Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) jest dobrym wprowadzeniem do escherowskiej przestrzeni prozy Kirscha.

W dziale eGNOSIS zamieszczamy opowiadania: Nasz pierwszy świat, Zadziwiający wdzięk, oraz Obrazki ach, te obrazki.
O powieści Liście Croatoan pisze w eseju Liście Barbara Robakiewicz.
 

 

My sami, sami

Donat Kirsch

   

Arnoldowi Pokorze

 

People try to put us down,

Just because we get around.

Things they do look awful cold

Fragment piosenki grupy T. Rex

 

Architektura nieco mauretańska, jak śródziemnomorska gemma. Tak to sobie wyobraziłbym, zresztą zupełnie niepotrzebnie. Corinna, Jeffrey i Jakub byliby wtedy w kraju Ostrogotów. Na ulicach uroczych w lecie, jak landrynki, miasteczek, przechadzaliby się żołnierze w czarnych, mimo upału, garniturach, białych koszulach, z aktówkami pod pachą, zresztą zwykli obywatele wyglądaliby identycznie. Jakiś muzyk grałby na gitarze, a później waliłby wściekle w klawisze. Wszędzie stałyby stragany zarzucone pomarańczami. Dziewczyny, rudowłose, nosiłyby zielone sukienki. Ze szkół wybiegałby tłumek z trochę mniejszymi aktówkami i bardziej świeżymi włosami dziewczyn. Jakiś samotnik oglądałby samochód Jakuba, a oni piliby campari z lodem patrząc na oszałamiające morze z setkami kolorowych żagli jak gwiazdy nocy. A dużo później Jakub piłby w milczeniu whisky (nie whiskey) patrząc na Corinnę. A przecież on przepłynąłby z mężem Corinny (Jeffreyem) błotnistą zatokę i mdłe światło (dla oczu). Kobieta ta stałaby obok opasłego Xięcia Eryka Leneville, piękna też z profilu. Podobno Jeff i Sebastian (jego syn) pływaliby wtedy po zatoce. A Jakub? O.K. Po prostu lato pisałoby poematy rozsypującymi się literami z kredy.

Przypomnę, jeszcze raz, gdy będę czekała na ich powrót. Za oknami blask zatoki, milczące Miasto, nieliczni mieszkańcy rzadko wychodzili z domów. Xiążę gdzieś grał ze sobą w warcaby expressowe i experymentował, z wyglądu typowy naukowiec. Domy rozsypywały się powolutku, na ulicach wyrastała trawa, wyobrażane źdźbła. Na ulicach wędrowało, czarniejsze niż noc, światło zrodzone przez wrogie nam istoty z włóknistych mgławic Łabędzia, może podobne do Abraxasa wyrysowanego na wielu kamieniach. Mój mąż wypłynął na wody zatoki, zrobił to razem z Jakubem Joakovem, człowiekiem, którego podejrzewałam, że stał na deszczu pod moim oknem i nie mówił nic ponad drwinę i obojętność. Co rano zatoka lśniła w słońcu. Zobaczyłem mojego syna, gdy wymyślał plany innych miast, i czekałem. Moja żona nigdy nie wie, co ma zrobić z tym, co odkrywam. Nawet teraz, za błotną zatoką. Łódź przecina fale wody wolnej od brudu i wodorostów, tu wieczorem lecimy po powierzchni roztrącając fale żyjątek emitujących własne, niebieskie i różowe światło. Wystawioną za burtę rękę Jakuba delikatnie chwyta liliowo świecąca ryba. Nie gryzie, trzyma palce mocnymi zębami, może chce być blisko niego. Brzeg już blisko.

Może nie chcemy tego, bo cóż jeszcze można. Wiatr ustaje i wiosłuję z zamkniętymi oczyma nie chcąc zostać tu na zawsze. Od rana Jakub zanurza palce w spokojnej wodzie. Na drugim brzegu stoją rudery uwikłane w pomarańczowe gaje. Niebo jest zimne i lodowate. Wśród tej zwykłości wydaje się nam, że jesteśmy na innej planecie. Jakub macha ręką, bo wydaje mu się, że widzi bezuste dziecko pomarańczy. Dlatego że za przełęczą odkrywa się samotność w okrutnym królestwie.

Nagle zapadnie wieczór, za zatoką, między ciasno zabudowanymi i opustoszałymi domkami. Pomyślę o mieszkańcach domków, dawno nie istniejących, ich życiu jak dygresja tradycji i stylu bycia nie zapewniająca już żadnej z pewności. Wyjdziemy, Jeffrey i ja, na pusty placyk, pełen śladów jakby węglowego pyłu, przez ciemny korytarzyk. Poczujemy lęk, bo nie spadnie deszcz rozjaśniający puste piekło zapadającego zmroku. Gdzieś wejdziemy po schodach na piętro, zmierzch zmieni się w szary kurz wirujący w ciepłym dopadającym nas słońcu, wśród wyrwanych okiennic i szalonej zieleni, która nas zobaczy. Podłoga będzie z desek, pełna szpar. Tynk będzie opadał pod naciskiem palców i Jeffrey będzie coś mówił, lecz umilknie (jakby oczy zalały strugi czystego deszczu wiosny). Na deskach kurz, który nie wzleci tego dnia w powietrze, i rysunek na podłodze, wykonany kawałkiem cegły. Przedstawi profil kobiety, której rysy wymkną się klasycznym kategoriom gry zwanej piękno, trochę zaokrąglone, na całej podłodze pustego pokoiku. Nadal pełni lęku odnajdziemy pod ścianą elegancko pocięte i zawinięte w papier kawałki rzeźby. Będzie to twarz ta sama, umieszczana na leżącej obok wysokiej kolumience. Narzuci się nam myśl o związku rysunku i planowanego przez kogoś wyniesienia rzeźby. A na złożonej przez nas twarzy jasne włosy zakręcą się do tyłu, wyda nam się, że marmur zadrży jak pole wszędobylskich maków pogrążonych w okrutnej wojnie z chabrami. I uderzy nas świadomość, że to najpiękniejsza kobieta świata (bzdura), te kamienne ułamki, pozostałość po zwycięskich niegdyś Visigotach, przygotowane do wyniesienia. Znowu nasze nieśmiałe ręce dotkną kamienia i rysów kobiety przypominającej o celtyckich legendach. Oczywiste stanie się dla nas (no bo zaistnieje tu piękno) (jakżeby inaczej), że istnieje maniak zakochany w tym martwym kawałku kamienia, który wyrysował go, by nie musieć stosować ciągłego odwijania papieru, by utrzymać obraz przed oczyma w imię jeszcze innych wysiłków. Konieczność zabrania rzeźby? Nadejdzie tak zwany właściciel. Będziemy zdziwieni tym widokiem, za zatoką. On sprawi wrażenie wystraszonego czterdziestoletniego urzędnika, uzbrojonego w aktówkę i tatusiowatość, beznadziejnie zaganianego. Będzie pozbawiony wiedzy o naszych zamiarach. Spróbuje pokazać wagę swych innych zajęć. Ze szpar w podłodze powyjmuje niezwykle dokładne figurki wizygockich żołnierzy i tak zobaczymy ich po raz pierwszy. Wytłumaczy (ten chłopek), że owszem, on zapakuje. Lecz rzeźba będzie miała na brwiach uszkodzenie. Wyjaśni, że to on, z niemocy wobec piękna martwego i niewyobrażalnie podatnego na zniszczenia wszelkie. I zniknie rana na rzeźbie, i usłyszymy: ona sama to załagodzi, jakby posiadała magiczną moc. Wrócili w nocy, przez zarosłe trawą ulice, parki rozkrzewione i blask nielicznych świecących neonów. Spadło kilka kropel przelotnego deszczu, a fikusy wyglądały w świetle neonu na nawarstwienie turkusowych landrynek. Zobaczyli mnie w świetle drzwi za balkonem, opartą o poręcz. Nie wiedziałam, co robić z radości. Później siedzieliśmy w pokoju pijąc zamrożone białe wino. Jeffrey grał na cytrze staroangielskie ballady. Zbierałam siły. Wydawało mi się, że jeśli tylko przeżyję tę noc, to skończy się dla mnie czas milczącego rozpadu, nocy wypełnionych wyrwami przestrzeni czarnego światła.

Dużo później w opustoszałych ruinach rozpanoszyłaby się śmierć. Ale wtedy zasnąłbym, mając zaledwie kilka lat. Moi rodzice mieszkaliby jeszcze w Mieście. Zasypiałbym słysząc głosy wpierw podniecone, a później uspokajające się coraz bardziej, słyszałbym muzykę strun i tych głosów. Ojciec i Jakub Joakov opowiadaliby matce bajkę o jakiejś rzeźbie czy czymś w tym rodzaju. Zasypiając pomyślałbym, by ojciec zabrał mnie na przejażdżkę łódką. Wychodzę na balkon nieruchomy, lecz targany podmuchami niedostrzegalnego wiatru. Myślę o magii zabliźniającej rany i o tym, że potrafię tylko opowiadać bajki. Może mam popływać łodzią po zatoce. W dłoni trzymam kieliszek zimnego białego wina i nadaremno myślę o wielkości żagli przecinających powierzchnię wysychającej zatoki. Piję wino na balkonie przed pustymi wieżowcami. Ulicą idzie dwóch starszych mężczyzn z aktówkami, w wymiętych garniturach. Między nimi, trzymając ich pod ręce, roześmiana rudowłosa dziewczyna. Gdy znika z kręgu światła jej zielona sukienka, słyszę zrzędzące głosy podnieconych mężczyzn i bezlitosny śmiech upojonej ich towarzystwem wysokiej dziewczyny. Miałam wtedy ciemnobrązowe włosy i śmiałam się z nich obydwu. Chciałam recytować zapomniane wiersze Safony, pić zimne wino. Mówiłam, że Jakub zawsze czeka na widok dwóch lesbijek w łóżku. Piliśmy milczące wino, ze strachem wspomniałam samochodowy wypadek Jeffreya. Lecz śmieliśmy się dalej pijąc już whisky i Jeffrey dokuczał mi mówiąc, że lepsza whiskey. Nie chciałam wierzyć, że gdzieś istnieje okrutne królestwo odkrytej niedawno samotności, gdzie fioletowa piana obmywa laguny i śmieszne gaje pomarańczy roznosiły zapach i śmiech zapisanego dziwnymi alfabetami papieru.

W ruinie pełnej obsypujących się cegieł będzie moje mieszkanie, jedyne znośne. Wróciwszy wyciągnę skądś butelkę dużą ballantines i położę się wygodnie na tapczanie. Przez pół nocy będę kontemplował świetliste liście wysokiego fikusa i smak whisky znieczuli mi dziąsła, aż będą jak z drewna. Znowu i znowu zechcę zanurzyć rękę w wodzie zatoki, gdy w nocy będziemy się przemykać między plamami liniowego światła, jeszcze raz i raz. Corinna? O małych ołowianych żołnierzykach i bójkach, które wywołują między sobą te śmieszne istotki. Zbudziłbym się w nocy nie wiedząc, czy słyszałbym ich głosy, tak lub nie. Siadłbym za biurkiem zarzuconym kartkami i zazdrościłbym Geraldowi Bostockowi jego poematu Gruby jak cegła. Wtedy zrozumiałbym, że tematem mojego dzieła mogłaby być historia wyprawy Jeffreya i Jakuba Joakova za zatokę. Nie byłaby to wcale bajka, lecz opowieść o bitwie, jaką ci dwaj bohaterzy wydaliby straszliwemu księciu Visigotów w celu odzyskania zaklętej w marmur Księżniczki Corinny Usher. Byłyby tam przemiany opisane i znane, pościgi w pomarańczowych gajach i udzielające dzielnej dwójce pomocy samotne Dzieci Pomarańczy, których oczy i usta naznaczone byłyby tajemniczym stygmatem snu uległego innym snom w nim zakopanym jak igła w stogu siana. W końcu odebraliby temu Księciu symbole jego mocy: starą aktówkę i wymięty garnitur. Corinna, ożywiona nagle, śmiałaby się odziana w świeże barwy wiosny, a jej ciężkie brązowe włosy łapałyby wiatr podobny do oddechu, wycyzelowany jak miniaturki tamtej nie istniejącej rzeźby, które rozdawałbym ludziom mi bliskim. Przeszkodziłbym (w ten nieskomplikowany sposób) zapomnieniu o Mieście i o pewnych wydarzeniach. Wtedy poszedłbym spać. Rano miałaby miejsce wycieczka lśniącym od niklu rowerkiem. Rano zbudzi mnie sukienka zielona, leżąca na krześle. Miedziane i lśniące włosy jej (nagiej obecnie) posiadaczki będą leżeć na moim ramieniu i tylko przez chwilę pomyślę o serii skomplikowanych czynności, które będziemy musieli za chwilę wykonać. Zaklęty tymi rozmyślaniami nie odpowiem na uśmiech na jej bladej twarzy. Wstanę i przez okno wyjrzę na ulicę, na puste domy, kilkoro nielicznych mieszkańców okolicy, trawę wyrosłą między płytami chodników. Zdecyduję się wyjechać. W kilka godzin później Jeffrey i Sebastian odprowadzą mnie kawałek, będą machać na pożegnanie rękoma. Zobaczę w lusterku samochodu dwie oddalające się figurki różnego i wzrostu, i barwy. I zaraz, nagle za zakrętem, wpadnę w wir miasta pełnego głosów, ludzi i samochodów, sklepów i lokali, zaklnę i pojadę do domu szeroką dwupasmową ulicą. Xiążę Eryk uśmiechnął się do mnie, nagi do pasa i ustrojony w klejnoty i kamee, atletycznie zbudowany, był mi tak bardzo bliski. Zręcznie (jako wytrawny polityk) ukrywał swój lęk przed mającymi nadciągnąć jesienią Wizygotami (wizytatorami). Opowiadałam mu to, co w dawnych latach opowiadało się w Mieście, zwykle w bezksiężycowe noce, najlepiej zimą. O tym, jak to Jakub Joakov oraz Jeffrey Hogarth przeprawili się na tratwie przez zatokę i pokonali miliony wielce niesamowitych zdarzeń (coś w rodzaju smoków) i przeciwności. A ich oczy nauczyły się wtedy wielkiej odwagi. Opowiadałam Xięciu, jak będąc żoną Jeffreya Hogartha nie mogłam znieść przyjaźni, która zrodziła się między dwoma mężczyznami. Nie wiadomo dokładnie, co tam znaleźli, przecież było coraz gorzej. Z trudem uczyliśmy się przemykania między chciwymi szponami królestwa, gdzie odkryto samotność. Oni byli inni. Niektórzy mówią, że Jeffrey odnalazł tam portret swojej żony, narysowany kredą na podłodze jakiejś ruiny. W każdym bądź razie gdy wrócił, widać było, jak zżera go smutek wynaleziony przez tamtych parę kresek, które wymyśliła za niego podłoga.

Nie chciałbym stworzyć tylko nowych planów prostokątnego miasta pełnego okien jak zmrużone oczy, nie chciałbym pisać wierszy o śmierci tylko. Mój poemat Spokojna tafla złocistego ognia odniósłby wielki sukces, czyż nie czytałoby go wtedy tysiące ludziów (i innych pętaków). Lecz ja naprawdę kochałbym wszystkie śmiałe wyprawy, ów lęk palców, za pomocą którego witalibyśmy się co rano, zagubienie i śmieszność. Moja matka, Corinna, wydawałaby się być tylko uśmiechniętą od ucha do ucha kolumną, białą i zapomnianą byłaby ciągle od nowa. I oczy, oczy byłyby ślepe i pełne. Nie rozumielibyśmy wtedy kompletnie nic. Maniakalne i złe czary oczekiwałyby momentu pożądania i wiedziano by naprawdę, że ogień płonąłby bez ciepła, jak ciepło pozbawione oddechu na sekundy przed śmiercią. Cóż znaczyłyby więc owe przewrotne miary i logika nie uświadomionych zamiarów. Chciałbym poznania owych dni (między straganami pełnymi pomarańcz), nici i zależności łączących ową trójkę. Czy Jakub stałby na deszczu, czekając na moją matkę, nie wiadomo po co? I cóż robiłaby Corinna znając jego skrytość i okrucieństwo, którymi zasłynąłby dowodząc akcją eksterminacji resztek Wizygotów? Cóż z tego? Może byliby w nocy parą przyjaciół, a w dzień parą kochanków? Może Jeffrey mówiłby, że mu wszystko obojętne (innymi słowy miałby wszystko w dupie)? Lecz to oni jeździliby do państwa Ostrogotów, słuchaliby tam instrumentów strunowych, a Corinna, w te szczęśliwe dni, uśmiechałaby się zalotnie do zakochanego w niej muzyka. Piliby czerwone wytrawne wino, ktoś znowu patrzyłby na nich śmiejąc się długo i wytrwale przez sam swój zamiar. Byłyby noce po upalnych dniach i kawiarnie w cienistych placach, gdzie wyczuwalne byłoby ciepło nagrzanych murów. Corinna przytuliłaby policzek do ściany, a Jeffrey oparłby się ręką patrząc na nią. Słyszeliby muzykę i ktoś szukałby Corinny widzianej przelotnie, w palcach trzymaliby kruche kieliszki wypełnione czerwonym i pijanym winem. Mówiłam Xięciu o pomyśle reklamowania mojej osoby. O zmyślonym odkryciu kolekcji rzeźb cesarza Galiena, wśród których miało być także moje popiersie umieszczone na białej kolumience. Jeffrey i Jakub dużo o tym mówili, mieliśmy pieniądze i piliśmy do woli, przez długie noce, w czasie wycieczki do kraju rodzinnego Gotów. Xięciu Erykowi podobała się ta historia. Był Xiążę delikatnym młodzieńcem o nieomal kobiecych rysach, skromnie ubranym.

Zbudzi mnie śmiech dziewczyny rudowłosej i pięknie zbudowanej. Ona o bzdurach gadanych przez sen, dam jej klapsa w goły tyłek i pójdę ogolić się do łazienki, słyszeć podśpiewywanie jej gołej, kręcącej się po pokoju, nie popatrzę przez okno. Przypomnę sobie nocne wystawanie pod oknem Corinny w ciepłym deszczu, będę się sobie wydawał śmieszny i mały, pozbawiony dowcipu. Ona będzie czekać, lecz ja nie wejdę na schody bez siły na odejście. Zostanę w poddeszczowym i ciepłym towarzystwie rozgadanych domów (bezludnych prawie) i liści, może asfaltów. Rano wyjdę z tamtą uroczą osóbką na spacer, będzie ubrana w zieloną sukienkę i przejdziemy się po mieście. Dzień, wymijam kilku ludzi z aktówkami. Jakub (ubrany w niebieską koszulę i jasne spodnie) żegna się z dziewczyną o włosach jak futro lisa. Jestem z Sebastianem, który powinien to pamiętać. W trójkę idziemy na brzeg zatoki, Sebastian coś mówi idąc między nami. Na piasku leży wyciągnięta łódź żaglowa. Ma zielony żagiel, turkusowy i delikatny pomarańczowy wzór na ciemnoniebieskim kadłubie. Z wysiłkiem spychamy ją na wodę, stopy grzęzną w piasku, tu, pod jasnym niebem, jak szklane naczynie, które łapie nas w pułapkę. Widzimy drugi brzeg, jakieś gaje, dalej góry i przełęcze, roześmianą twarz słońca. Za rogiem bliskiego domu chowa się mężczyzna o lisiej twarzy, do wymiętego brudnego garnituru przyciska dramatycznym gestem wynędzniałą aktówkę, może jego twarz płacze nad brudną białą koszulą.

Płynęlibyśmy przez zatokę śnieżnobiałą od grzyw pian i strug niskich fal. I zaraz tafla byłaby spokojna. Może płynąłby z nami ów urzędniczyna, łysy i z brzuszkiem, prychający wodą. A Jakub? Miałby być na przyjęciu u Xięcia, byłaby tam Corinna (i ja nabijający się z monarszego majestatu). I tłum rudych dziewczyn w zielonych sukienkach, i tłum urzędników z teczkami pełnymi zdobycznych kosztowności. Łódź kierowana pewną ręką mknęłaby przez wachlarze śnieżnej piany jak przekornie przekrzywiony w locie ptak. Szare włosy Jeffreya zbryzgałaby woda i wróciłby. Zbudziłam się rano. W łazience sapał niedźwiedziowaty Xiążę, miłośnik: Experymentów, Expressów, biegły w każdym Exposé. Lecz były i dni spędzone z Jakubem, ciepłe noce, gdy piliśmy to złote wino i śmiały się jego szare oczy, i bliską była opalona skóra. Rozmowy, tysiące jego powodów, by mnie oczekiwać i unikać, na kamiennych stopniach i w nocach wśród zarośli turkusowo rozjarzonych fikusów. Jak w tym świetle wyglądały nasze twarze bez zmarszczek, ręce? Gdy myśleliśmy, że nigdy nie umrzemy, zakochani w lecie. Skończyłem się myć i wycieram się cynobrowym ręcznikiem, stojąc na zielonej kafelkowej podłodze łazienki. Zaciąłem się przy goleniu, to śmieszne. Corinna śpi naga pod niebieskim kocem, kafelki świecą mdławo. Myślę, że ona nosi już nasze dziecko. Trudno, po latach, tym bardziej że dawno nie opowiadałam o wyprawie. Był później czas, gdy w pustych oknach zimowy wiatr otwierał okna. Chciałam mówić, a mój syn spał niespokojnie w te straszne noce. Teraz jego poemat to klejnot literatury; także gockiej. Lecz on nie pisał już, wierzył w widma Jeffreya i Jakuba. Wszystko zniszczył wizygocki najazd. Jeffrey zginął w walkach, losu Jakuba nikt nie znał. Lecz skąd wizygocki rzeźbiarz i muzyk znał mój profili styl klasyczny, inny od mauretańskich, niepojęty dla tego artysty? Lecz cóż Jeffrey i Jakub zobaczyli wcześniej? Tajemnica? Po wojnie wyszłam za mąż za Xięcia. I mówili, że widziano inkrustowany niklem i jaspisem samochód Jakuba Joakova, nikt nie ośmielił się zaprzeczyć, jakoby go tam nie było, za kierownicą, w środku. Młody człowiek czekający na deszczu? Podbiegłam do Jakuba, bo znałam go przed poznaniem Jeffreya. Widywaliśmy się często, lecz nigdy nie słyszałam, by mówił to, co chciałam usłyszeć. Pokłóciliśmy się na przyjęciu u tego bogatego bubka Eryka Leneville, który co parę tygodni robił sobie operację plastyczną. Jakub potrzebował pewnej formy pamięci i niczego więcej; zniszczony swoimi sprawami i możliwością opuszczenia obracającego się w ruinę Miasta. Nie wybiorę mieszkania w Mieście. Zrozumiem, wbrew sobie, że powinienem opuścić Corinnę. Wyruszę na brudne ulice królestwa, gdzie wymyślono samotność, a fikusy mają szare brudne liście. Będę przytulał twarz do spłukiwanej deszczem szyby. Zostanę sam i nikt mi już nie dopowie. Co zobaczymy za zatoką? Osobiście sądzę, że piękną twarz Corinny Usher, której widoku będę unikać później na przyjęciu. Jak jednak ożywię jej twarz, która skamienieje w mojej pamięci, pozbawioną ożywczych wiosennych traw? A gdy wyjdę rano na ulicę, zobaczę, jak ta ruda dziewczyna (z kiosku obok) sprzedaje facetowi z aktówką tandetne miniaturki twarzy Matki Boskiej z Piety Michała Anioła. Znowu będę w rozsypującym się Mieście. I później nadeszliby wizygoccy zdobywcy. Tu do miasta opuszczonego teraz lub po ich najeździe, pełnego strasznych czarnych świateł. Oni czciliby słońce, ogień i alkohol, obrazy ognia utkano ze złotych nici; które obracałyby sen w zawiłość metafory i z których Corinna tkałaby płótno pełne tajemniczych wzorów obracających wniwecz słońce i przenikające się tafle lodowatych (chociaż upalnych) dni. Z roślin podobnych do ostrych penisów Wizygoci wykonywaliby dzielne pelisy bojowe. Podobno czciliby jakieś miejsce wśród zrujnowanych domów, można by tam dojechać samochodem, w zapomnieniu elementów potęgi najeźdźców. Lecz później i oni zamarliby, pozostałby smutek oczu Corinny Usher. Pozostałaby legenda utrwalona w latach owej bezsensownej wojny. Lecz długo nocami i przy ogniskach Wizygoci opowiadaliby historie warte upowszechnienia, niezrozumiałe dla nich przez swoją delikatność i nieśmiałość. Przemierzyliby tysiące mil, więc czym miałaby być wyprawa przez cuchnące bajoro. Bo nie wiedzieliby nic o liliowej luminescencji, ona zgasłaby wraz z ich przybyciem. Niemniej byliby pod urokiem historii ze schyłkowej epoki. Byłaby to dla nich próba nieśmiała i niezrozumiała. Mówiono by o rzeźbiarzu i rysowniku (trzymając w dłoniach poręczne aktówki, poprawiając krawaty), który wyrzeźbiłby głowę Corinny Usher (ich poddanej). Dziewczyny w zielonych sukienkach zazdrościłyby jej urody, mrużące oczy od słońca, gryzące trzymane w dłoniach źdźbła trawy. A ten bohater sztuki przemykałby się tylko z teczką w ręku przez ulice umierającego Miasta. Lecz (u diabła) kto wytłumaczyłby, skąd rysunek profilu, wykonany nonszalancko kawałkiem cegły? I jak Jeffrey i Jakub mogliby go odnaleźć żyjąc jeszcze? Przecież Jeffrey zginąłby zabity przez Wizygotów, a Jakub odjechałby korzystając z posiadanego samochodu. Jednak Wizygoci zamarliby bez śladu, chociaż wcześniej nadeszliby jesienią. Powiedziałbym więcej, bo byliby już ludzie widzący przejazd jego samochodu zmniejszonego do rozmiarów połyskliwej kropli. Istniałby wreszcie ów subtelny, lecz deliryczny poemat Spokojna fala złocistego ognia. Znowu byłoby widać luminescencję na wodach wysychającej zatoki, byłaby Corinna pamiętająca Jakuba moknącego na deszczu, a on spotkałby ją na przyjęciu u Xięcia Eryka Lenevillea. I po diabła? Sam nie wiedziałbym tego wychodząc na tajemniczą zatokę, gdzie jak młody kwiat meduzy rozchylałoby się rozniesione wiatrem liliowe światło. Może litery z kredy i okrutne królestwo samotności.

powrót do strony GNOSIS 4    powrót do głównej strony GNOSIS