym odbijały się obłoki. Czarny prostokąt większego cienia: drzwi. Przed nimi kilka schodów. Oczy wędrowały po oczywistych chropowatościach żółtej ściany. Taras zsypywał się umyślnie nierównymi schodami na ziemię. I jeszcze raz dotyk. Oparcie o ścianę. Była po prostu ściana z nakładającym się na cień cieniem, przesuwaniem bardziej pierzastych cieni drzew — łebków nieznanych ptaków.

 

 

Plac

 

Zapuszczony klomb. Kamienne obrzeże zanadto przybrudzone. A plac wysypany był piaskiem i żwirem. Zmieszaniem żwiru z piaskiem. Rośnięcie zauważone gęstych kwiatów: pomarańczowych i niebieskich. Zapewne niedbale doglądane. I tam w tym miejscu, w sposób nie tak trwały: zawiła w przestrzeni plecionka wiklinowych foteli i stołu. Plac wylewał się w alejkę. Stuk o stolik. I znowu klomb. Ile razy doglądano kwiatów. Cień znikający w miarę upływu momentów. Co było w mroku za otwartymi drzewami. Okno widziane nie dawało odpowiedzi. Skrzyp żwiru po raz pierwszy da się słyszeć tak bardzo niezapomniany. Nad nim biały brzuszek nurkującej jaskółki. Wieczór. Żeby ziemi nie ciążyły już stopy, powietrzu liście, żeby wytrwałe ręce szukały: wyciągnięte z zakamarków przyjaznego mroku. Jak letni cień, przemykały ćmy. Chybotliwe. Skrzyp żwiru. Noga, która zawładnęła wytrwale miejscem opanowanym przez piasek. Pasma cienia. Łagodne skrzyżowanie mroku z prążkowanym tygrysem: przybycie wytrwałego łowcy nocnych straszydeł. Wieczorem lub nocą. Zadomowiony cień: wśród kwiatów na klombie, gdzie było mu najlepiej. Co zastanawiało: przejrzystość powietrza, niezapomniane łodyżki roślin, wilgotny nos psa. Gwiazdy przemierzające leniwie jakby gęste powietrze. Plamy cienia: drzewa. Jękliwość chmary tańczących z komarami muszek. Czego nie dotyczyły twarde pancerzyki mieszkańców żwiru i trawy, ciepłe futerka szarych myszy. Przed głową przeleci cień podobny, liść podobny do włochatej ćmy. Niestaranny labirynt, który byłby dla mrówki doliną pełną huku spadających głazów.

Nasuwająca się senność. Zagubione wśród żwiru kępy trawy. Na brzegach placyku wyrastały kępy przyjaznej koniczyny. Schylały się pod dotykiem bosych stóp. Rozciągnięte na niebie obłoki, ich długie strzępy, zmienianie kształtów. Inne noce i przede wszystkim noc. Ktoś pozwoli sobie dla odprężenia na lęk przed owadami i szarymi myszami, także ciemnością. Niedaleka chropowatość tynku. Szybkie kroki. Skok.

 

 

Schody

 

Istnieją sobie schody w sposób trwały i nieustalony. Drewniane schody, skrzypiące lękliwie, szuranie bosych stóp. Chwiejna równowaga. Są nie do uniknięcia rodzaje wszystkich schodów drewnianych i kamiennych. Wielostopniowa droga. Nie można tego pominąć: czasami niechętny stuk schodów. I na schodach nie można nigdy się było spodziewać pożegnań łagodnej trawy i pstrzących jasną ziemię cieni.

 

 

Inne pokoje

 

Niepokazany dom. Pozostawała więc denerwująca domyślność. Dolny korytarz miał pięcioro drzwi. Prócz tego było tam okno niechętnie przyjmujące na swoją powierzchnię odbijane gałęzie, najniższe gałęzie. Na pierwszym piętrze w podobnym oknie odbijały się drzewa. O odbitych, jakby wodnistych i rozmazanych drzewach można by w nieskończoność. Jakby obrazy Renoira, jakaś huśtawka i skradająca się za drzwiami loża, skradały się nagle ożywione za drzwiami. Brązowe drzwi. Biała wanna. Niezapomniane odbicia drzew w szybie. Rozszeptane i szumiące, zmieniające się tak szybko, że sprawiało to ból. Nieuniknione, aż za głupio, drzewa. Milczące rozgadanie: można było dostrzec przecież w prześcigających się odbłyskach zawzięte kłótnie i walkę o słońce poszczególnych blaszek liści. Inna była kuchnia poprzeciągana szmatkami do wycierania naczyń. Muzyczna chwila. Nagłe wdarcie się sierpnia: sok słodkich śliwek nieładnie spływający po brodzie. W dolnym pokoju, za szklanymi drzwiami, był taras. Wygodne fotele, kłótliwe miejsce. Na stole stało kilka rzędów zapałek. Gra. Czy wszystko jest grą? Tak ma być, jest to bardzo ważne. Próby dotykania, oparcie, niecierpliwe oczy. Obiady i kolacje. Na poręczy tarasu osadzały się zapomniane krople deszczu. Jaka była różnica między chmurami a drzewami opryskującymi wodą balustradę? Niepokój natrętnego braku rozróżnienia, który ubocznie zrodził matematykę, wynikłą z języka matematykę. Telewizor, szafy, fotele. Nagły pusty pokój. Odnaleziony w czasie poszukiwań.

 

 

Pokój

 

Brązowe drzwi otwarte na oścież. I w pokoju były szyby, w których odbijały się rozmyte drzewa. W pokoju żyły odbicia, nadmiar odbić. Stamtąd brał się opis zielonych drzew, opis zielonej przygody, zagubionej w gąszczu. Chłodny parapet. Podłoga była zielona, bardzo wypastowana. Nie wiadomo dzięki czyjej pracowitości. W powietrzu latała poduszka ze słabym zielonym wzorem. Normalnie jednak towarzyszyła wąskiemu tapczanowi, leżała na brązowym kocu. Kusił dotyk stół, na nim różowo-żółty wazon utrzymywał w równowadze pęk zbyt dużych irysów o zbyt dużych płatkach: musiały być w swojej niewielkiej skali aż ciężkie od wody, która krążyła leniwie w zabierających powietrze kwiatach. Do obrazu tego, ach, jaka zastygłość, dołączała się czarna mucha, która przemierzała czarną powierzchnię. Już wtedy: w jakiś sposób szara mysz może trafić do zawiłego labiryntu ludzkich ścieżek:

Wyspa, gdzie pozostaniemy: dlaczego tuż obok kamiennego posągu. Koc i poduszka: oboje, obie te rzeczy razem: przykrywanie głowy i rąk. Część podłogi przy oknie: wśród wibrującego kurzu leniwie przelatywały muchy. Chwalebna powolność ich lotu, ich zmęczenie i skrzydła ze słabej błonki. Może któraś z nich bucząc zapędzi się między płatki irysów. A tymczasem złoty sierpień przyniesie pod koszulą ciepłe śliwki. Trzaskanie drzwiami. I tak samo można zastanawiać się nad tym, czy irysy odbijają się w suficie. Niezapomniana pościel, która zachowała chłód poranka: zanurzona twarz: i zaraz obok, ale w czasie daleko: zielone skrzydła muszki meluzyny. Ślad bosych stóp na gładkiej powierzchni podłogi. Chłód parapetu i oparte łokcie. Przed oczyma: gęstość liści pełnych szmeru być może ptaków i być może owadów. Widziany przez okno gwiazdozbiór: kilkanaście nieznanych gwiazd. W słabej czerni lipcowej nocy bzykał samotny komar. Chłodna pościel kusiła do snu.

Towarzyszy temu wielki żal, że przez okno nie można było dostrzec nawet odbłysku słońca od tafli jeziora. Spadnie deszcz. Będzie można słyszeć zszemrzające się po liściach i ścianach krople. W krótkotrwałych kałużach rodziły się małe fale. Tysiące małych zwierzątek (kropli deszczu, oczywiście) penetrowało każde wgłębienie, każdy fragment suchej powierzchni. Skąd brało się tyle wody? Po zamkniętej szybie zsuwały się domyślne strugi. Czy można było przewidzieć drogę każdej strugi deszczu, tę w powietrzu i tę rozdzieloną między wiele kałuż i strumyczków? Gdzie nie dostanie się woda, jak przyjmie jezioro tak wielką jej ilość? Pomimo deszczu było bardzo ciepło. Wydawało się coraz cieplejsze.

Brzeg parapetu. Mars nie osiągnął jeszcze szczytu swojej drogi. Coś przebiegło po trawie. Żeby to była łasica: ginąca w oczach ruda plamka: łasica skacząca po torach. Aby ten okrutny ssak łowca popatrzył raz jeszcze swoimi jak para czarnych paciorków oczyma. Ciekawska łasica, która w kwietniu 1971 roku nie pozwalała zbliżyć się do siebie. Łagodny ruch klamki. A okna zapewniały zawsze oczom pewną ucieczkę.

Za nimi były niedbałe gwiazdy. Jak bose stopy klapały o podłogę. Chmury za oknem, trochę późniejsze opadanie fioletowych płatków. Niewidziane okno, niewidziany wazon z kwiatami. Smak łąk i pól, dotyk kawałka drzewa i znowu dotyk, smak rozduszonych jagód.

Dawny czerwiec: bezźródłowe światło w czerwcu. I dalej tęsknota, bardzo krótka, za leniwymi poruszeniami forsycji. Gdy ktoś obserwował pijacką zabawę w małym domu. Zapomniany dom, kalejdoskopowe ściany, gdzie paproć niespodziewanie narzucała swoje wzory: kroki były jednocześnie echem siebie samych. Wtedy błysnęła po raz pierwszy tęsknota za ciepłym Atlantykiem. Co działo się na tarasie, zostawiło ślad na tapczanie, a później spłynęło czerwoną strużką pod okno. Dotyk chłodnej klamki: brązowe drzwi. Lekki oddech, krzaki jaśminu, oczekiwanie. Powody oczekiwania: piana skrzypiec Jethro Tulla. Trochę to nie pasuje: kim byliśmy na długo przed tamtymi dniami. KIM BĘDZIEMY LUB CZYM BĘDZIEMY? Znowu liście, tym razem klonów, liście niskich klonów. Pełne garście zerwanych liści, słodki sak, który można zlizywać spragnionym językiem. Dotyk chłodnej podłogi w palcach, na palcach.

Miały powstać nowe ulice. Miały spadać deszcze i leniwie miały zsuwać się błyski słońca. Tymczasem Vega przesuwała się powoli po niebie. A tymczasem już tak dawno krew spływała, miejsce to musi być puste, bez ciała, z niewielkiej wysokości na zieloną podłogę. Sznurek czerwonych paciorków, a później strużka krwi przemierzającej spowolniony czas: w złotobrunatnym cieniu zaschniętej krwi.

 

 

Las

 

We wszystkie wieczory od tragedii można przenieść się do lasu, gdzie czyste niebo uspokoi rozbrykane oczy, a bzyk zabłąkanych komarów doda lasowi tę odrobinę niezbędnego niepokoju. Skutecznie tłumione przez poszycie kroki.

Różowa mgła przezwycięży moją niechęć do tego koloru, lekki dodatek mlecznej bieli gdzieś sprzed oczu powędruje na niebo, tam gdzie przed chwilą było jeszcze gorące słońce.

Konieczność uspokajania się za pomocą bajdurzenia. Siatkówka oczu zatrzymała obraz widziany niegdyś przez ludzkie dzieci, jedyne, co pozostało po ojcu ludzi. Pierwsze, co zostanie dostrzeżone: przyjazny las, nigdy nie dotknięty, pełen sosen i rzadkich świerków, pełen malin. Daleki Bałtyk. Lecz sosny w lesie były lądowe. Pierwsze, co dostrzeżono. Oczy ludzkich dzieci zachowają utrwalony na siatkówce obraz wielkiego drzewa: paproci lub skrzypu, a może po prostu wysokiego świerku.

 

 

Dróżka

 

Uśmiech dróżki, której brzegi wyznaczała nienaruszona trawa i paproć. Nareszcie paprocie: tworzyły skomplikowaną bryłę leśnego poszycia. Igły sosen i świerków mieszały się z lichą ziemią tej części leśnej dróżki. Liczne mrówki pracowały albo napadały na inne owady, co też była jakimś rodzajem pracy. Na niewielkim zakręcie sięgające do pasa paprocie ocieniały całą dróżkę. Nie trzeba było odchylać ich, rozgarniać miękki dotyk, ciekawski dotyk ich trwania. Gdy zaczynał się zmierzch, paprocie traciły zieleń, stając się brunatne. Znikały kolory drzewowych igieł i liści nieznanych krzewów. W miejscach, gdzie nie było drzew, zdawało się wlewać światło, jakieś głupie i złote, może trochę liliowe, z każdą chwilą bardziej domyślne niż oczywiste. Zastanawiało, jak może wyglądać w wypełnionym tym światłem powietrzu lot świerkowej szpilki lub spóźnionego chrabąszcza. Znowu powraca myśl o odbitym w oczach skrzypie.

Jest czasem czarna ziemia. Zaplątany łubin, po zamknięciu oczu żółte irysy i kołysanie się wody. Dziwny rysunek cieni czynił las bardziej ponętnym. Jak las może być ponętny?

Wysokie paprocie i niewielki owad, który usiłował wydostać się z głębokich śladów stóp, szpilka, która mu pomogła.

Nocna ścieżka jak ciepłe komnaty. Nader liczne kałuże.

Lęk przed szpilką sosny, kolcami malin albo jeżyn.

Chmury gwiazd. To prawdziwe wirowanie, milionletnie wirowanie: mniejsze i większe skupienia jasnego kurzu. Przez chwilę zdawało się w tym ciepłym i parnym powietrzu, że wchodzą w kraj pierzastych roślin, które były paprocią lub przekwitłym łubinem i jego wielopalcymi liściami. Ciepłe kałuże. Nieosiągalne gałęzie sosen zaznaczały się w kraju dotyku ilością wielką ostrych ukłuć. Czy były w tym wilgotnym powietrzu jakieś płynące ćmy? A kiedy indziej, gdy zza chmur wychodziło słońce i od razu zbyt mocno przygrzewało. Pnie drzew i kępy przyjaznej paproci. Na końcu dróżki rosło kilkanaście drzew liściastych: klonów i dębów, czysta trawa poruszała się jak łagodne fale.

 

 

Łąka

 

Było to ustępstwo, które można wymóc: tę część brzegu jeziora nazywano łąką. Rosły tam różowe kwiatki, bardzo mało żółtych, a królowały ostrotnące trawy-nie trawy. Próba rwania kwiatów: ich wnętrza wyglądały jak podniebienia pyszczków nieznanych stworzeń. Później puszyste nasiona miały zastygać w przestrzenne wzory. Czasem ulatywać w powietrze. Pocięte nogi, ciekawy i ostrożny dotyk palców. Palce jak nieznane zwierzątka, które rządzą się własnymi prawami.

 

 

Jezioro

 

Aż jezioro pada nam rękę w dziwnych nieświatach. Lik przed wodą, przed ciemniejącymi odblaskami rybiej łuski przeistoczy się niespodziewanie w oczekiwanie na przyjazny dotyk nadwodnych irysów, które wyrosły obok kawałka piaszczystego brzegu. I to one: zastygły ruch powietrza, barokowe poruszenia.

Irysy były fioletowe i żółte. Gdzie wilgoć mieszała się z trawą, zwyciężały fioletowe. A najdalsze sitowie w bardzo prostopadły sposób niezliczone ilości równoległych prążków przeciwstawiało ukośnym falom. Dalekie brzegi obrośnięte przez niebieskie łubiny. Wielka przyjemność brodzenia między ich pierzastymi kępami. Rozkopany rysunek piasku na dnie. Przelatywała czerwona piłka. Woda była zielona: widziane spod wody słońce było tylko najjaśniejszą plamą nieskończonego migotania. Nachylony brzeg, niebieskowode jezioro: w czasie przybrzeżnej wyprawy piasek ustąpił ziemi i błotu, które było tak bardzo przyjemne: Tuż pod powierzchnią wody pływały stada rybek. Zawirowania wody wywołane ich ruchem powinne były cichutko bulgotać. Nic nie było słychać. I wreszcie kępa fioletowych irysów: jasne płatki z widocznym żyłkowaniem. A na koniec dostrzec można było łubin niebieski, przyciągający oczy jak niedbale rozbarwione niebo.

Słońce świeciło coraz bardziej, para uciekała z powietrza i nic już nie mogło zatrzymać biegnących promieni. Woda jak przyjazne uśmierzenie bólu. Aż kiedyś wśród rześkiej parności gładka jak lustro woda odbijała obłoki i poruszające się szybko drzewa, naprawdę poruszały się drzewa. Aż wreszcie wiatr zmarszczył powierzchnię, wszystko stało się tylko ruchomymi plamami. Niebieskość powietrza wdzierała się wszędzie w niezrównanie łagodny sposób. Woda unosiła ciała, woda była przyjazna. Jezioro: zwierciadło o niestarannym szlifie.

Odbite gwiazdy były podobne nie wiadomo dlaczego do wirujących lampionów nad uliczną kawiarnią na tak dobrze znanym obrazie. Bardziej się tak zdawało, niż było naprawdę.

Jakiś zachwyt, który z trudnością można uznać. Jezioro było czarną powierzchnią, pod którą przemykały tysiące ryb, wiodących swój pracowity żywot: drapieżników lub roślinożerców. Nagły lęk przed tak licznymi przedstawicielami życia jeziora. Łuska ryby tak bardzo jest różna od przyjemnej skóry żaby.

Chęć powrotu, wślizgiwania się między czarne jezioro i czarną noc. Odczuwanie śliskich ryb. Spokój jeziora. Płynięcie na plecach. Pod wodą były tysiące kilometrów twardych skał i płynnej lawy. Pod wodą, pod warstwą wody. Woda była ciepła i miękka. Lekko chlupocząca, zmącona. Z góry widziane odbicia gwiazd znikały, rozproszone przez leniwe zbełtania. Oglądane z wody gwiazdy. Chlupot. Dotykał szept strużek wody. Lęk przed podwodnym życiem. Woda niepokoiła stopy. Piekły małe ranki. Uradowane sylwetki nadwodnych ludzi. Chęć oglądania łubinu. Będzie wszystko, życie i cukier, łubiny i ręce, będzie jezioro.

 

 

Skrawek lądu

 

Skrawek lądu razem z chrząszczami, drzewami i nielicznymi ptakami. Jak otoczone wodą wzgórze była wyspa. Była miękka trawa. Był to czas liściastych drzew, które wypełniły niewielkie obszary w gruncie rzeczy nadziemnej przestrzeni.

Było ich za dużo, zresztą rośliny są niezbyt częstym zjawiskiem na tym świecie. Lipcowy czas liści lipcowych drzew.

Jak park, ale bez ścieżek. Nie brakowało: skrzypiącego żwiru, zarośli białego bzu, pustookich posągów i fontann. Tymczasem trawa ustępowała powoli pod naciskami bosych stóp. Okrutny pyszczek czarno-brązowego owada. Lęk przed nim. Wyspiarska trawa kołysała się łaskotliwie. Z drugiej strony wyspy można było zobaczyć płytką zatoczkę. Raczej należała jeszcze do skrawka lądu. Całe jeziora z nader licznymi zatokami można było zobaczyć stamtąd. Woda była czysta i łagodnie ciepła. Stopy niszczyły niewyraźny wzór pozostawiony na dnie przez fale. Łaskotliwe nierówności dna. Wyspa była skrawkiem lądu: wzgórzem oblanym przez wodę. Gdy na ogromnym drzewie, w środku wyspy zostawały ślady palców. Wypłoszenie owadów i ptaków. Dotykane nagim ramieniem wielkie liście dębu. Przesunięcie brzegu liścia po nagich ramionach. Zboczenia krainy drzewowych rozkoszy. Krajobraz jednego drzewa: czarne gałęzie między zielonymi plamami liści i trochę zielone światła. Światło uderzało łagodnie w oczy. Pragnienie powrotu do krętej ścieżki. Tęsknota za pajęczynowatymi prześwitami w zielonych blaszkach. Palce poznały zawiły labirynt drzewowej kory. Aby móc jak wąż lub dżdżownica przesuwać się w powietrzu między licznymi okruchami światła i liści. Grube gałęzie zagradzały drogę, nim stały się oparciem. Czasami wydawało się, że cała wyspa kołysze się w rytm uderzeń drobnych fal jeziora. Zagłębienie między trawą. Pamięć o czymś innym. Woda wymyje zagubione we włosach ziarenka piasku.

 

 

Zarośla

 

Niechętnie wspominana ściana, którą popstrzyły białe kwiatki. Plątanina liści i gałęzi w padającym z okna lichym świetle. Podłużne żyłkowane liście. Wielka jest niechęć do tamtego jaśminu. Ziemia między krzakami była wilgotna, porośnięta trawą, zarzucona nowymi i starymi liściami. Światło między gałęziami. Zagubienie drogi i zapomniany zapach zmieszany z wiatrem.

 

Aleja

 

Spadały z wysokich drzew krople wody. Na ziemię wysypano brunatny żwir. I dalej. Aleja widziana parokrotnie. Nigdy nie dotknięta. A dalej będą światła szosy, jadący samochód. Można zasnąć, ale nie wiadomo dlaczego nie budzą mnie światła, ale dudnienie mostu, po którym się jedzie. Nie mostu, zawiłej drogi.

 

Małe universum

 

Roślinne życie. Nieustraszone oczy widziały świat, widziały jaśmin i młodego psa.

Dlaczego nocna ćma uratuje burząc ostatni fragment wieloetapowej rozmowy?

Różowe kwiatki i przyprawiające o bicie serca drzewa w szybie. Gorzki smak leśnego miodu: lasy obłoków.

 

następna część L.C.

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich