eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. VIII
 

Anna Bojarska

 

 

 

13

 

Stammheim, dwa i pół — półtora miesiąca wcześniej.

— Nie zapominajcie o powtarzalności wszystkiego. O powtarzalności błędów.

No, rozgadali się. Mało tego: wrócili do tradycji Stammheim. Dyskusje polityczne — do protokołu. Protokołuje Kristina. Może uda się przekazać to adwokatom. Próba dodania sobie ważności. Próba rzucenia słów w wieczność. Bo przecież dany im czas szczęścia nie jest długi — ale i nie wolno myśleć, że się skończy. Siedzą tu, na więziennym korytarzu, jak gdyby mieli przed sobą lata, wiele lat. Całe to swoje dożywocie. Dożywocie rozmów, kłótni, dyskusji. Dożywocie spisywania samokrytyki, największej samokrytyki w historii! Znaleźli nawet nazwę, przypadkiem.

Bóg śpi — zacytował drwiąco Klaus. — My to jego koszmary.

Nic podobnego — oponuje Monika. — Bóg cierpi na bezsenność. Dlatego imają się go wredne figle.

Powinien sobie grać Wariacje Goldbergowskie.

To znów Klaus, ten meloman. Patrzą na niego pytająco, nie rozumiejąc.

— Wariacje Goldbergowskie — wyjaśnia Klaus — skomponował Bach dla niejakiego Goldberga, znudzonego bogacza cierpiącego na bezsenność. Są tak trudne, że można lata nad nimi strawić i nie móc ich rozszyfrować. Gdyby Bóg zajął się Wariacjami Goldbergowskimi, mielibyśmy wreszcie trochę spokoju.

Śmieją się. Ale nazwa pozostaje. Tym właśnie są odtąd codzienne rozmowy na korytarzu, między dziesiątą a dwunastą i między drugą a czwartą. Wariacjami Goldbergowskimi. A zatem: — Nie zapominajcie o powtarzalności wszystkiego. O powtarzalności błędów.

— Chodzi ci o nas? Że nasze błędy zostały już popełnione przez innych, dawno temu, i gdybyśmy o tym wiedzieli, moglibyśmy ich uniknąć?

— Mniej więcej.

Mole książkowe! — kpi Gabi, córka wozaka i sprzątaczki. — Jajogłowi! Pewnie, dzielcie włos na czworo, i tak nie mamy teraz nic lepszego do roboty. Ale jeżeli ktoś chce powiedzieć, że gdybyśmy się dobrze obkuli z historii, nie siedzielibyśmy tutaj, to jest durniem. Nie robi się rewolucji, patrząc w przeszłość.

Tak się robi politykę.

Może politykę, ale nie rewolucję.

Ba! — mówi Rolf. I twierdzi, że da im listę książek do przeczytania. Ale każdy z nich ma dla innych taką listę: przez kilka lat swej luksusowej izolacji tyle przeczytali!

Rolf i Siegfried są specjalistami od Rewolucji Październikowej. Klaus od Wielkiej Francuskiej. Hans i Kristina od anarchistów dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Monika od Komuny Paryskiej. To już coś.

Veronika czytała kiedyś opowiadanie warte całej ich wiedzy o nihilistach lub jakobinach. Opowiadanie o potopie.

Tym razem ocalał ktoś, kto był zamknięty w latarni morskiej. Wytrzymała napór wody. Woda podniosła się do okien — jeżeli można to nazwać oknami — a potem sięgnęła wyżej, o wiele wyżej, może o całe kilometry wyżej. Ludzie z wieży — latarnik i jego gość — znaleźli się na dnie oceanu. Żywi.

Wokół nich była woda, i nad nimi była woda — tłumaczy Veronika, oparta na swej kuli, z jedyną nogą wysuniętą do przodu, z jedyną stopą przyciśniętą do podłogi. — Wiedzieli już, co się stało, ale nie wiedzieli, co z tego wyniknie. Mogli mieć nadzieję, że gdzieś tam, pod wodą czy nawet nad wodą, są inni ludzie, ale żadnej pewności. Siedzieli tak w ciszy, a ryby pod pływały do szyb; zdaje się, że przyciągało je światło. Patrzyły na nich: chyba cały ocean na nich patrzył! Klaus aż się wzdrygnął, i zaraz zachichotał.

Coś takiego, jak Stammheim, co, Veronika? Jak Stammheim! Przez chwilę wszyscy milczą. Monika ma gęsią skórkę. Jak Stammheim, tak. To czuła. Przyszedł potop, i zalał ich, i zostali sami w swojej wieży, otoczeni wodą. Na zewnątrz nic się nie dzieje, a jeśli nawet, oni nic o tym nie wiedzą: czy ktokolwiek tam został, tam, na zewnątrz? Czy też są ostatnimi istotami swojego gatunku? Od tak dawna panuje cisza! A świat — ryby, rekiny, koniki morskie — przygląda im się przez szybkę. Z coraz mniejszą, przygasającą ciekawością. — Tak — rzuca Kristina, jak gdyby nigdy nic — tak, diabelnie wszystko przycichło. Od lat. Wygląda na to, że ponieśliśmy klęskę. No jak, ponieśliśmy klęskę?

Przestańcie bredzić!

To Siegfried. Chciałby gadać o rzeczach radykalnych. O konkretach. Zatopiona wieża, ludzie grający w zatopionej wieży Wariacje Goldbergowskie! Dajcie spokój tym przenośniom. Na zewnątrz jest okres stagnacji, normalka. Zbyt wielkie trudności. Po co mistyfikować? Zresztą całego ruchu nie rozpieprzono. Włosi działają. Centrum przesunęło się z Niemiec do Włoch, no i co? Co to ma wspólnego z potopem? Uspokójcie się!

Wszyscy się zmieszali. Oprócz Moniki.

— Nie masz racji. Jeżeli ponieśliśmy klęskę...

Jaką klęskę? — wrzeszczy Gabi. — Siegfried ci powiedział: okres stagnacji to nie klęska.

Ona ma rację — powtarza Klaus. — Przerwa w działaniu nie jest klęską. Thermidor, to była klęska!

...jeśli ponieśliśmy klęskę — kontynuuje Monika — trzeba dokładnie rozważyć, dlaczego. I zacząć od nowa.

Could we start again, please — śpiewa fałszywie rudowłosy Hans. To duet Marii Magda leny i Piotra Apostoła z musicalu „Jesus Christ Superstar”, duet śpiewany po aresztowaniu Chrystusa. Hans chciał ich rozśmieszyć, ale nie udało się. Gabi prycha gniewnie. Monika jest wzruszona. Rolf też. Widzi to ukrzyżowane ciało w cierniowej koronie, a pod krzyżem, obok krzyża, garstkę tych, którzy chcą zacząć wszystko od nowa, zacząć jeszcze raz: czym byłaby śmierć Chrystusa bez nich? Musiało w nich być ciut z terrorystów... w tych, którzy napisali ten musical, o nich mówię!

Z „terrorystów”! No, proszę, wystarczyło posiedzieć odpowiednio długo w tej wieży podczas potopu, żeby przejąć słownictwo wrogów.

Tyle było protestów przeciwko nazywaniu każdej mniejszości podejmującej zbrojną walkę terrorystami: to państwo stosuje terror, ono przede wszystkim, ale chytrym nazewnictwem przesuwa całe odium na innych... chociaż, czy to nie wszystko jedno? Czymże jest imię? Kwiat nazwany różą... i tak dalej. Niepostrzeżenie przejęli od przeciwników więcej niż słownictwo: metodę. Metodę kierowania reflektora na drobiazgi. Nazwy, sformułowania, bzdury!

  Za bardzo wleźliśmy w drobiazgi — mówi nieprzytomnie Monika. Reszta patrzy na nią wyczekująco, ale nic po tym nie następuje. No dobrze, dość tego.

  Od jutra robimy szkolenie polityczne — oznajmia pryncypialnie Klaus. — Jak za czasów Baadera.

Szkolenie polityczne? Czemu nie, można to i tak nazwać.

 

 

„Drogi Chris,

dziękuję ci za list. To jedyne, co mnie od dawna trzyma przy życiu. A jednocześnie nikt mi chyba nie wyrządził takiej krzywdy, jak ty.

Rozwaliłeś mi obraz świata. Taki był prosty, taki czarno-biały! Człowiek potrzebuje wiary w raj tu, na ziemi. Znaliśmy nasz świat: był zły. Ale kto by udźwignął wiedzę, że wszystko jest złe, że wszędzie jest zło? Więc rozłożyliśmy światła i cienie. Forma ustroju, którą znamy, jest ciemna — zatem ta, której nie znamy, jest świetlista. Jeżeli nam ktoś mówił, że tam też jest ciemność, skreślaliśmy go. Wróg, dywersant, agent. Cóż, jeżeli się dopuści do pogmatwania własnego obrazu świata, nie można działać. Jeżeli się wie za dużo, nie można działać. Wiedza jest strasznym hamulcem; więc odrzuciliśmy wiedzę. Was odrzuciliśmy, was jako problem.

Ale teraz już nie działam, od dawna. Teraz tkwię „we własnej celi grobie numerowanym”, jak u Wilde'a. I wierzę, wierzę, że nie ma żadnej idealnej wyspy, żadnej Arkadii. Że dobry może być tylko cel nie osiągnięty, cel— marzenie; że „cel jest niczym, ruch wszystkim” — bo tylko „ruch”, tylko walka ze złem zawiera w sobie piękno, godność i tak dalej, a cel walki, jeżeli zostanie osiągnięty, okaże się złem i ciemnością, jak wszystko, co zwycięskie, jak wszystko, co nieruchome.

Chris, czemu ja właściwie poświęciłam życie?

I ty też, na twój sposób: bo przecież dla ciebie to też jest najważniejsze. Polityka. Ale, na litość boską, co to jest?

Niektórzy twierdzą, że forma miłości. Nie lubię tego określenia, zbyt sentymentalne. Aż mdli.

Zresztą to jest pasja, nie miłość.

Ani przez chwilę nie żałuję! Tylko staram się zrozumieć. Bo, Chris: czy to słuszność poglądów, w imię których (etc), ma decydować o ocenie? Słuszność, którą się stwierdzi dopiero po latach? A więc ktoś, kto w osiemnastym wieku walczył w imieniu handlarzy, nie arystokratów, był bohaterem? Jego przeciwnik natomiast — szmatą? To bzdura.

Gdzieś przeczytałam, że nie ma znaczenia, jaka to jest pasja. Byle była. Ale przecież działa się w jej imieniu, zabija się w jej imieniu!

Masz rację, usiłuję się bronić.

Czy w gruncie rzeczy, „podświadomie”, jak twierdzisz, chodziło nam o wyzwolenie inteligencji? A jeśli nawet tak, to co z tego?

Wszystko w naszym działaniu nadaje się do obrony lub do potępienia. Ale też wszystko jest tylko cieniem. Jeżeli nie zna się tego, co było za działaniem. Tej pasji. Tego uniesienia. To tak, jak oceniać słuszność postępowania pustelnika, abstrahując zupełnie od Boga. Co za ślepota! Czy się w Boga wierzy, czy nie. Wystarczy znać pojęcie.

Chris, przeciwnicy polityczni nie są prawdziwymi przeciwnikami. Tylko ci apolityczni. Którzy nie rozumieją, o co chodzi. I teraz, kiedy się tak szarpię, czy chodzi mi o przeciwników? Dla nich znalazłabym dość argumentów! Ale ta większość, ta spokojna większość, której nie rozumiemy, tak samo, jak ona nas nie rozumie. To inny gatunek ludzki. Są dwa rodzaje ludzi: jednych utrwala sztuka, drugich historia. And never the twain shall meet![1]

— ije ludzi: jednych utrwala sztuka, drugich historia Muszę kończyć, Chris. Wkrótce napiszę. Całuję.

Monika”

 

*

 

Szkolenie? A czy to nie jest szkoleniem?

Mam coś dla was — mówi Monika na korytarzu siódmego piętra. — Protokół z przesłuchania zakładnika. To był arcybiskup, wzięty na wymianę za więźnia politycznego. Posłuchajcie.

Kiedy to było?

Nie, najpierw niech przeczyta. Jeżeli to krótkie. Więc czyta.

Wasz zawód?

Sługa Boży.

Gdzie mieszka wasz pan?

Wszędzie.

Zapiszcie: obywatel Darboy, podający się za sługę włóczęgi o nazwisku Bóg. — Dzieci moje!

Tu nie ma żadnych dzieci. Są tylko obywatele i urzędnicy Komuny.

Ach! — wtrąca się Gabi. — Komuna Paryska!

No i co?

Myślę — mówi Monika — że to jest niezły temat. Ten okres i dwie sprawy: koncentracja władzy i skuteczność indywidualnego terroru. Ja to widzę jako sztukę teatralną, naprawdę! Dwa akty, dwóch głównych bohaterów: z prawicy i z lewicy. Nie moglibyśmy tego napisać? Jak myślicie? W ramach szkolenia?

Ależ to prehistoria!

Wcale nie. To mogłoby być chytre: zrobić sztukę z kluczem. Historyczną, ale o nas. Nasze niektóre rozmowy mogłyby tam wejść żywcem, choćby to, pamiętacie: „Tak się robi politykę. — Może politykę, ale nie rewolucję”. Widzę to!

— Poczekaj, kotku.

To Klaus.

  „Politykę, ale nie rewolucję”! To ważne. Mamy temat do dyskusji. Moralność a polityka! Mało tego: uczucia a polityka! Czy wiecie, że Robespierre...

  No, nie — oburza się piegowata Kristina. — Każdy mógłby tu godzinami pieprzyć o swoim kawałku historii; ale co nam to da? Przelewanie z pustego w próżne.

  Wysłuchaj mnie! — woła Klaus. — Michelet napisał coś takiego: gdyby Robespierre był tylko politykiem, terror byłby mniejszy. Ale był moralistą.

  Michelet! Michelet nie znał Stalina! Stalin był pragmatykiem, nie moralistą. A wobec jego terroru to, co zrobił Robespierre, było dziecinną zabawką. W dodatku jawną, ostentacyjną, sprawdzalną, poddawaną wiedzy i osądowi społeczeństwa. Tam nie było tajnych, nocnych wywózek milionów ludzi...

  Zostawmy Micheleta. Mathiez, organizując w dwudziestym wieku stowarzyszenia „robespierrystów”, motywował to koniecznością walki o moralność polityczną. I przyciągał sporo ludzi. Tych, którzy nie mogli już znieść korupcji, cynizmu, bezduszności...

Czym miał być terror według twojego Robespierre'a? — Pyta Veronika, ostrożnie przesuwając swą jedyną nogę i sadowiąc się wygodniej na krześle.

Szybkim, surowym i niezłomnym wymiarem sprawiedliwości.

No, to dla nas tym nie był.

My nie mieliśmy władzy. Ale trochę jednak...

Emanacją cnoty — kontynuuje Klaus, nie słuchając. — To było ważne słowo w osiemnastym wieku, cnota, virtus, rzymskie słowo, rzymskie pojęcie. „Cnota, bez której terror jest zgubny; terror, bez którego cnota jest bezsilna”.

To dobre. Ale co nam to daje praktycznie?

Może o tym napisać sztukę? — pyta Rolf.

O tym były stosy sztuk! I tam nie ma naszego problemu. Nasz problem, to terror uciemiężonych, terror słabych, terror tych, którzy nie mają nawet chwilowej władzy...

Komuna Paryska była chwilowo u władzy. Zaraz, Monika, po co oni porwali tego arcybiskupa?

Ich szef, ich ideolog siedział w mamrze. Po tamtej stronie. Jak Baader. Chcieli wymiany.

Kto to był?

Blancąui.

Nic nie wiem o Blancąui.

Nikt nie wie. Niemodna postać.

— Zaraz, to ciekawe. Dziewiętnastowieczna sprawa Schleyera! To ciekawe...

— Zostawcie to — mówi Klaus. — Wieczne dygresje! Mieliśmy dziś omawiać Machiavelle— go. Więc omawiajmy. Czy wszyscy czytali?

Jak w szkole!

— Mam do dyskusji jedno zdanie z Machiavellego. — (To ciągle Hans). — Dobre zdanie. „Jeżeli rządzący są znienawidzeni, ich przeciwnicy rychło będą uwielbiani”. Zgadzacie się z tym?

— Nonsens!

Bzdura!

Skądże, to prawda. Ale tu rządzący nie są znienawidzeni, na tym polega problem. A my, zamiast zacząć od dobrej propagandy...

Jak? Jak doły mają robić propagandę?

... zaczęliśmy od czynów. Za wcześnie.

To twoje zdanie.

Jaka by to miała być propaganda?

Mam tu pewien przykład. — Siegfried czyha jak sęp z otwartym zeszytem; wreszcie trafiła mu się okazja. — Z techniki działania opozycji, z techniki szkalowania przeciwników. Dobry sposób, a bardzo rzadko... stosowany, aż śmieszne, że tak rzadko... Wiecie, jak wykończono Grakchusa w rzymskim Senacie?

— No?

— Niejaki Drusus podchwytywał każdą jego propozycję, doprowadzając ją do absurdu i ośmieszając. Na przykład Grakchus proponował obniżenie ceny chleba na osiemnaście czegoś tam, a Drusus natychmiast to przebijał: na osiem! I wszyscy wybuchali śmiechem. To był koniec.

Rozumiecie? Tego trzeba się uczyć! Metod!

Gdzie widzisz ten Senat? Tę jawność? Te możliwości?

Ja tylko uważam, że powinniśmy poświęcić szkolenie dyskusjom o metodach, nie o pryncypiach, o moralności, o tych tam bzdurach. W końcu któregoś dnia możemy stąd wyjść! Nie zapominajcie! Uwolnią nas, odbiją, wybuchnie wojna, różnie bywało... i możemy wyjść. Co wtedy?

Nikt go już nie słucha. Każdy mówi swoje, wykrzykuje swoje, powiewając kartką, notesem, zeszytem. Polifoniczny chór, Wariacje Goldbergowskie. Strażnicy zbliżają się wolno, stają za ich plecami. No, na dziś dość tego dobrego. Jazda do cel.

We własnej celi grób numerowany! — myśli Monika, kiedy drzwi zamykają się za nią. — We własnej celi grób numerowany! Ale nie jest przygnębiona, przeciwnie. Drży z podniecenia. Och, ona jeszcze do tego wróci! Ona ich przekona!

Albo, w ostateczności, sama to napisze.

 

 

Grób numerowany Moniki Weber.

Zapisywanie kartki po kartce. Bo właściwie czemu nie?

Wziąć jakąkolwiek sytuację pasującą i do nich.

W ramach szkolenia, oczywiście.

Spisać rzetelnie racje intelektualisty, czczącego Wielkich Męczenników. Lewaka, gardzącego przeszłością. Rzecznika zdrowego rozsądku. Pragmatyka władzy. (Przydałyby się także racje tej niepojętej, ogromnej masy, która jest przedmiotem, nie podmiotem polityki, tych od miłości, jedzenia, małżeństw, dzieci, spadków, ubrań, podatków, testamentów — ale tego od niej nie wymagajcie, to ponad jej siły, tego nie potrafi). I już mamy Wariacje Goldbergowskie. A teraz przełożyć je na coś prostszego. Na melodyjkę, dającą się wygrać jedną ręką.

Równie dobrze można by chcieć sprowadzić świat do jednego hasła! — kpi Gabi.

A czy się tego nie robi? Wszyscy to robią!

Transkrypcja Wariacji Goldbergowskich, mówisz? — pyta zaciekawiony Klaus. — Poczekaj, co by ci tu podać, jaki temat muzyczny... Chwileczkę...

Czekają, pełni napięcia. I jak zwykle kończy się żartem.

— Och, mniejsza o to — oznajmia Klaus. — To w końcu równie dobrze może być zwykły walc. Te czasy, o których mówisz, Monika... zdaje się, że to była epoka walca? No, więc walc.

Zaczyna go nucić. A im oczy wyłażą na wierzch. — Ach, taki walc!

Czemu nie?

To świetny pomysł, Klaus!

Dlaczego świetny? — protestuje Gabi, wiecznie trzeźwa. — Czym my jesteśmy, komuną artystów, szykujących happening? W ogóle skończmy z tymi wygłupami!

Ale Monika już prosi Klausa o zapisanie tego walca. Tej transkrypcji. A Klaus liniuje kartkę papieru i rysuje nuty. Pierwszy wkład w kolektywne dzieło sztuki, jak by nie było.

Stopniowo zaczynają się łamać i inni. Piszą po scence, po fragmencie dialogu. Zdanie, dwa zdania. Oderwane takty ich własnych Wariacji Goldbergowskich. Monika składa to sobie potem w swoim grobie numerowanym. Skleja, przycina, szlifuje. Może kiedyś coś z tego będzie, mają czas.

Mają czas aż do śmierci. Oni, dożywotni.

To, że nie mają czasu, okazuje się nagle. Jak zwykle.

Czas zostaje ucięty. Gong, przyspieszenie, koniec.

 

*

 

Czekają pod drzwiami swoich cel. Z plikami papierów, z pierwszym zdaniem już drżącym na ustach. Licząc sekundy. Ale tym razem drzwi się nie otwierają. Skasowano kontakty. Powrót do ścisłej izolacji.

Jak można to znieść, jeśli się spróbowało czego innego, szczęścia?

Jakby wypompowano z celi powietrze. Zaraz się udusisz. Świadomość, że tak już do śmierci. To dusi. Tym razem nie ma wyboru. Umrzeć? Czemu nie.

 

*

 

Na początku pomaga rutyna. Tyle razy się to robiło. Wiadomo, że kurcze żołądka miną. Że po kilkunastu dniach przyjdzie otępienie. Że trzeba chodzić, gdy się czuje zawroty głowy. Nie słuchać strażników, nie dopuszczać do świadomości tego, co powiedzą. Nie wierzyć, że inni głodówkę przerwali. Przygotować się na prowokacyjne grypsy. Potem przyjdzie zimno, pamiętaj o tym. Okrywać się, rozgrzewać. W końcu rany i odleżyny, ślepota, głuchota. Łatwiej to znieść, niż by się wydawało. Łatwiej niż na początku. Niż w tych pierwszych dniach, kiedy pozbawiają cię wody, żeby zmusić do picia osłodzonej herbaty, kiedy podsuwają pod nos tacę z jedzeniem, kiedy węch szaleje... im dalej, tym łatwiej. Dobrze jest znać dużo wierszy, powtarzać je sobie. Aż do końca. Pamięć trwa dłużej, niż by się wydawało. Dusza trwa dłużej, niż by się wydawało. Prawie tak długo, jak ciało.

Przez pewien czas można nawet pracować. Zanim zacznie się ślepnąć.

Trzeba pracować.

Ma to w swojej celi: kartki, karteluszki, strzępy papieru. Trzeba je ułożyć, podzielić na dwa akty, uporządkować. Napisać parę słów wstępu. Ich nazwiska jako autorów. Tytuł. I parę uzupełnień. Ile się da. Tak, żeby nawet nie patrzeć najedzenie. Zająć się czym innym do tego stopnia, żeby tego wnoszenia jedzenia prawie nie zauważać.

 

 

14

 

Gdyby Heidi była o krok dalej. Gdyby nie ruszyła właśnie w stronę kabiny pasażerów. Albo gdyby zareagowała inaczej. Gdyby rzuciła się w stronę, z której dobiegło krótkie, urywane wycie Karla. Zgodnie z instynktem, zgodnie z pierwszym odruchem. Nic z tego. Cofnęła się natychmiast.

Jeden ruch w stronę Olafa. Już zareagował. Szybko sprawdza więzy obu pilotów — jedynych nie uśpionych (mogą być potrzebni). Odbezpiecza broń. Ostrożnie, bokiem, przesuwają się oboje ku kabinie pasażerów. Już tylko kotara, zasłaniająca przejście. Kto czai się za nią? Skradają się, bezszelestnie. Przynajmniej sądzą, że bezszelestnie. Heidi dwoma palcami lewej ręki delikatnie ujmuje fałdę, przesuwają o parę milimetrów... Nie widzi nikogo. To jeszcze nic nie znaczy. Ktoś może być z lewej, z prawej i naprzeciwko. Wszędzie. Jednak raczej z lewej lub z prawej, logicznie. Ktoś czai się przy przejściu, „za węgłem”, by użyć przenośni, na pewno. Olaf i Heidi porozumiewają się wzrokiem. W tym samym momencie pociągają zasłonę ku środkowi. I strzelają na oślep: ona w prawo, on w lewo. On odrobinę później, miał gorsze dojście. Na szczęście wróg był ze strony Heidi. Trafiła go. Słychać krzyk (czy raczej zachłyśnięcie się, głośne zachłyśnięcie) i głuche osunięcie się czegoś ciężkiego: co za ryzyko, co za idiotyczne ryzyko podjęli, mniejsza o to. Wyskakują oboje — tym razem Heidi odrobinę później, zaplątała się w tę zasłonę.

Człowiek, który miał być ich rezerwowym atutem, ich zapasem na czarną godzinę, ich wtyczką wśród zakładników, dostał w brzuch.

— Jean-Pierre? — pyta Olaf. Głos mu się łamie: nie może uwierzyć. Jean-Pierre. Chłopaczek z francuskiego Maja. „Paskudny jesteś, tatusiu, nigdy nie przyjdziesz popatrzeć, Jak. manifestuję”. Cóż, wszyscy tak zaczynali — tak albo podobnie. Nawet Gitte, żelazna Gitte. Jak zaczynała? Pod plakatem

 

 

MAO

R

T

 

Tak, pod tym plakatem, z oczami kapiącymi tuszem i włosami w strąkach. A Jean-Pierre w trójkącie z Sylvie i Rolandem, w tym trio, które z czasem przeszło w duet. Zaraz, zaraz, a Sylvie? Heidi zostawia Jean-Pierre'a wijącego się na podłodze, i rzuca się tam, gdzie siedziała Sylvie z bachorem. W porządku, jest, siedzi, tuląc śpiącego bachora do siebie; patrzy na Heidi wielkimi, przerażonymi oczami.

Ty też? — pyta Heidi, trzymając to ścierwo na muszce. Sylvie trzęsie się cała.

Ja nic nie zrobiłam — jęczy. — Ja nic. To on. Ja się stąd nie ruszyłam. To on.

Oddaj broń.

Biedne żywe truchło. Nawet nie spróbowała jej użyć. A może nawet chciała, ale ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Pistolet leży przy jej stopach, zsunął się z kolan. Dobrze chociaż, że nie był odbezpieczony.

Olaf jest już przy nich.

Tamten nic nie zrobi — odpowiada na pytające spojrzenie Heidi. — Zdycha.

Wyciągnij ją stąd.

Olaf chwyta Sylvie pod pachami i wywleka spomiędzy foteli. Nie była związana. Oczywiście, że nie! Ta linka założona luźno i dla picu... Popychają kolanem do przodu, ku miejscu, w którym zdycha tamten. Zdrajca. Bydlak. Jej mąż.

Sylvie sinieje na jego widok. Potem wybucha płaczem. Chciałaby rzucić się ku niemu. Nie pozwolą jej na to. Heidi mocno, złośliwie mocno wiąże jej ręce na plecach. Potem sadzają obok Silke, tak, żeby widziała swego konającego mężusia. I niech gada.

— Kiedy zdradziliście?

Jest tak wściekła, że gotowa byłaby torturować. Rozumie teraz tych, którzy torturowali. Byle uzyskać wiadomości, byle je szybko uzyskać. Od kiedy jesteście glinami? I jakim cudem, jeżeli nimi jesteście, jakim cudem to się nam w ogóle udało? Porwanie? Czemu nie sypnęliście wcześniej?

To nie tak — łka Sylvie. — Nikt nie zdradził. To tylko tak, w ostatniej chwili. On nagle zmienił zdanie. Chciał... chciał... Puśćcie mnie do niego!

Gadaj.

On umiera!

Z taką raną długo się umiera. Gadaj.

Ta kretynka nie gada. Szok. Zaczyna wyć. Dać jej w twarz, szybko. Trochę przycichła. Coś na uspokojenie? Nie, wręcz przeciwnie. Mów, to mu pomożemy. Inaczej nie. Im dłużej będziesz zwlekać, tym mniej on ma szans. Słyszysz?

No, dotarło.

— On nie zdradził — bełkocze Sylvie. — On... on... on grał na dwa fronty. Doszli do niego. Więc się zgodził. Współ... współpra... O Boże!

— Mów.

Ale podawał im tylko drobiazgi. Nic ważnego. Bo on sam nie wiedział, nie wiedział, po czyj ej stronie... I j a też nie!

O tej akcji uprzedzał?

Przecież myśmy sami nie wiedzieli!

To prawda. Heidi zaczyna głupieć. Sami nie wiedzieli, fakt. Poproszono ich o przyjazd do Londynu, a potem do Monachium. Taki był plan: Londyn, potem Monachium. Mogli sądzić, że znów chodzi o gadanie, o badanie realiów, o to luksusowe „praktyczne szkolenie”. Ileż się już nalatali za darmo międzynarodowymi samolotami w ramach tego praktycznego szkolenia! Fakt, nie wiedzieli. Czyż inaczej braliby ze sobą tego bachora? Żeby go podrzucić jakiejś ciotce w Monachium? Och, idiotko, idiotko. To o bachora wszystko się rozbiło. Zlękli się o niego. Ta parka się zlękła. Ludzkie, a jakże. Skutek uboczny tego, że nic im się nie mówiło z góry: dobra zasada, ale w tym wypadku... Wszystko odbyło się już po starcie: broń, instrukcja, to już tym razem, teraz. Ślepi z podniecenia, nie wyciągnęli żadnych wniosków z tego, że para żabojadów wzięła ze sobą dzieciaka, głupki niczego nieświadome, tańczące swój balecik na wulkanie... Błąd! Co za błąd!

Przez sekundę — krócej — Heidi czuje nawet coś w rodzaju współczucia. Bo i czemu ten szczeniak miałby ryzykować, ginąć z powodu więźniów, którzy w końcu świadomie...

Opanuj się.

A jednak trzeba było robić akcję bezpośrednią. Na więzienie. Branie zakładników to świństwo. Samemu sobie się tego nie wybaczy, jakże więc liczyć na wybaczenie, na zrozumienie innych... Chociaż, oczywiście, wierzy się w zwycięstwo, nikt nie robi takich rzeczy bez wiary w zwycięstwo, w to, że wszyscy ocaleją, porywacze, zakładnicy, więźniowie. Gdyby się myślało inaczej... Nikt im nie życzył śmierci! Skądże!

— Oboje żyją— mówi Olaf. — I Linda, i Karl.

Heidi podnosi głowę. Ach, tak.

— Ogłuszeni i tyle. Karl ma brzydką ranę, ale powierzchowną. On nie próbował zabijać. Tylko wyeliminować nas wszystkich, po kolei, i poddać samolot. Linde związał, kretyn.

Olaf patrzy w dół, tam, gdzie wije się w bólach ten zdrajca, ten biedak, ten gracz na dwa fronty. On jest w najgorszym stanie. Ach, co tam, trudno.

— To nasza sprawa wewnętrzna — mówi. Zazdrosny podziw Heidi.

Tym razem on jest chłodny i opanowany, nie ona.

Sylvie szlocha. Ale nie można jej odwiązać, nie można nic zrobić. Akcja jeszcze nie skończona.

Tam, na zewnątrz, nie wiedzą o niczym. To atut.

— Idę do cockpitu — mówi Heidi. — Pogadam z wieżą. Olaf patrzy na zegarek.

— Mają już tylko godzinę i dwanaście minut. Do puszczenia samolotu z więźniami. Pa miętaj .

Heidi sprawdza.

— Już tylko godzinę i jedenaście.

I na uginających się nogach (ale z każdą chwilą pewniejsza, z każdym krokiem mniej blada) rusza do cockpitu.

 

 

15

 

Otwarcie drzwi celi. Nagle, nie w porę.

Kto może wyjść, wychodzi. Kto nie może, zostaje wyniesiony.

Szybko. Jak najszybciej.

Nic nie rozumieją. Dopiero przed budynkiem na więziennym podwórzu, następuje pierwsza reakcja: świeże powietrze, wiatr! To jest jak uderzenie. Ból w napełniających się tym nagle płucach, ból noworodka, jest tak silny, że Monika Weber mdleje, a inni opadają bezwładnie na ręce strażników. Po latach zamknięcia, po tylu dniach głodówki! Potem wnętrze pancernego samochodu, jazda, szarpnięcia, pęd. I znów powietrze, znów wiatr. Lotnisko. Kajdany. Jakiś pokój o ścianach pomalowanych na stalowy kolor, pokój bez okien. Krzesła. Tu mają czekać. Na co?

Raptem zjawiają się promieniejący adwokaci: Rolf Sperling, dwóch innych. Wiją się za drżącą szybą powietrza, krzyczą, gestykulują, tłumaczą. Władze się ugięły. Godzinę temu, kiedy porwano trzeci samolot. Nieważne, szczegóły opowie się potem. Ugięły się władze niemieckie i włoskie. Zaraz lecicie do Rzymu. Tam weźmie się drugą grupę więźniów z listy przedstawionej przez porywaczy, Włochów, i odlot do Algieru. Stamtąd... Zwycięstwo! Zwycięstwo! Niedługo będziecie wolni!

— Mówiłem — wykrzykuje Sperling. — Zawsze wam to mówiłem!

Do pokoju wpada facet z mikrofonem, wjeżdżają kamery telewizyjne, zapalają się reflektory. Między więźniami biegają pielęgniarki, zawijają im rękawy, robią zastrzyki dożylne: glukoza, mało czasu, a trzeba was, kochani, postawić na nogi; przytykają im do ust kartonowe kubeczki z mlekiem, po głodówce nie majak mleko; szybciej, szybciej. Telewizja filmuje. Reporterzy proszą o parę słów. Przedstawcie się po kolei i powiedzcie, że was puszczono. Powiedzcie, że jesteście na lotnisku. To pójdzie przez radio, przez telewizję, wszystkimi kanałami. Dotrze do porywaczy. Rolf Sperling zapewnia, że tyle mogą zrobić. Tamci nie będą tak głupi, żeby utożsamić komunikat, że są na lotnisku, z wieścią o ich uwolnieniu. Ale tylko dwóch ma siłę mówić. Dobrze, Sperling wypowie się w imieniu reszty. No, gotowe. Teraz trzeba czekać.

Czekają. Nad ich głowami przetacza się cała ta burza, polityka. Szefowie państw rozmawiają przez gorące linie. Nijacy panowie w wymiętych garniturach wymieniają nic nie znaczące zdania. Komuś podają hasło. Ktoś naciska dzwonek, ktoś zwalnia blokadę, ktoś zjeżdża windą w dół, pod ziemię. Oni czekają. Czekają. Czekają.

Wreszcie prowadzi się ich, niesie do samolotu.

Ktoś już tam jest. Komedia! Teatr!

Biskup w szatach pontyfikalnych. Pastor. I jakiś mikrus w okularach, podobno minister. Gwaranci. Dobrowolni zakładnicy. Jeżeli polecą z nami, to znaczy...

Trudno w to wierzyć! Nie ciesz się jeszcze. Nie cieszcie się, durnie. Do końca niczego nie wiadomo, do końca.

 

 

16

 

Heidi i Olaf już wiedzą. Stało się. Z opóźnieniem, ale się stało.

Porwano trzeci samolot. Niemiecki, wewnętrzna linia. Najpewniejsza część akcji. Porywaczami byli pilot i drugi pilot, na liniach zagranicznych nie udało się upchnąć ludzi tak wysoko, ale na krajowych... Rzecz prawie bez ryzyka. Na pewniaka. Pilot zmienia kurs. Opuszcza granice kraju. Podaje komunikat. Jednocześnie miała ruszyć ostatecznie akcja propagandowa. Telefony do redakcji i agencji prasowych, listy do redakcji i agencji prasowych zostawiane na ladach pocztowych, porzucane na ulicy, część na pewno dotrze do miejsc przeznaczenia. To tylko początek. O północy mija termin ultimatum. Jeżeli nie zostanie dotrzymany — wybuchną detonatory pod torami kolejowymi i w gmachach publicznych, w koszarach i w fabrykach. Wielka eskalacja. Jeżeli natomiast żądania zostaną spełnione — pokój społeczny. Macie wszystkie szansę. Możecie łapać wypuszczonych na nowo. Możecie rzucić przeciw nim cały aparat ścigania. Jesteśmy na czysto, gra zaczyna się od początku.

Wszystko według planu. Może uwierzą.

Wielka eskalacja! Pić, oczywiście. Mają wszystkiego dwa podkopy i dwa detonatory, w punktach bez specjalnego znaczenia. Ale jeżeli uwierzą, jeżeli się ugną...

Muszą uwierzyć!

Porwani zaczynają się budzić. I nie uda się już uśpić ich na nowo.

Patrzą przerażonymi oczami. Pytają, krzyczą. Ktoś wymiotuje.

Tak mogło być od początku. To chytry pomysł, z tym środkiem usypiającym. Na tak długo zapewnił im spokój!

Heidi chodzi między związanymi, uspokaja. Są zakładnikami. Za więźniów politycznych. Wymiana niedługo. Najgorszy okres przespali. Siedźcie cicho, czekajcie. Godzina — dwie i będziecie wolni.

Olaf gada z wieżą kontrolną. Więźniowie są w drodze, tak, termin ultimatum minął, ale więźniowie wylecieli już z Rzymu, słyszał taśmę z ich głosami, zna nazwiska gwarantów, i naprawdę w ciągu godziny... — Znamy te sztuczki! — W ciągu godziny, przysięgamy! Potrwało, zanim udało się wszystkich przekonać, zorganizować przerzut. Przecież macie chyba o tym jakieś pojęcie! Ale...

Jest noc. Na ciemnej płycie lotniska pojawiają się ludzie. Pojazdy. Reflektory. To groźne. Ale może też znaczyć tylko tyle, że przygotowują się do lądowania tamtego samolotu. Tamtego, z więźniami. I oby to właśnie znaczyło. Oby to właśnie, bo jeżeli nie — klęska. Klęska. Oby się to wreszcie stało. Bo długo już nie wytrzymają. Padają z nóg. Z trudem utrzymują powieki nad zaognionymi oczami. Ile to już trwa?

Ile to trwa, ta bezsenność?

Heidi przysiadła przy tym bachorze, dziecku pary zdrajców, przy tym biednym bachorze. Jego ojciec dogorywa. Matka patrzy na to, związana. Nasza sprawa wewnętrzna, myśli gniewnie Heidi, nasza sprawa wewnętrzna! Biedny bachor. Głaszcze go po głowie. Maman, papa? Będą tu niedługo. Psiakrew, niedługo. Teraz już naprawdę wszyscy gonią resztkami sił. Jak to udźwignąć?

Gdyby nie byli sami. Ona i Olaf, tylko ona i Olaf, jedno tu, drugie w cockpicie, na zmianę. Tych dwoje, Linda i Karl, nie zda się teraz na nic. Sami, sami. Co oni tam robią, u diabła? Ci na płycie lotniska?

Uginające się, osłabłe nogi. Zostawia bachora tej pary zdrajców, płaczącego głośno, może należałoby go zakneblować, ale co tam, to już niedługo. Sprawdza więzy siedzących w pobliżu. I do cockpitu, do cockpitu. Co przekazano Olafowi?

Olaf zdejmuje właśnie słuchawki. Odwraca się do niej. Usta ma szeroko otwarte, łapie nimi powietrze jak ryba. Czy i ona tak oddycha? Duszno tu. Gorąco. Nie do wytrzymania. Och, mniejsza o to, mniejsza o to.

— I jak? — pyta.

Olaf patrzy na zegarek.

Przekonamy się w ciągu godziny. Można coś zjeść?

Chce ci się jeść? — pyta Heidi, zdumiona. Ale idzie, idzie czym prędzej, na szczęście zostało jeszcze dużo tacek z żarciem. Podczas tego lotu nie karmiono pasażerów.

Kiedy sięga do szafki, zapala się nagle oślepiające światło. Huk, ostry, dławiący zapach, koniec. Więc jednak. Zdrada, jeszcze raz zdrada. I klęska. W tej jednej chwili, w ostatniej chwili, czuje się prawie ulgę.

 

 

17

 

Rzym został w dole, Rzym został za nimi. Niedługo znajdą się u celu. Władza ustąpiła! władza się ugięła! Władza otwarła zaciśniętą pięść i wypuściła buntowników. Dziewiętnaście osób, samą górę! Zwycięstwo. Czasem i to się zdarza. Jak by na to nie patrzeć, zwycięstwo.

Zaczynają przychodzić do siebie. Widzą biskupa, pastora, dwóch ministrów — niemieckiego i włoskiego, widzą działacza włoskiej chadecji — bardzo dostojnych i trochę bladych. Gwarancja. Żywa gwarancja. Gdyby coś się stało, zginą.

Monika siedzi obok Klausa, tego melomana. Nie odzywa się do niego, ani on do niej: są zbyt słabi i zbyt oszołomieni. Jeszcze trochę. Dajcie nam trochę czasu! Wolności nie czuje się od razu. Tak jak z kulą, która przebiła płuca. Nie czujesz tego, dopóki nie zaczerpniesz powietrza. Dopóki nie odetchniesz.

Teraz patrzą na siebie. Nic jeszcze nie mówią, ale patrzą, już patrzą I uśmiechają się.

Przez tyle trudności trzeba jeszcze przejść. Przez tyle niebezpieczeństw. Ale potem...

Ach, potem oczywiście trzeba będzie zacząć wszystko od nowa. To samo, co ich wepchnęło do więzienia, to samo, za co dostali dożywocie. Jakże by inaczej? Nie myśl o tym, nie teraz. Najpierw wolność. Spróbować jej chociażby, przez jeden dzień spróbować wolności!

Samolot jest ciasny jak cela. Więc myśli się o celi. Cela trwa, długo jeszcze będzie trwać — jak druga rzeczywistość, coraz bledsza, coraz nikłejsza. Monika widzi siebie w celi. Słyszy tę swoją płytę, której nie zabrała. Żałuje, że nie zabrała. Kto wie, czy łatwo będzie zdobyć ją ponownie, tę starą płytę. Głupia myśl. Trudno o głupszą. A jednak nie ma innej myśli, jest tylko ta jedna. Żółte ściany celi. Łóżko, ręce splecione pod głową. Usnę fontjamais vue— Us ne te verront plus — Liberte! toi, le reve des hommesl I werble. Ten czysty głos. I werble. I znowu...

Samolot jest pełen otępiałych, półprzytomnych kukieł. Tym nie trzeba było dawać narkotyków! Wygłodzeni i wolni. Bezsilni i wolni. Och, przyjdą do siebie. Ofiarujcie im tylko trochę czasu. Tylko trochę czasu.

W ogonie samolotu tyka cicho bomba zegarowa. Jeszcze trzy minuty.

 

18

 

Książę — wnuk taksówkarza, syn sklepikarza, MARKS, ENGELS, LENIN, TROCKI, ROSA, bum bum! a bas! long live! down! — ten sam Książę, który rozmawiał z Krzysztofom Paliwodą w czerwono oświetlonej piwnicy, wypełnionej muzyką południowoamerykańską, siedzi w mieszkaniu Conchity Estravados.

Biedni kretyni! — mówi Książę do Conchity. — Biedni, nieszczęśni kretyni! Tak się dać nabrać! Na taką prowokację! Na plan, przygotowywany latami przez kilka kontrwywiadów! Jak pozbyć się za jednym zamachem europejskiej elity wywrotowców? A tamci też pracowali latami. Nad swoim wielkim planem, swoim! Nie wiedząc, że każdy ich krok...

Jaki to miało kryptonim?

Ale Książę nie daje się złapać. Patrzy na siedzącą po turecku na tapczanie, trzymającą się za kostki u nóg Conchitę — i chichoce.

— Zapomniałaś o lampie, moja droga! Takich pytań nie zadaje się bez pewnych akcesoriów. Lampa, świecąca prosto w oczy, przypiekanie stop...

Śmieją się oboje. Conchita poprawia szlafrok, przykrywa nim gołe udo. Nie, jednak nie zgodzi się z Księciem tak łatwo. Sukces władz? Eksterminacja elity „politycznych” bez naruszenia poczciwej fasady tej ślicznie pomalowanej ruiny, Europy? Zbiorowe wykonanie — raz jeszcze — kary śmierci, tak pochopnie wyrzuconej z kodeksów, tak lekkomyślnie potępionej? Nonsens! Jaki to sukces? Samolot, wiozący więźniów...

I zakładników, dobrowolnych zakładników — dodaje Książę. — Tych tam biskupów. To było chytre.

... i zakładników... rozbija się nad Morzem Śródziemnym. Co za pech! Co za nieszczęście! W tej sytuacji zrozpaczone i przerażone władze decydują się na ryzyko i na użycie grup specjalnych dla odbicia porwanych pasażerów. Bo pasażerowie zginęliby, na pewno by zginęli, gdyby podano porywaczom tę wiadomość. Nie uwierzyliby w przypadek. I krew niewinnych. ..

No, jasne. Coś ci w tym nie gra? Całkiem dobry plan! Gdyby nie ten drobiazg, że akcje komandosów odbyły się przed katastrofą... Ot, drobna niezgodność w czasie! Szkoda też, że podczas akcji w Algierze cały ten porwany samolot z niewinnymi pasażerami eksplodował. Za dużo efektów pirotechnicznych. Ale sam plan był dobry.

— Dobry? Bardziej śmierdzącej sprawy...

Co parę lat jest taka śmierdząca sprawa. I zaraz się o niej zapomina.

Tak czy owak — mówi Conchita, przeczesując palcami włosy — to wszystko śmierdzi jak diabli. Już się duszę od tego smrodu. Chciałabym...

Przymyka oczy; nie kończy. Ale Książę zgaduje natychmiast, co chciała powiedzieć, bezbłędnie zgaduje, taki już jest.

— Chciałabyś żyć z dala od tego wszystkiego. Na wsi, wśród drzew. Pić mleko prosto od krowy, jeść jabłka z własnego sadu. Nie czytać gazet. Nocami słyszeć szczekanie psów, o świcie pianie koguta. Patrzeć na gwiazdy, przewidywać pogodę po kierunku dymu z komina i po kolorze księżyca...

Conchita śmieje się cicho, zaskoczona.

Jak ty mnie znasz!

Siebie znam. A zresztą, to nietrudno zgadnąć. Sad pełen jabłek, gwiazdy i pianie koguta. Brałaś w tym udział? W organizacji tej afery?

— Teraz ty zapomniałeś o lampie. I o elektrowstrząsach. Dla kogo pracujesz?

— A ty?

Znowu się śmieją. Dom pod gwiazdami już został zapomniany. Wróciła gra, wieczna gra.

Ale wiedziałaś, że się szykuje, prawda? I kto tym kręci?

Sprzedam ci jedno nazwisko. Sperling.

Sprzedasz? Jakbym nie wiedział, kto i kiedy kupił Sperlinga! Mogę ci podać datę!

— Och, chciałam ci to dać za darmo. Na przynętę. No, i jak, Książę? Dla kogo pracujesz?

— Dla tych, co Sperling? Czy dla kogo innego?

Książę nie odpowiada na jej uśmiech.

— To się robi, ale nie mówi się o tym. — Kładzie rękę na obnażonym kolanie Conchity. – Ca se fait, mais ca ne se dit pas.

 


 

[1] And never the twain... (ang.): I nigdy się nie spotkają. Cytat z wiersza R. Kiplinga „The Ballad of Kast and West".

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich