eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. IX
 

Anna Bojarska

 

 

  

CZĘŚĆ SZÓSTA

 

KONTRA

 

 

Komisarz policji z trzaskiem otworzył okno, wychylił się do połowy ciała i krzyknął triumfalnie w dwudziesty wiek:

— Bonnot załatwiony!

Policjanci obstawiający ulicę zerwali czapki z głów i rzucili je w powietrze.

Anarchista Bonnot leżał skulony, z rewolwerem w dłoni, z dziurą w głowie.

Wyciągnąć ich. Szybciej. Z małego, hotelowego pokoiku, trzasnąwszy drzwiami, które uderzają o ścianę, odskakują i zamierają rozwarte; ciemność wybucha z nich, toczy się wielkimi kłębami, korytarzem, po schodach, na ulicę. Liebknechtajuż wywlekli; teraz ją. Upadła; ciągną ją za ręce, za głowę, szybciej. Noga zahaczyła o coś, w czymś się zakleszczyła, zsunięty z niej pantofel został na korytarzu, kopnięty, odrzucony pod ścianę; kobietę w jednym pantoflu wloką dalej, potem stawiają, popychają; stąpa niepewnie, kulejąc, macając grunt stopą w samej pończosze. Na opuszczonym nawet przez krzyk korytarzu leży przewrócony pantofel na wysokim obcasie, leży tam jeszcze wtedy, gdy głowa wywleczonej zmieniła się już w krwawą miazgę, pogruchotana kolbami; potem dopiero ktoś do niego podejdzie, podniesie, rozejrzy się za drugim i, nie znalazłszy, rzuci go, zniechęcony, do kosza. Rewolucja niemiecka skończona.

Komisarz policji wciąż krzyczy z otwartego przed sekundą okna w dwudziesty wiek. Załatwiliśmy Bonnota, Bonnot nie istnieje!

Dziecko, które urodziło się podczas tego krzyku, dawno już osiwiało, wyłysiało, straciło zęby, szykuje się na śmierć. Dziecko, które urodziło się w chwili, gdy kopnięty pantofel na wysokim obcasie odbijał się od ściany hotelowego korytarza, ma wnuki.

Schwytali ją. Ciągną przez tłum czekających reporterów, w błyski fleszów, w burzę z błyskawicami. Jeden z policjantów unosi jej spódnicę, drugi wpycha kolano między uda, dwaj inni prawie wyłamując jej szczęki odsłaniają twarz, podsuwają pod obiektywy i flesze: macie ją, waszą drugą Rosę! Największe polowanie na człowieka dobiegło końca.

Jakiś pokój. Od progu uderzenia, jedno po drugim, na odlew. Krzyki. Ktoś biegnie do niej z maską nasyconą eterem. Cienkie, przenikliwe wycie. Mokry dotyk, duszący zapach. Przebudzenie. Leży nago, w górze błyskają flesze. — To straszne — mówi pod drzwiami dziennikarz do policjanta. — Kryminalnych tak nie traktujecie. To już przesada.

— Przesada? — woła policjant. — Z ludźmi postępujemy jak z ludźmi, ale ze świniami jak ze świniami. A wie pan, co się robi ze świnią. Szlachtuje sieją!

Pokazuje to gestem, zadowolony, spocony, drżący z podniecenia. Otwarte przed chwilą okno jeszcze drży, jeszcze nie zamarło. Cichy brzęk szyb w powietrzu.

— Załatwiony!!!

Nigdy naprawdę nie wierzyłeś, że to może spotkać i ciebie. A właściwie czemu nie?

Nagły huk w nocy, huk wyrywający ze snu. Krzysztof Paliwoda podrywa się, półprzytomny. Jest ciemno. Nie wie, co się stało. Czyjeś szybkie, ciężkie kroki, szarpnięcie klamki. Obcy ludzie w pokoju, ręka chwytająca obudzonego za ramię, ściągająca go z łóżka razem z kołdrą, ciskająca na podłogę. Krzyk matki. Dlaczego to nie miałoby się zdarzyć? Dlaczego nie tobie?

Zapalono światło.

Nic już nie będzie tak jak przedtem. Nigdy.

Stoją nad tobą. Te ich szeroko rozstawione nogi, te ciężkie buciory. Ta ciemność w wycelowanych w ciebie lufach. Drgające wargi, odsłonięte zęby. Ten ich krzyk bez spółgłosek. Uuu— ooo— eee. Uuu— ooo— aaa. Zdarta klisza! Trudno to traktować poważnie, zbyt wiele razy się zdarzyło. Ale po raz pierwszy — tobie! Po raz pierwszy tobie!

Wieczorem wyłączyłeś telewizor. Wziąłeś prysznic. Czytałeś w łóżku Gardnera. Spokojny, sobotni wieczór. Drugi dzień Kongresu Kultury Polskiej. Plik nieprzeczytanych jeszcze czasopism czekający na stole. Przeczytasz jutro. Na razie przejrzałeś tylko gdański „Czas”, zamieścili tam robotnicze wiersze z grudnia 1970, sprzed jedenastu lat, dokładnie jedenastu, to znów jest grudzień, trzynastego grudnia, feralna data, tygodniowa prasa wyszła z tą datą, trzynastego. Na zdjęciu ten wielki pochód sprzed jedenastu lat, z zabitym Jankiem Wiśniewskim niesionym na wyrwanych z futryny drzwiach, z zastrzelonym przez milicję Jankiem Wiśniewskim. Pod zdjęciem — wiersze z tamtej, przed— przed— ostatniej rewolty. Teraz wolno je drukować. „Lecz gdy zawołali: chleba daj nam Polsko / Przysłała im władza milicję i wojsko. / Zaciśnięte pięści wznieśli ponad głowy / Stoczniowiec i doker żądali rozmowy. / Zamiast odpowiedzi do tłumu się strzela. / Umiera stoczniowiec na rękach dokera”. To już nie robi wrażenia, to historia. Jesteśmy wolni. Głodni, ale wolni. Biedni, ale wolni. W całonocnych kolejkach, w ciemnych i zimnych mieszkaniach, bez chleba, którego znów „nie dowieźli”, ale wolni, wolni, wolni! Już prawie wolni. W ciągu szesnastu miesięcy, które upłynęły od ostatniej rewolty, pierwszej zwycięskiej, powstała potężna organizacja: razem z wsią dziesięć milionów ludzi! Skądże: dwanaście! trzynaście! W lutym wolne wybory. Władza może w nich liczyć na jeden procent głosów, nie więcej. Sama to badała, sprawdzała. Gdyby nie sąsiedzi, nie ich wojsko na granicy, ich wojsko tutaj, ich groźby, dawno by jej już nie było, tej władzy. Cóż, poczekamy do lutego. Sejm nie dopuści do przyznania rządowi nadzwyczajnych uprawnień, to jest pewne. A przez cały ten czas ani kropli krwi, nie przelaliśmy ani kropli krwi! Świat na nas patrzy. Nie pomoże, ale patrzy, patrzy. Tamten grudzień ze strzałami, czołgami, z trupami na ulicach, to historia. Czyta się o tym bez przejęcia. Tak dawno! „Kiedy strajkujący w pochodach ruszyli / pałki, gazy, czołgi przeciw nim rzucili / i krew się polała, chwała władzy, chwała...” Historia! Dziś obraduje Komisja Krajowa, nasza Komisja Krajowa. Nie, Sejm nie uchwali. Wolność, już niedługo wolność. Chleb także. Bo, kiedy odblokujemy wreszcie te pękające od ukrywanej przez rząd żywności magazyny... Rząd topi kawę, zakopuje konserwy, pali stosy jedzenia, zwala je na wysypiskach śmieci, co chwila ujawniają się wykonawcy tych rozkazów, co chwila wybucha skandal, trafia do prawie wolnej prasy, ale nikt jeszcze nie został ukarany, a rząd robi swoje: patrzcie, do czego doprowadziła was wolność, do głodu, kobiety z dziećmi w marszach głodowych, przeciwko rządowi, ale już niedługo — tak myśli rząd — już niedługo wściekłość głodnych zwróci się przeciw rebeliantom; głupcy, co za głupcy. Wkrótce odblokujemy całe to żarcie, wkrótce przyjdzie pomoc z całego świata, a my ją przejmiemy, nie pozwolimy spalić, utopić, zakopać, chleb i wolność przyjdą jednocześnie. Szesnaście miesięcy od tamtej bramy, całej w kwiatach! Szesnaście miesięcy męki. Szesnaście miesięcy triumfu. Już wkrótce. Jutro niedziela. Przeczytasz tygodniki. Obejrzysz telewizję. Skończysz artykuł dla związkowej gazety. Może nie wyłączą światła. Z tą myślą zasypiasz.

I budzi cię ten huk. Wyważanie drzwi. Czyżby dzwonili, a ty ich nie słyszałeś? Ależ skąd, niemożliwe. Wyważyli drzwi od razu, nie bawiąc się w dzwonienie, w pukanie. Wpadli tu z wycelowaną bronią. Ach, nie, to niemożliwe. To film, nie rzeczywistość. Ciągle nie wierzysz. Paliwoda Krzysztof? Syn Piotra? Jazda.

W piżamie przy mundurowych. Przy ich ciepłych kurtkach, ciepłych czapkach, wysokich butach. Przy ich pasach i pistoletach. Jak śmieszny, goły robak przy skorpionach. Trzech mundurowych, jeden cywil. No, zbieraj się, prędzej! Nie pozwalają się ubrać. Kożuch na piżamę, to wystarczy. I buty na gołe nogi, nie wolno ci zawiązać sznurowadeł, depczesz po nich. Ręce. Zatrzaskują na nich kajdanki, oszaleli. Czy nie nadmiar efektów? Matka krzyczy. Pyta, jakim prawem. Na jakiej podstawie. Akurat, raczą jej odpowiedzieć! A jednak. Cywil rzuca mimochodem, przez zęby: „Od północy obowiązuje w Polsce stan wojenny”. I jazda.

Odwracasz się jeszcze na schodach. Przytomniejąc nagle, wołasz do matki, stojącej w drzwiach, płaczącej: „Mamo, nie denerwuj się! To się wyjaśni. Ja wrócę! Zawiadom...” — i dostajesz kolbą w plecy tak, że staczasz się z paru stopni, nie łapią cię, nie możesz się podnieść w tych kajdanach. Za wszystkimi drzwiami słychać szepty, ruchy, popłoch sąsiadów. „Akurat, wyjaśni się!” — woła cywil. „Zawiadom! Nikogo już pani nie zawiadomi!” I podnosi go szarpnięciem za kark, jak kota. Jazda.

Już na ulicy. Czujesz mróz, przelotnie, jak niewiele znaczącą informację. Ile stopni? Chyba dwadzieścia! Goła głowa, gołe ręce, nogi we fruwających na lodowatym wietrze nogawkach piżamy, stopy w nie zawiązanych półbutach, skute przeguby. Idiota, zrobili z ciebie idiotę. Nagłe parcie na mocz. Tego tylko brakowało! Ludzie wychylają się z ciemnych okien, tłoczą się na ciemnych balkonach. Tylko jedno okno jest oświetlone, twoje. Otwarte z trzaskiem. Brzęk szyby. „Bóg! Niech cię Bóg strzeże!” I znak krzyża w powietrzu. Matka. Coś podobnego, matka. Ta ateistka. Nad nim, obojętnym. Znak krzyża i to wołanie o Bogu, do Boga. Śnieg po kolana. Został w nim lewy but, wyciągnąłeś ze śniegowej pryzmy bosą stopę, krzyczysz. Śmiech. Włazić tu. Szybciej. Jazda.

W ostatniej chwili wpada za tobą twój własny but, oblepiony śniegiem. Podnieśli go jednak. Zatrzaśnięte drzwiczki. Dwóch mundurowych po obu stronach. Chybocząc się na siedzeniu, bosą stopą łowisz swój but, obracasz go, próbując wsunąć nogę do środka, zajęcie na całą drogę. Nie pomogą ci przecież.

Wysiadać. Ostrożnie, robisz to jak najostrożniej. Żeby nie pogubić butów. Żeby się nie przewrócić. Stąpasz jak żuraw, kurcząc i rozkurczając palce u nóg. To jakieś wielkie podwórze. Prostopadłościany identycznych bloków i mur dokoła. Koszary? Palą się ostre światła, widać w nich zwały szarego śniegu i niezdarnie poruszające się ludzkie sylwetki. Unoszą ręce, kiedy się do nich zbliżasz, pozdrawiają cię brzęczeniem kajdan. Co za spotkanie.

Tu masz zostać.

Zostawili cię, odeszli.

Jak długo tu jesteś? Godzinę, dwie? Miesiąc? Rok?

Ciągle jest noc. Ciągle świecą gwiazdy. Ciągle ta sama noc! Jeszcze nie zaczęło świtać!

Wciąż zwożą nowych. Zajeżdżają tymi klatkami na kołach, wyrzucają ich na śnieg, skutych i nie skutych. Zaczyna brakować miejsca. Tłoczą się jak na wiecu. Och, walnąć by w nich wszystkich salwą z tych okien, z tych okien w czerwonym murze, ze wszystkich stron, a potem zgarnąć tylko poszarpane mięso, szmaty, czerwony śnieg — i po wszystkim. Takie to proste. Na wszystkich takich podwórzach i placach, jak kraj długi i szeroki, na komendę, w tej samej chwili: paf! I święty spokój. I triumfalna mowa zwycięzcy na tle sztandaru. I w jakiejś sali, wśród marmurów, pod kryształowymi żyrandolami, dobrze odżywieni panowie w ciemnych garniturach, w białych koszulach, w starannie zawiązanych krawatach, podniosą się na komendę z wyściełanych szkarłatnym aksamitem foteli, żeby zaśpiewać chórem: Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód! Och, będą to śpiewać jeszcze setki razy, tysiące razy, ten swój hymn: hymn sytych, hymn władców! Tak samo jak naprawdę wyklęci, naprawdę głodni, daleko stąd, obłąkani, oszukani głupcy, świat wyszedł z wiązań, dlaczego nie udusiłem tej chilijskiej idiotki? A kolor jego jest czerwony, bo na nim robotników krew! O, tak. Wciąż się do niego modlą, wyklęci i głodni głupcy, wdychają zapach krwi pomordowanych i oczy im błyszczą ze szczęścia, Estravadosa też zabito na tle tej szmaty unurzanej we krwi, szaleńcy, wszędzie szaleńcy! Sam sobie jestem winien. W co ja wierzyłem, komu współczułem? Biedacy, słusznie im współczułem. Człowieku, co ty robisz, nie wolno płakać na takim zimnie, łzy zamarzną, nie wolno! Już dosyć, spokój. Krzysztof drepcze w kółko z pochyloną, wtuloną w ramiona głową. Już dobrze, trzymaj się. Jeżeli tylko przeżyjemy...

— Dokąd nas stąd zawiozą, jak myślicie?

— Na stadion! — odpowiada pokręcony przez artretyzm stary onkolog; i po co go brali?

— Jak w Chile, na stadion! Wcale nie żartuję, najlepsze miejsce.

— A nie na Sybir?

— Niech się pan nie śmieje, panie profesorze. Sybir nie taki zły. Mój dziadek...

— Ach, wtedy to był inny Sybir!

— Zimą to podobno pół biedy. Ale latem, te muszki...

Ktoś kaszle. „Infekcja” — mówi staruszek. — „Wirus syberyjski! Będziemy tu mieli epidemię”. Śmieją się. Tupią. „W każdym razie coś muszą z nami zrobić. Nie mogą nas tu wiecznie trzymać”. Znów śmiech. „Nie mogą? Naprawdę?”

Już dzień: od kiedy? Wyniesiono im kocioł zimnej, zbożowej kawy. I chleb. Nareszcie rozkuwają tych, których przywieziono w kajdankach: nie będą ich przecież karmić jak niemowlęta! Pierwsze, co się robi: sięgnięcie do rozporków, do płonących z bólu pod pancerzami zamarzniętego moczu genitaliów. Najgorsze, to jest najgorsze. Bo nie mogli inaczej, w tych żelastwach. Spodnie od piżamy przemoczone — na takim mrozie! — przemoczone i zamarznięte, sztywne od lodu. Wspaniałe. Takie poniżenie. To oni umieją: poniżać. A ci, którzy wytrzymali do tej pory, nie mogą się odlać, już nie mogą. O tym nie pisano. Nigdzie. Ten mróz, i wszystko. Nie mogą.

Bez snu, na stojąco. Lepiej nie siadać na śniegu. Więc stoją, chodzą.

Kogo nie ma? Z biegiem godzin zaczyna się to stawać coraz ważniejsze: kogo nie ma? Kogo nie złapali? Ach, nie bądźcie dziećmi. Czy to jedyne miejsce? Jak kraj długi i szeroki, wszędzie jest to samo. Na pewno.

Krzysztof drepcze w kółko z pochyloną, wtuloną w ramiona głową. Bolą go przeguby, pali całe ciało. Zastanawia się przelotnie, czemu nie zabrano go najpierw na komisariat. Ci, z którymi rozmawiał, byli najpierw w komisariacie, na Wilczej, dwa kroki od jego domu, tam załatwiano wstępne formalności. Cały KOR tam zwożono, sztuka po sztuce. Och, ci trzymali się twardo. Kiedy zjawiał się ktoś nowy, podnosili ręce i wygrywali mu kajdankami muzyczkę powitalną. Mazur kajdaniarski! Słowo daję, widziałem to... „A gdzie oni teraz są? — Kto to może wiedzieć! — Myśli pan, że ich już... — Cicho, do diabła! Po co o tym mówić?” Krzysztof mija rozmawiających, przytupuje. Co za wiatr! „Gdyby nie wiatr, nie czułoby się tak mrozu. Pamięta pan, panie Andrzeju, u Dostojewskiego tego chłopa z zamarzniętą brodą?” Krzysztof drepcze w kółko, pociera jedną nogę o drugą, jak dobrze mieć wreszcie zawiązane buty: trudno uwierzyć, z czego człowiek potrafi się cieszyć, to niesłychane! Myśleć o czymś. O czym ma myśleć? Mechanicznie, coś mechanicznego. Jakie to wiersze wczoraj czytał? Wczoraj! O Jezu, wczoraj! W innej epoce. Co jeszcze pamięta? Jak to szło? „Nie strzelać! / Ja chcę żyć! / Ja o chleb. / O chleb? / Kulę w łeb / Białogwardyjski sukinsyn. / Kolbą w krzyż / Pałą w łeb / Butem w krok / W oczach mrok / W ustach krew / Krwawy strzęp...” Nie wie, co dalej. I tak dużo pamięta. Ciekawe, co jeszcze było w tych pismach, których nie zdążył przeczytać ostatnich wolnych! Prawie wolnych. Kto by pomyślał. Jeszcze wczoraj żyłeś w raju, człowieku, i nie miałeś o tym pojęcia. O, znów kogoś wiozą.

Wszyscy mówią to samo. Wszyscy, których nie wzięli w nocy.

— Wstałem koło dziewiątej i włączyłem telewizor. Nie było programu, a powinien być, pomyślałem, że jakaś awaria, włączyłem radio, a tam...

A tam — co? Pytają o to tych spóźnionych, tych z dziennego grzybobrania. Co w radio? Ach, nic. Generał— premier. Gada jakieś bzdury, te same, co zawsze, więc myślę, że to jakiś przegląd wydarzeń tygodnia, że powtarzają jego ostatnią mówkę; przestawiam na drugi program, a drugiego nie ma. Albo: włączam radio, a tam hymn, słucham, co dalej, i słyszę, że nadadzą teraz komunikat Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, „która ukonstytuowała się dzisiejszej nocy”, i jakby we mnie grom strzelił. Pędzę do telefonu, a telefony wyłączone. Albo: wsiadam do samochodu i jadę na Kongres Kultury, a tam drzwi zamknięte, pod drzwiami gromada delegatów, i mówią o tym, kogo wzięli w nocy. Latam po mieście, ostrzegam ludzi, wracam do domu, i proszę: już są po mnie. Albo nawet: budzą mnie w nocy jakieś krzyki, podchodzę do okna i widzę, że kogoś wywlekają z domu, widzę budę milicyjną, ale czy mogłem się domyślić, co to było? Postałem i wróciłem do łóżka, a rano... — Ależ to mnie pan musiał widzieć, panie dziekanie, mnie! O której to było? Tuż przed trzecią. — Tuż przed trzecią mnie zabrali! I tak dalej, i tak dalej.

Junta wydała obwieszczenie, mówią nowi. Rozklejono je w nocy na murach. Wszystkie prawa obywatelskie bezterminowo zawieszone. Za wszystko — prawie za wszystko — kara śmierci. Ściślej mówiąc, absolutna dowolność w karaniu, rozpiętość mniej więcej od ustnej nagany po szubienicę. Jesteśmy internowani. Profilaktycznie. Jako potencjalne niebezpieczeństwo. Oczywiście, że też bezterminowo! Może na tydzień, a może na trzydzieści lat. Bez sprawy, bez uzasadnienia, bez sądu. Chytre!

— A Wałęsa? Czy mają Wałęsę?

— Tak, mają, go. Zgarnęli całą Komisję Krajową. Chyba prosto z obrad. Znowu jadą. Kolejny transport? Plac jest już pełen ludzi, ani szpilki wetknąć! Nie, tym razem klatki na kołach są puste. Zaczynają ich wywozić.

Jego jeszcze nie.

Jeden ze stojących w kolejce do załadunku. Dopiero teraz go poznał! Tadeusz. Ten ze stoczni, ten z chorągiewkami w źrenicach, wróg śmiertelny Tanga Milonga. Jeszcze wczoraj — nie, dwa dni temu — skakali sobie do oczu. Tadeusz poszedł swoją drogą. Przystał do PRAWDZIWYCH POLAKÓW, nazwa mówi sama za siebie, endeckie popłuczyny. I rozbijacka robota w Związku. W takich czasach, wobec takiego zagrożenia, paraliżować działalność Prezydium! Tydzień temu pożarli się na ulicy o sprawę reaktywizacji PPS— u. Tadeusz był przeciw, jasne. Zabiłby go wtedy. Teraz rzuciłby mu się na szyję. Woła, woła głośno jego imię. Tadeusz odwraca się, rozpoznaje go, uśmiecha się. I już wepchnęli go do tej niebieskiej budy. Silnik wciąż pracuje, wciąż warczy. Odjeżdżają.

Niedługo przyjadą i po mnie.

— Najzwyklejsza w świecie walka klas — mruczy Krzysztof nieprzytomnie i głupio, jak gdyby siedział z Conchitą na tarasie kawiarni „Le Dóme”. — Wiener miał rację, psiakrew, Wiener miał rację! „A świat po kilku stuleciach omdlenia jęknie cicho i wolniutko poczołga się naprzód”. Tak pisał Wiener? Świat! My! Jak długo tak można? Nie bronić się, ciągle się nie bronić! Obława! Obława! Na całym świecie obława! Ach, głupcy!

Czyżby krzyczał? Od jak dawna? Poczuł tylko, że głos, wyszarpywany z gardła, zdarł się nagle na wietrze, pękł i zachrypiał zgrzytliwie jak zepsuty silnik. Jakieś cienie otaczają go, patrzą na niego.

— Proszę: ten chyba zwariował — mówi jeden z cieni. — Szybko!

Matka Krzysztofa Paliwody wychodzi z domu. Idzie ostrożnie, ślizgając się po oblodzonym chodniku. Mijają patrol wojskowy, jeden facet z przodu, trzech za nim, bagnety na karabinach; chce splunąć, ale brak jej śliny. A zabraliby ją może, gdyby to zrobiła, ją też. Tym lepiej. Ludzie są ponurzy, milczą. Wszyscy milczą. Cała ulica. Wszystkie ulice. Wsiada do tramwaju, jedzie, wysiada, znów idzie. Ten lód na chodnikach. Z katedry słychać śpiew. Wchodzi. ALLELUJA! ALLELUJA! Prawda, to przecież trzecia niedziela Adwentu. Ale żeby w takiej chwili... Kler! Księża! I ona, ona, która tej nocy wołała z otwartego na mróz okna: „Niech cię Bóg strzeże!”, krzywi pogardliwie usta. Kler, kościół, Bóg! To wszystko też cię zawiedzie. Tu także nie ma nadziei. Nigdzie nie ma nadziei. Boże, Boże, czemuś nas opuścił? I matka Krzysztofa Paliwody pada na kolana. Tego właśnie potrzeba człowiekowi w takiej chwili. Paść na kolana. A potem... Wszyscy dokoła robią to samo, z ulgą, czuje to: z ulgą. Klękają. Manifestacyjnie. Klęcząc, czekając na sygnał, na zew. BOŻE, COŚ POLSKĘ. To już drży w gardłach. Są gotowi wybuchnąć tym śpiewem, a potem... Potem — wszystko. Cokolwiek. Tylko dajcie im sygnał. Ale skąd, nie będzie sygnału. Niczego nie będzie. RADUJMY SIĘ! — woła biskup; tak, to chyba biskup, są przecież w katedrze i jest niedziela, trzecia niedziela Adwentu, msza pontyfikalna; przypomina to sobie mgliście, ateistka, do wczoraj — ateistka; nie widzi dobrze z daleka. Jak on może, jak może? RADUJMY SIĘ! No, zrobił przerwę. Zwykłym, ludzkim głosem powiedział: — „Dziwnie brzmią takie słowa w dniu, w którym należałoby raczej płakać”. Tłum drgnął. Uniósł głowy. Czeka. Nie doczeka się. Głos biskupa znów zagrzmiał, poprzednim tonem: A JEDNAK POWIADAM WAM: RADUJMY SIĘ, BOWIEM PAN JEST BLISKO! A dalej już wszystko zgodnie z rytuałem. Jak gdyby nic się nie stało. ALLELUJA. Wierzę w Boga jedynego... Nikt tego nie podejmuje, kościół milczy. Tylko wątłe głosy kleryków. Tłum czekał na co innego, nie doczekał się. Tłum wstaje. Jeden po drugim, gęsiego, ludzie opuszczają katedrę. Matka Krzysztofa Paliwody także.

Na murach siady zdartych plakatów. Wydrapany gwoździem, nie do końca zatarty, stary napis: KATYŃ POMŚCIMY. Lód pod nogami. Pryzmy burego, skutego lodem śniegu. Nad głową, tuż nad głową— takie same pryzmy chmur. Niebo się wali, niebo spada na ciebie. Powolne, ciężkie dreptanie przez pusty plac. Zza rogu ulicy wyjeżdżają właśnie czołgi.

Staje się, patrzy. Ktoś płacze głośno. Czołgi się zatrzymały. Wyskakują z nich — nie, tylko z jednego — żołnierze z bagnetami. Nie ma słońca, bagnety nie błyszczą. Szare, szare jak wszystko. Żołnierze omietli stojących wrogim spojrzeniem. Przeszli obok, jak na paradzie. Nikt się nie cofnął. Patrzy się na nich, patrzy. Za plecami ten głośny płacz. Nie urywa się, nie cichnie.

Dalej, na murze, nowe białe płachty z czarnymi pająkami liter. OBWIESZCZENIE. Nikt do nich nie podchodzi, nikt ich nie czyta. Jakiś starszy pan zbliżył się, popatrzył, odwrócił. Ludzie mijają go obojętnie i pełni potępienia. Tego się nie czyta, głupcze! Nie zniżymy się do czytania. Starszy pan odchodzi czym prędzej, z miną winowajcy. Nie zorientował się, przeprasza. Mówi nawet do matki Krzysztofa Paliwody, najbliższej:

— Hitler się kłania! Tylko listy zakładników pod tym brakuje, proszę pani.

— A powinna być — odpowiada matka Krzysztofa Paliwody. I, po raz pierwszy, po raz pierwszy: — Syna mi zabrali dziś w nocy.

Starszy pan nie wie, co odpowiedzieć. Zmieszał się do reszty. Zdejmuje czapkę. — Zbrodniarze — bełkocze. — Zbrodniarze, — Trzeba mu ułatwić sytuację, odejść. Więc się odchodzi. Dokąd teraz?

Iza otwiera jej drzwi. Jest w domu! Stara przyjaciółka, tylko do niej można było pójść, nigdzie indziej. Jej syna zabito. W sześćdziesiątym ósmym, po demonstracjach studenckich, usunięto go z uniwersytetu i wzięto do wojska. Potem przyszło zawiadomienie. Zginął podczas manewrów, nieszczęśliwy przypadek, to się zdarza. Iza nigdy się z tego nie podźwignęła. Nie można było z nią rozmawiać, to przerastało ludzkie siły. Tak się pławić w cierpieniu. Czemu nie starała się zapomnieć? Wszyscy mieli jej to za złe: jakim prawem nie starała się zapomnieć?! Iza otwiera jej drzwi, chudziutka, niemłoda, z gładkimi brązowymi włosami. Cała ściana za nią jest oblepiona zdjęciami jej syna. Jedna z tych rzeczy, których nie można było znieść — dawniej, wtedy. Dziecko ze złotymi loczkami. Uczeń. Wyrostek. Z matką, z kolegami, sam. Grający w piłkę. Z kotem Archimedesem. Na łące. W przedszkolu. W szkole. Na studiach. Aż po ostatnie zdjęcie, z wojska. Cały oddział. Jemu też kazano ustawić się do zdjęcia. Stoi więc, patrząc ponuro w bok, wystrzyżony, blady. Tuż przed śmiercią. Tylko z Izą można teraz rozmawiać, z nikim innym.

— Mojego syna wywieźli dziś w nocy — mówi, i widzi ten błysk w oczach Izy, błysk radości, błysk triumfu. Nie ma jej tego za złe, rozumie. Znalazła siostrę w nieszczęściu. Zaraz zresztą obejmuje ją ramieniem, sadza w fotelu, przynosi kawę. Dobra, troskliwa. Należą teraz do jednego klanu. Napij się. Opowiedz.

Ze smakiem nalewki orzechowej w ustach, z miękkością fotela pod plecami, opowiada. Iza słucha jej uważnie, wciąż z tym samym radosnym błyskiem w oczach. Ale przecież nie o to chodzi, nie o to. Co mam zrobić? Co ty byś zrobiła?

Oczy Izy wreszcie przygasają. Co by zrobiła? A cóż można zrobić? Przetrwać, przeczekać.

— Trwać? Czekać? — zdumiewa się matka Krzysztofa Paliwody. — Przecież ja nie pytam o sprawę Krzysia, nie tylko! To podłość, czekać! To zdrada!

— Ach — odpowiada Iza ponuro. — Tak uważasz?

— Krzyś mówił... — i matka krztusi się nagle tymi słowami, coś jej przerywa, zamarznięta kula łez zatykająca gardło, już, przełknęła ją, już — Krzyś mówił, że polityka to tylko niecierpliwość. I że niecierpliwość zawsze jest zjawiskiem politycznym. Kto nie może znieść czekania choćby na odpowiedź z urzędu, na telefon, na list, ten już jest nasz.

— „Nasz”! To znaczy czyj?

— Krzyś mówił, że system naszych władz, ta powolność, ta zwłoka we wszystkim, jest klęską in spe. Że rząd, tolerujący fakt, że list z jednej ulicy na drugą idzie tydzień, równie dobrze mógłby rozdawać opozycji zasiłki na kupno broni. A to przecież cały system! Na list z sąsiedniej ulicy czeka się tydzień, na depeszę dwa dni, na odpowiedź z urzędu rok, na ukazanie się książki pięć lat, na przydział spółdzielczego mieszkania dwadzieścia. ONI uważają, że tak być powinno, tak się pokazuje społeczeństwu, gdzie jest jego miejsce. I zacierają ręce z uciechy. Ale sami kręcą dla siebie stryczek. Bo jeśli ma się czekać tak długo, to równie dobrze można nie czekać wcale. I przychodzi niecierpliwość. A niecierpliwość to rewolucja.

— Co w końcu: rewolucja czy polityka?

— Polityka słabych. Polityka uciemiężonych. Czyli terroryzm albo rewolucja, zależnie od okoliczności. Mnie się wydaje, że on miał rację.

— Ach!

Iza macha lekceważąco ręką.

— Nonsens. Ludzie przywykają, i tylko na to grają ci z góry, i mają rację.

— Przywykają? W Polsce?! Spójrz, ile zrywów, ile buntów, ile powstań, ciągła walka... Przywykają? A 1956, a 1968, a 1970, 1980? Przywykają?

— Jeśli się buntują, to się im skuwa mordę i znów każe czekać.

Władza nie umie postępować inaczej. A ludzie przywykają, bo też nie umieją inaczej.

— Znów się zbuntują! Znów będą walczyć!

— To niegroźne. — Iza nieoczekiwanie chichocze. — Och, moja droga, nic nie może być lepiej, nic się nie może zmienić na lepsze, nigdy, kto tego nie wie, jest głupcem. A kto wie...

— No? Kto wie...

— Kto wie, ten się przystosuje. Nawet w piekle można żyć wygodnie, jeśli się człowiek przystosuje. Bo piekła nie wysadzisz w powietrze. Nie zlikwidujesz go. A świat, to piekło. Potępiony walczący z piekłem! Dobre sobie! Jacy wy jesteście śmieszni! Jacy śmieszni!

Iza śmieje się do łez, łzy płyną strumieniami po jej szarej twarzy. Matka Krzysztofa Pali— wody już się ubiera. Nasuwa czapkę na czoło, okręca szyję szalikiem. Po co w ogóle przychodziła do tej wariatki?

Raz jeszcze wybucha, już w drzwiach.

— Więc po co ktokolwiek ma „trwać”? — pyta. — Po co ma czekać? Na co tu można czekać. Boże miłosierny?!

Iza nachyla się do niej, jakby ją chciała pocałować. Ale tylko szepcze:

— Powiedziałam, co czuję. Co myślę. Aleja nie będę czekać. Zobaczysz, że nie będę. Trzaśniecie drzwi. Koniec.

 

Nazajutrz w całym kraju wybucha strajk — wszyscy to mówią, wszyscy to wiedzą — powszechny. Kraj próbuje się bronić. Na ślepo, z zawiązanymi oczami. Miasto zostało odcięte od miasta, wieś od wsi. Jeszcze przed puczem zlikwidowano łączność, cywilną łączność, działa tylko wojskowa. Dobra robota. Wyłączono telefony i teleksy, nie wolno opuszczać miejsca zamieszkania, korespondentów zagranicznych poddano cenzurze, radio i telewizja głoszą chwałę przywróconego ładu i porządku: tak, dobra robota.

Nie wiadomo, kto się jeszcze broni, a kogo już pokonano. Matka Krzysztofa Paliwody chodzi po mieście. Od strony jednej z fabryk słychać strzały. Na drugą jadą czołgi, ławą, bez końca. Musi to zobaczyć, z daleka, zza muru czołgów. Między czołgami a fabryką barykada z tramwajów, z autobusów. Dalej ustawiono beczki z benzyną: to fabryka samochodów, niejedno tu można podpalić. Na beczkach stoją kobiety. Krzyczą: „Strzelajcie! Spalcie razem z nami!” Ludzie płaczą. Też krzyczą. A przecież to z góry przegrane — myśli matka Krzysztofa Paliwody — kto ma wojsko i policję, ten ma władzę. Krzysiu, biedaku.

Idzie Krakowskim Przedmieściem. Słyszy hałas, krzyki. Ktoś zatrzymuje ludzi, przemknęła się obok niego, już jest dalej. Pod pomnikiem Kopernika, tuż przy pałacu Akademii Nauk. Nad pałacem powiewa polska flaga. Jest i napis — jaki? Nie zdążyła przeczytać. Zajeżdżają wozy pancerne, dalej, dalej, odsunąć się. Kogoś wyprowadzają. Ach, uczonych! Tych szacownych uczonych! Protestowali, teraz zapłacą. Jasne. Jasne. Kogoś niemal ciągną po ziemi. Ależ to stary człowiek! Ledwo żyje. Bez palta, nie dali mu się ubrać. W szarym garniturze, tak nieskazitelnie zaprasowanym, z rożkiem chusteczki w kieszonce; wypadła mu tylko spinka z mankietu, mankiet jest rozdarty. Tłum widzów kłębi się na placyku obok, pod domami, na jezdniach. Faluje. Huczy. Nagle wyrywa się z niego krzyk: GE-STA-PO! GE-STA-PO! Wtedy matka Krzysztofa Paliwody widzi tę, dla której tu dzisiaj przyszła, chcąc dokończyć pochopnie urwaną rozmowę: widzi Izę. Małą, wątłą, postarzałą czytelniczkę rosyjskich wierszy, adiunkta Akademii Nauk, żałobnicę, fiksatkę. Ciągną ją. Ale zdołała podnieść na moment skute kajdankami ręce, potrząsnąć nimi wysoko, jak w pozdrowieniu. Z uśmiechem. Z triumfalnym uśmiechem. Czy to do niej? Czy ją zauważyła? Nie wiadomo, nie wiadomo. FA-SZYS-CI! GE-STA-PO! Jeden ruch tamtych wystarczył. Zwrócili się w stronę krzyczących, i to jak! Ciałami, tarczami, pięściami, butami, pałami, murem: potęga. Jak ich odrzucili! Jednym ciosem. Depczą po kimś. Błyska flesz, jakaś dziewczyna fotografuje, już są przy niej, podała aparat do tyłu, przemknął z rąk do rąk, nie znajdą go. Budy z aresztantami odjeżdżają, już odjeżdżają. Ale wysłuchajcie ich, ludzie! Wysłuchajcie! „Uprzedźcie profesora Tarkowskiego! Uprzedźcie profesora Robaka! Pen-Club uprzedzić!” I karteczki, sypią się jakieś karteczki, z nazwiskami, z adresami: uprzedźcie ich, przyjdą po nich! Matka Krzysztofa Paliwody rzuca się w stronę bielejącego w brudnym śniegu świstka, przygniótł go but zomowca, cofnął się, chwycić teraz ten lepki, zabłocony strzępek... Nie zdążyła go podnieść, but oparł się o jej rękę, nadepnął. Krzyk, krzyk bólu. I już po wszystkim. Stoi, wolna. W puchnącej, obolałej ręce, którą dusi rękawiczka, trzyma jeszcze ten świstek, ten strzępek. Drugą ręką, lewą, odwija go z wysiłkiem na parapecie przed witryną sklepu z bielizną— na próżno. Starty na proszek, przemoczony, nic się z niego nie odczyta. Czyjeś życie. Czyjaś wolność. To było na tym papierku i przepadło. Nie ocalisz tego człowieka.

 

Matka Krzysztofa Paliwody siedzi przed telewizorem. Po raz pierwszy mówią o zabitych. Przy zajmowaniu strajkującej kopalni „Wujek” użyto broni. Zginęło siedmiu górników, podobno siedmiu. Może teraz inni nabiorą rozumu i przerwą z góry przegraną walkę. Co za satysfakcja w głosie przebranego w mundur spikera, co za frajda! Patrzy się na to, słucha się. To nic nie znaczy.

Ten sam dzień? Inny? Stoi przy kościele Świętej Anny, półprzytomna i otumaniona jak zawsze od tamtej nocy. Tłum wypełnia ulicę. Czołgi, czołgi. Wyjeżdżają z Miodowej. Zastawiają plac. Miasto cuchnie gazem łzawiącym. Matka Krzysztofa Paliwody przycisnęła chusteczkę do nosa i ust. Stoi. Widzi uciekających. Są tuż przy niej. Wpadają do kościoła. Chłopcy, dziewczyny. Studenci. Tam się chcą schronić. Ale tamci pędzą za nimi. Tamci, zomowcy. Wywlekają. Biją.

 

Tuż obok. To się dzieje tuż obok. O krok. Ta dziewczyna. Drobna, szczuplutka. Rzuca się na olbrzymiego zomowca, na jego hełm i maskę, tarczę i pistolet, pas i buciory, na ten kawał mięsa i żelaza, na ten głaz kipiący narkotykiem, oszalała, o Boże, nigdy czegoś podobnego, nigdy... To ona go atakuje, to maleństwo! Gołymi pięściami. Z dzikim wyciem, którego nie zapomnisz do śmierci. Rzuca się na niego, żeby go rozszarpać, ten dzieciak. I gdyby mu nie dano przed akcją narkotyków, może i dokonałaby tego. Gdyby atakowała człowieka, nie maszynę. Maszyna już ją powaliła. Kopie, depcze, wdeptuje w ziemię, ta mała nie ma już twarzy, krwawa miazga, co on z nią robi? zabił ją, zabił! A jeśli nie, tym gorzej dla niej. Ta miazga! Ta krwawa miazga! Matka Krzysztofa Paliwody nie rusza się z miejsca. Wszystko jedno.

 

Wcześniej? Później? Pochód ze sztandarem. Sami mężczyźni. Śpiewają. BOŻE COŚ POLSKĘ — PRZEZ TAK LICZNE WIEKI — OTACZAŁ BLASKIEM — POTĘGI I CHWAŁY... Już ich mają. Zamknęli ulicę. Z dwóch stron. Już. Przemieścili się. Już z czterech. Pochód jest w środku, tamci zacieśniają teraz szeregi. Zgnieść go. Zgnieść pochód. PRZED TWE OŁTARZE ZANOSIM BŁAGANIE. Kolejki pod sklepami poruszyły się, zadrżały. Te niekończące się kolejki. Wzdłuż wszystkich domów. Kolejki mają teraz przed sobą szerokie, żelazne plecy zomowców. Jeszcze słychać śpiew. OJCZYZNĘ WOLNA RACZ NAM WRÓCIĆ PANIE! Zaraz ich zgniotą. Nie, tym razem nie! Kolejki ruszyły. Wieczne, szare, polskie kolejki przed sklepami. Tłum czekających. Czekających, więc apolitycznych, cierpliwych, więc reakcyjnych, tak mówił Krzyś. FASZYŚCI. Czekający podjęli ten okrzyk, powtórzyli. Czekający na chleb, na mleko, na zupy w proszku, na mięso, na wódkę, na zapałki. FA-SZYŚ-CI! GE-STA-PO! Kolejki ruszyły do przodu, rezygnując z chleba, mleka, mięsa, zapominając o nich. Prosto na te plecy, na te potężne plecy. Hurmem, masą. Tłum kobiet, starców, kalek. GE-STA-PO! GE-STA-PO! Tamci oglądają się. Nareszcie niepewni. Wzięci w dwa ognie. Oblegający i oblężeni zarazem. JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA PÓKI MY ŻYJEMY. Zbrojni poruszyli się, rozsunęli. FA-SZYS-CI! FA-SZYS-CI. Uciekają. Zobaczcie, uciekają. Wycofują się. Wzięci w dwa ognie wycofują się. Do swoich wozów. O Boże, coś Polskę. Jest ciemno. Mroźny wiatr. Sztandar rozwinął się w świetle latarni. OJCZYZNĘ WOLNĄ. OJCZYZNĘ WOLNĄ. Uciekajcie. Teraz już uciekajcie. Szybciej. Ludzie! Szybciej!

 

Kościół Świętego Marcina. Wchodzi się od strony klasztoru. Przez podwórze, na lewo. Z paczką. Paliwoda Krzysztof, nie wiecie, gdzie jest Paliwoda Krzysztof? Zabrany trzynastego, w nocy. Żadnych wiadomości... Chłopak w kraciastej koszuli uspokaja, pociesza. Znajdą. Mają już pierwsze listy. Lada moment dostaną o wiele pełniejsze. Poszukają. Doręczą. Zawiadomią, kiedy tylko będą mogli. Matka Krzysztofa Paliwody opiera się o ladę, za którą zakonnica układa pudła, pakunki, worki. Pierwsze miejsce, w którym się czuje nadzieję... Chłopak w kraciastej koszuli wciąż coś do niej mówi. Zorganizowali się pierwszego dnia, robią co mogą, zrobią, co mogą! Wszędzie da się znaleźć jakąś szczelinę. TAMCI nie poszli jednak na walkę z Kościołem. Na razie nie. Właśnie dzięki temu możemy... Przepraszam.

I podchodzi do siwego mężczyzny w okularach, niosącego dwie niezgrabne paki: dla najbardziej potrzebujących, państwo sami rozstrzygną... Tuż za nim weszła jakaś dziewuszka, piętnastoletnia może: chce zrobić paczkę, ale nie wie, co im jest najpotrzebniejsze. Zakonnica zajęła się siwym panem, a chłopak tłumaczy: ciepła odzież, przede wszystkim ciepła odzież. Część z nich trzymają w blaszanych hangarach na lotnisku, w taki mróz!

Matka Krzysztofa Paliwody odwróciła się. Zadrżała.

— Och! — woła dziewczyna — rzeczywiście! To mi nawet nie przyszło do głowy, myślałam o czekoladzie i cukierkach, chciałam wykupić kartkowy przydział i posłać... i upiec ciasto. W ogóle nie pomyślałam...

— Ciepła odzież i cebula. To przede wszystkim. Niektórzy potrzebują lekarstw, ale to...

— A papierosy? Proszę pana? Chyba im się przydadzą papierosy?

— Chyba tak. Na pewno.

— A list? Można dołączyć list?

— Nie wiemy. Tego jeszcze nie wiemy. Można próbować.

 

Jeszcze jakiś dzień. Ten sam? Może i ten sam. Radio chrypi resztkami baterii, walczy resztkami baterii (których się już nie wymieni) z potężnymi zagłuszaczami, falujące głosy ludzkie to wydobywają się z tego huku, to znów w nim giną. Wolna Europa, czegóż to słuchać w takich czasach, jeśli nie Wolnej Europy? POMOST — TELEFON DO KRAJU. W związku z odcięciem Polski od świata uruchomili informację radiową. Polacy, których pucz wojskowy zaskoczył za granicą, przekazują po kilka zdań do swoich bliskich w kraju. Matka Krzysztofa Paliwody siedzi i słucha, bezmyślnie, bez potrzeby. Strzępy, strzępy.

... ojciec umarł w Monachium szesnastego grudnia...

... spokojnego Nowego Roku. Niech was ma w opiece Matka Boska Częstochowska...

... idee „Solidarności” zwyciężą. Zostańcie z Bogiem...

... wysłałem trzy paczki żywnościowe, dowiadujcie się na Dworcu Głównym...

... to także przetrwamy. Trzymaj się, moje biedne dziecko...

... szczęśliwego Nowego Roku i doczekania wolnej Polski...

... mamo, zrób wszystko, żeby córeczka jak najprędzej była z nami...

... wytrwania życzą Staszek, Jola, Kazik i Helenka. Niech was Bóg strzeże!

... nafta musi być czyszczona, jedna łyżka na czczo, powtarzam, jedna łyżka na czczo...

... niech wiara i nadzieja cię nie opuszczają!

... pozdrawiam kolegów z zakładowej „Solidarności”. Trzymajcie się, cały świat jest z nami...

... do syna, służącego w jednostce milicji... wracam siódmego stycznia. Jeżeli się dowiem, że miałeś coś wspólnego z tym zabijaniem i biciem górników, do końca życia nie chcę cię widzieć na oczy. Ojciec.

... całym sercem z „Solidarnością”...

... błagam o znak życia. Nie mogę siedzieć bezczynnie, nie wiedząc, czy nie potrzebujecie pomocy. Zaklinam wszystkich, którzy tego słuchają: przekażcie to dzieciom moim...

... niech rok 1982 przyniesie wam wolność i pokój. Dbajcie o wasze zdrowie, bo będziecie potrzebni w niepodległej Polsce...

... Pani Jasnogórska nie opuści naszej biednej ojczyzny...

... żadnych wiadomości od was, umieram z niepokoju...

... dziecko, uważajcie na dziecko!

... lekarstwo dla teściowej wysłałem...

... trzy paczki wysłałem...

... dwie paczki wysyłam...

... Jezus Chrystus i Święta Jego Rodzicielka...

 

I teraz dopiero zaczyna płakać. Przy tym, co jej nie dotyczy, co jej nie dotyczy! A więc i nie nad sobą. Po raz pierwszy, odkąd to się stało — czyli od kiedy? Od jak dawna? Nie wie już, nie pamięta.

 

 

Zabrali wreszcie i jego. Plac pustoszeje.

Ostatnie spojrzenie na zdeptany śnieg. Na grupki czekających. Buda już pełna. Opuszczono kratę, przekręcono klucz. W przedsionku, między kratą a drzwiami, siada dwóch zbrojnych. I jazda. Jaką drogą? Może jednak przez miasto? Niech nas usłyszą! Więc śpiew. JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA — PÓKI MY ŻYJEMY. Zbrojni podrywają się, grożą. A więc tym głośniej. Gdy pieśń się kończy, przed podjęciem następnej brodaty pisarz krzyczy do zbrojnych tubalnym głosem proroka, patriarchy: „Czy wy wiecie, kogo wieziecie, nieuki? Elitę narodu wieziecie! Elitę narodu!” No, tego nie przełkną. Przyjrzeli mu się bacznie, zapamiętali. Kto by się tym teraz przejmował? Patriarcha intonuje Pierwszą brygadę. Śpiewają. NA STOS — RZUCILIŚMY — SWÓJ ŻYCIA LOS, NA STOS, NA STOS! Którędy ich wiozą? Ulicami? Boczną drogą? Lasem? Wszędzie ktoś może usłyszeć, choćby jeden człowiek, choćby przechodzące dziecko, więc śpiewajmy. Dla nich też, dla tych z kamienia, dla tych, których nic nie wzruszy, dla siedzących w przedsionku z bronią między rozsuniętymi kolanami. INACZEJ SIĘ DZIŚ ZAPATRUJĄ — I TRAFIĆ CHCĄ DO NASZYCH DUSZ. — I MÓWIĄ, ŻE NAS JUŻ SZANUJĄ — LECZ WŁAŚNIE CZAS ODWETU JUŻ! Na wyrost, na wyrost. Bo kiedy to będzie? Ale będzie. Przyjdzie. Czy się tego nie boją? Czy wcale nie czują strachu, ci zbrojni? Bo odwet, jeżeli teraz przyjdzie, po takiej zdradzie... „Zdychałbym ze strachu na ich miejscu” — myśli Krzysztof Paliwoda. Cóż, może i zdychają ze strachu. Może ich bezwzględność to właśnie strach. Na razie — tym gorzej.

Zatrzymali się. Zgrzyt klucza. Eskorta otwiera kratę. „Wychodzić!” Nie jechali długo. Muszą być gdzieś pod Warszawą. „Oczywiście, Białołęka!” — woła facet z Patronatu: wyłapano Patronat, no, ci teraz zapłacą! Po tym wszystkim, co wyciągnęli w ciągu ostatniego roku, roku prawie-wolności, na temat więzień... Białołęka. Większość jej nie zna, ale wierzy na słowo. Prawie nie patrzą. Śpiew nie zdołał ich rozgrzać. Ledwo się ruszają. Byle do cel. Byle dostać się wreszcie do cel, paść na prycze, przykryć się czymś, zasnąć.

Ale długo się jeszcze nie zaśnie. Kancelaria, korytarze, spisy, zapisy, rubryka po lewej, rubryka po prawej, zabierają okulary, zabierają obrączki. Domagam-się-umieszczenia-mnie-z-politycznymi, grymas, chichot. W-Polsce-nie-ma-politycznych, znów korytarz, w lewo, w prawo, w prawo, w lewo, prosto. Zatkany kibel nie cuchnie, jest zbyt zimno. Otwarte okna, te małe okienka osłonięte kratami — jak dawno otwarte? Dość dawno w każdym razie, żeby zlikwidować różnicę temperatury między podwórzem a celą: lodówka! Facet z Patronatu, powołując się na jakiś tam paragraf — och, oni są obkuci jak starzy przestępcy, ci z Patronatu — żąda zamknięcia okien i ogrzania celi, a na razie przeniesienia ich w cieplejsze miejsce; odpowiada mu wzruszenie ramion. W celi stoi sześć piętrowych prycz, a ich jest dwunastu. Ktoś pyta Krzysztofa, czy woli spać na dole czy na górze; woli na dole. W kożuchu, a jakże. Z siennika coś się sypie; kurz i pył włażą do nosa, pod powieki. Koca nie ma. Niczego poza dziurawym, wypełnionym zresztą szmatami a nie słomą, „siennikiem”. Krzysztof próbuje go unieść, przykryć się nim; próbuje chociaż schować stopy w jego dziurach. Nic mu to nie daje. Nie rozgrzeje się nigdy. Bryła lodu. Całe szczęście, że i myśli też ma zamarznięte. Gdyby czuł cokolwiek prócz tego, że mu zimno, jakże byłby nieszczęśliwy! Wyobraża sobie swoje serce, ciemnoczerwone i ciężkie od lodu, widzi swój oszroniony mózg, wyciągnięty z głębi zamrażalnika, trzęsie się. Tak bardzo chciał zasnąć, i nie zaśnie. Nigdy już nie zaśnie!

Potem w celi rozlega się huczący głośnik. Jedyny, zmilitaryzowany program radiowy: widzisz, szczęściarzu, nie będziesz go pozbawiony.

Potem wyprowadzają na korytarz. Dają miski, łyżki, kubki. Do misek nakładają trochę zimnych, zdrewniałych, słonych kartofli; do kubków wlewają mętny, błotnisty płyn, też zimny: to kawa.

Potem dają koce.

Potem przenoszą do innej celi. Zamykają okna. Kaloryfery zaczynają słabiutko grzać.

Wolno leżeć na pryczy. Cały dzień, jeśli się chce. Jedyna wyższość nad kryminalnymi!

— Przecież on jest chory! — mówi ktoś, dotykając czoła Krzysztofa. — Trzeba zawiadomić lekarza.

Lekarz nie przychodzi. Nikt nie przychodzi.

Gorączka. Dreszcze. Półpłynny, rozdygotany mur między nim a resztą świata. Za murem przesuwają się cienie. To ci z celi. Nie wie, kto; nie wie, z kim go zamknięto. Słyszy krzyk kogoś, wspiętego do kraty: „Piętnastka! Piętnastka! Daj Michnika do lipa!” i stłumioną, daleką odpowiedź: „Tu nie ma Michnika!”, i śmiech innych: „Ach, wy z Patronatu!”; słyszy wieczorne wystukiwanie wiadomości przez ścianę (to znów ten z Patronatu, fachowiec), i jękliwe toczenie się po korytarzu pchanego przez dwóch kryminalnych wózka z jedzeniem; słyszy nocne skrzypienie śniegu pod nogami strażnika, i szczekanie psów, i jakiś jęk w powietrzu, jęk powietrza; celę oświetlają palące się na podwórzu jarzeniówki, a ten ból w plecach, w sercu, między żebrami, w gardle, w głowie, ten ból rozbity na setki śrub wkręconych w ciało, to śmierć, i żal mu siebie, że jest wobec niej, wobec śmierci, tak bezbronny. Rozlazły, opuchnięty od środka miękisz ciała. Wstaje mimo to, robi co mu każą, pije gorzki roztwór zbożowej kawy, nawet je trochę, je czasem, na pewno coś je. Może dlatego nie przychodzi lekarz. A przecież on umiera! Przecież umiera!

Chciałby wiedzieć, z kim go zamknięto. Chciałby rozumieć, co mówią ci, z którymi go zamknięto. Chciałby sam coś powiedzieć. Nie może, nie potrafi.

Słyszy śpiew. To tamci śpiewają. Dlaczego?

On też śpiewa.

Nie jest z nim tak źle. To tylko przeziębienie. Gorączka, dreszcze. Z takich rzeczy się wychodzi, nawet bez łapiducha, nawet bez lekarstw. Tak pewnie myślą tamci z celi. A przecież wzywają lekarza. Codziennie żądają przysłania do niego lekarza, słyszy to, jest im wdzięczny. I zdumiewa się ich naiwnością. Że też mogą wierzyć w przyjście lekarza! On wie, że nikt nie przyjdzie. Musi to sam zwalczyć — jeśli chce. Więc walczy. Walczy.

 

Siódmego dnia — dowie się o tym potem, stracił poczucie czasu — a więc siódmego dnia STANU WOJENNEGO, siódmego dnia INTERNOWANIA, wywołują go nagle z celi. Jest już wieczór.

Prowadzą go przed jakieś biurko. Dziwują się jego sztywnej od brudu piżamie, ubolewają. Czemu nie ubrał się ciepło, wychodząc z domu? Czemu rodzina nie doniosła ubrania? Ma przecież jakąś rodzinę, prawda? Matkę? To dziwne, że matka nic mu nie przyniosła, że nie zrobiła paczki, to przecież wolno. Cóż, tak czy owak, w piżamie nie pojedzie. W taki mróz! Znajdzie się coś dla niego. Przynoszą cudze, cywilne spodnie, podkoszulek, sweter, skarpety. Wkłada to wszystko na swoją piżamę. A na wierzch kożuch. Nie odzywa się. Tamci też szybko kończą z uprzejmościami. Wychodzić.

Bez kajdan. Po prostu, między dwoma cywilami. Trzeci czeka za kierownicą obtłuczonej, szarej „Syreny”. Każą wsiąść, częstują papierosami. Bierze i zaraz żałuje. Nie palił od tamtej nocy i nie czuł potrzeby, nie brakowało mu tego. Samochód rusza. Jest ciemno. Nie wie, dokąd go wiozą. Nie pyta. „Ręce się panu trzęsą” — mówi jeden z cywilów. — „I czego się pan tak boi? Jeszcze się pan boi?” Wzrusza ramionami. „Strasznie zdenerwowany” — informuje jeden cywil drugiego: jak o eksponacie w gablotce! Bawi go to, szalenie go bawi: aż chichocze. „Spójrz na jego ręce! Trzęsą się. No, mam rację, czy nie?” Krzysztof milczy. Nie będzie im mówił o gorączce, o chorobie. Niech ich szlag trafi! „Jest pan wierzący?” — pyta gadatliwy cywil. — „Tak” — odpowiada Krzysztof, sam nie wiedząc, czemu; cywil gwiżdże cicho. „No, no! Naprawdę wierzący? Katolik?” — „Nie praktykujący. Ale wierzący, katolik, tak”. Cywil milknie. Jest ciasno. Jadą, stają. To jakaś ulica: skoro jechali krótko, więc chyba w Warszawie. Wielkie gmaszysko ze światłami przy bramie, z budką strażniczą. Ależ tak. Rakowiecka. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Innych tu nie wozili. Innych nigdzie nie wozili. Nie zabierali z celi. Wchodzą: on i dwaj cywile. Tamci legitymują się dwukrotnie, przy budce strażniczej i przy biurku, stojącym w hallu, tuż za drzwiami. W gmachu jest pusto i cicho. Idą do windy. Gadatliwy cywil naciska guzik i wskazuje na gładką, kamienną posadzkę. „Tam pod spodem” — mówi — „są nasze kazamaty. Tam właśnie torturujemy i tak dalej. Słyszał pan chyba o kazamatach na Rakowieckiej?” Ni to żartem, ni serio; jak przez cały czas. Czeka na odpowiedź. Krzysztof Paliwoda milczy. „Słyszał pan?!” — powtarza cywil głośno, z naciskiem. „Nie pamiętam”. Winda już jest, wsiadają, jadą na górę. Nie wie, na które piętro. Drugi cywil otwiera jakieś zamknięte na klucz drzwi. Biurko pod oknem, stolik tuż przy drzwiach, wieszak, szafka, krzesło. Ciągle ta cisza. Drugi cywil znikł; pierwszy zostaje sam na sam z Krzysztofem. Proponuje zdjęcie kożucha, ale nie nalega. Sadza go przy tym małym stoliku, plecami do drzwi. Sam siada naprzeciwko. Kładzie między nimi paczkę papierosów — tych właśnie, które Krzysztof zawsze palił. Przygląda mu się kpiąco.

— No, i po co to panu było? — pyta. — To internowanie, te nieprzyjemności? Mógł pan tego wszystkiego uniknąć.

Krzysztof milczy. Mężczyzna jest w jego wieku: tak ich dobierają, słyszał o tym. Trochę już łysieje od czoła. Podłużna, nijaka twarz, sweter z golfem. Czego on chce?

— Wie pan oczywiście, o czym mówię?

Krzysztof potrząsa głową.

— Nie? Naprawdę nie? Pan ma interesujące nas znajomości zagraniczne. Mój kolega rozmawiał o tym z panem... ale pan nie zachował się wobec niego zbyt grzecznie. Potem warunki nie sprzyjały dalszym naciskom z naszej strony, trzeba było poczekać. Więc poczekaliśmy. No i doczekaliśmy się, prawda? Doczekaliśmy się sprzyjających warunków?

Pochyla się do przodu, czekając na odpowiedź. Ma wąskie, brązowe oczy o ciężkich powiekach, mętne oczy, bez głębi.

— Nie sądzę — mówi Krzysztof, splatając ręce na kolanach i starając się opanować to przeklęte drżenie.

— Nieee— e? Pan mnie chyba nie rozumie?

— Doskonale rozumiem.

— I nie zgadza się pan ze mną? No, no! — mężczyzna uśmiecha się nagle, odsłaniając górne zęby. Po czym wraca do poprzedniego tonu, ciepłego, poufałego. — Szkoda, że mój kolega wzbudził wtedy w panu taką niechęć. Gdyby nie to, mógłby się pan spokojnie bawić w tę „Solidarność”, w te strajki, w te ekspertyzy! Nas to nie interesuje. Słyszy mnie pan? Nas to nie interesuje! Nas interesują wyłącznie pana kontakty zagraniczne. Czy to jest jasne?

Krzysztof kiwa niepewnie głową.

— No właśnie! Ma pan duży atut... z takim atutem tylko dureń miewa przykrości. Dziwne, że nie przypomniał pan sobie o tym zaraz po zatrzymaniu. Kolega podał panu sposoby kontaktowania się z nami, podał nazwisko, które trzeba wymienić. Wystarczyłoby, żeby pan się na to nazwisko powołał. Wolał pan sterczeć na zimnie, w bransoletkach? Wolał się pan trząść w Białołęce?

— Nawet nie pamiętam tego nazwiska.

— Nie pa-mię-ta pan?

Rozmówca Krzysztofa nie wierzy; a przecież to prawda. Kiedyś, przed wiekami, przy odbieraniu paszportu, facet ze Służby Bezpieczeństwa — tak się przynajmniej przedstawił — wetknął mu w rękę kartkę z jakimiś nazwiskami i telefonami. Mówił mu też, że może o każdej porze dnia i nocy zadzwonić do Komendy Głównej i prosić o skontaktowanie go z kimś tam, a każdy oficer dyżurny z miejsca, natychmiast... Nie wiadomo, co z miejsca, co natychmiast, ci ludzie zawsze mówią tak mgliście. Krzysztof przepisał wszystko do kalendarzyka, ale kalendarzyk chyba wyrzucił na Nowy Rok, a kartkę zgubił. Szukał jej nawet, sądził, że mogłaby się przydać ludziom z „Solidarności”, ale kto by ją znalazł wśród tych szpargałów? Musiała gdzieś przepaść.

— Kapitan Pa-wlu-czuk. Nie pamięta pan tego nazwiska?

Owszem. Teraz sobie przypomina. No i co z tego? Czy w ich branży naprawdę niczego nie mówi się jasno i wprost?

Łysawy wzdycha. No, już dobrze.

— Jasno i wprost? Dobrze, będzie jasno i wprost. Chce pan wyjść z więzienia? Dostać paszport? Mieć możliwości swobodnych wyjazdów, dokąd pan tylko zechce? W zamian za wykonywanie drobnych, naprawdę drobnych poruczeń w kontaktach z pańskimi... znajomy mi?

„Swobodnych wyjazdów”, tyle tylko usłyszał Krzysztof przez wypełniającą jego głowę drżącą watę gorączki. To musi być podstęp. Czy są aż tak głupi, żeby wierzyć, że wróci, że wróciłby, gdyby go raz wypuścili? Cóż, może ryzykują. Muszą czasem ryzykować. Jeżeli jest dla nich aż tak cenny... Ale czemu, na litość boską?

— Z jakimi znajomymi?

Łysawy znowu wzdycha.

— Z Michaelem Bernardem dobrze wymawiam?... doradcą obecnego prezydenta Francji, wie pan chyba, że jest jego doradcą. Z Conchitą Estravados i jej przyjaciółmi, z panem Sperlingiem, no i ze wszystkimi tymi terrorystami.

— Nie rozumiem, po co to wam potrzebne.

— I nie musi pan rozumieć.

— Muszę.

— Stawia pan żądania? W swojej sytuacji? Tak się panu podoba w Białołęce? Cóż, bywają gorsze warunki. O wiele gorsze. I gorsze sytuacje niż internowanie. Chce pan mieć proces o szpiegostwo? Chce pan?

Krzysztof nieoczekiwanie zaczyna się śmiać. Głośnym, drewnianym śmiechem. Łysy wstaje, podnosi sweter, poprawia wetknięty za pasek od spodni pistolet — i wychodzi. Krzysztof śmieje się jeszcze przez chwilę w pustym pokoju. Ociera łzawiące oczy.

Potem zapala kolejnego papierosa. Czeka.

Łysawy wraca z drugim mężczyzną, o wiele starszym, siwym. Ten drugi siada na środku pokoju, patrzy na Krzysztofa przez grube szkła okularów; przejmuje przesłuchanie.

— Kiedy został pan zwolennikiem terroryzmu?

Krzysztof wzrusza ramionami. Szaleńcy.

— Zjawił się pan w Stoczni Gdańskiej prosto po rozmowach z przywódcami międzynarodowego terroryzmu. Przywiózł pan instrukcje. Jakie?

— Co za bzdury!

— Miesiąc temu był pan w Pradze Czeskiej. Kto panu przysłał zaproszenie? Zna pan chociaż tego człowieka?

Milczenie. Ale teraz niepewne, teraz przestraszone.

— Na lotnisku w Pradze czekał na pana Rolf Sperling. O czym pan z nim rozmawiał? Kto w tych rozmowach uczestniczył? Znał pan przedtem Sperlinga?

— Korespondowałem z nim — wyjaśnia Krzysztof. — Sperling był adwokatem dziewczyny, która... z którą... no, Moniki. Conchita nas skontaktowała. Chciałem się dowiedzieć czegoś o Monice. Porozmawiać o niej z kimś, kto ją znał. Więc kiedy Sperling miał być w Pradze, tak blisko...

— Chciał pan z nim tak po prostu, prywatnie porozmawiać? Tak?

— Tak.

— Dosyć tych kłamstw! — krzyczy nagle stary. — Za co panu przysyłano pieniądze? Trzy wpłaty na pańskie konto... od Conchity Estravados, Rolfa Sperlinga i od... — łysawy usłużnie podsuwa kartkę — od Hildegard Braun z Monachium. Trzy wpłaty: Paryż, Londyn, Monachium. Za co?

— Nie za co, tylko na co. Na podróż. Conchita chciała, żebym do niej przyjechał. To wszystko od niej. Wysyłały trzy osoby, ale to od niej.

— Kim jest ta Hildegard Braun?

— Nie wiem. Chyba jakąś znajomą Conchity.

— Czemu Conchita posługiwała się różnymi nazwiskami? Mogła sama przysyłać panu pieniądze.

— Nie wiem, nie wiem! Musiało jej tak być wygodniej.

— Jaka jest pańska definicja terroryzmu?

— Nie interesują mnie definicje terroryzmu.

— Tylko praktyka, tak? Jakie instrukcje przekazywali pańscy znajomi polskim kontrrewolucjonistom?

— Jakim kontrrewolucjonistom? Jakie instrukcje? Niech pan skończy z tymi bzdurami!

— Mam wierzyć, że utrzymywał pan z tamtymi ludźmi kontakty czysto prywatne?

— Oczywiście, że tak! Interesowali mnie. Byłem ich ciekaw. Wydawało mi się, że mają rację. Ale po pierwszym spotkaniu z nimi i po powrocie do Polski zmieniłem zdanie. Uznałem, że to my mamy rację.

— Jacy „my”?

— Polacy. „Solidarność”. Ale to nie był powód, żeby przestać nawet odpowiadać tamtym na listy! Lubiłem ich. Conchitę lubiłem. Aż do czasu, kiedy...

Milknie. Tamtych zresztą nie interesuje to „kiedy”.

— Więc pana zdaniem nie było żadnego związku między zachodnim terroryzmem, zachodnim lewactwem a polską kontrrewolucją? Tak?

— Jaką kontrrewolucją?!

— Macie w celach głośniki. Wie pan, co się stało w kopalni „Wujek”. Czy to jest terroryzm, czy nie?

Krzysztof na chwilę głupieje. Nie spodziewał się pytania aż tak absurdalnego. Kopalnia „Wujek”? To tam, gdzie przy tłumieniu strajku ZOMO zastrzeliło siedmiu górników. Czy ten człowiek jest przy zdrowych zmysłach?

— Terroryzm? — pyta. — Nie rozumiem... czyj terroryzm? Górników czy ZOMO?

Stary daje znak. Łysawy wstaje i, nad stolikiem, dwukrotnie uderza Krzysztofa w twarz.

Gdyby nie siedział na krześle, wciśniętym między stół a ścianę, zwaliłby się na ziemię. Kark mięknie mu nagle, nie może już utrzymać głowy, głowa zwisła bezwładnie, światło zgasło, zrobiło się ciemno.

Kiedy pokój wraca na swoje miejsce, łysawy siedzi znów naprzeciwko. Uśmiecha się.

— Teraz będzie pan z nami rozsądnie rozmawiał?

Krzysztof ostrożnie porusza głową. Jak wahadłem, z boku na bok.

— O nie. Teraz już na pewno nie.

Patrzą na niego przez chwilę.

— Dobrze.

 

 

5

 

Tym razem wiozą go samego. Dwaj zbrojni przyglądają mu się przez kraty jak niebezpiecznemu zwierzęciu. Nie wracają do Białołęki. Jadą dalej. Nie wiadomo dokąd.

Najważniejsze, że gorączka minęła. Od tamtej rozmowy w pustym, nocnym gmachu — ile to godzin temu? cztery, pięć? — od tamtej rozmowy minęła gorączka, ustąpiła choroba. Po raz pierwszy od tygodnia jest całkiem przytomny.

Zaproponowano mu zatem, żeby został szpiclem. A on odmówił z pogardy, z nienawiści, ze wstrętu, ze strachu — ale nie z przyczyn moralnych, nie ma się co oszukiwać. Nie przez lojalność ani którąkolwiek z tych pięknych rzeczy, opiewanych przez idealistów. Bo nienawidzi przecież ludzi, których miał szpiegować, wydawać, sypać: nienawidzi ich z całego serca, życzy im wszystkiego, co najgorsze. „Od czasu, kiedy”. Od trzech tygodni. Pięknie się zbiegło, pięknie ułożyło! Nienawidzi ich mniej więcej od trzech tygodni.

 

Któregoś dnia odezwał się telefon. Dzwoniła Conchita. Mówiła szybko, zwięźle, rozmowy międzypaństwowe drogo kosztują, liczy się każda sekunda. Czy chciałby dowiedzieć się czegoś o Monice? Porozmawiać z kimś, kto dobrze znał Monikę? Jej adwokat, Sperling, będzie 27 listopada w Pradze. Tam chyba Krzysztof może pojechać bez trudu?

Dowiedziawszy się, że granica polsko-czechosłowacka jest zamknięta, że wszystkie kraje socjalistyczne zamknęły granice przed polską zarazą, Conchita klnie w słuchawkę. Więc wyjazd niemożliwy? Możliwy tylko na zaproszenie obywatela czechosłowackiego. To się załatwia na milicji. Taki formularz, trzeba go wypełnić, a milicja przystawia pieczęć. Ach, głupstwo! Ależ to dziecinada! Jeszcze jutro ktoś z Pragi załatwi te... te idiotyzmy. I wysłać ci to ekspresem, tak? W porządku. Pojedziesz, Chris? Ja nie mogę się ruszyć z Paryża, naprawdę nie mogę. Ale Rolf... to znaczy Sperling... przekaże ci wiadomości ode mnie. Ciągle ci nie dają paszportu? Ale odmowy też nie było? Jeżeli jakoś to w końcu załatwisz, przyjedziesz na święta, dobrze? Przyjedziesz? A Sperling opowie ci wszystko o Monice, wiem, że chcesz wiedzieć. Całuję cię, Chris. Bardzo mocno całuję. Tęsknię za tobą. Wysyłam list. Całuję.

Przyszło zaproszenie. A potem Krzysztof Paliwoda wsiadł w samolot i poleciał do Pragi. Na seans wspomnień o zmarłej księżniczce, o zmarłej NARZECZONEJ. Romantyczny dureń! I wszystko się skończyło. Poleciał po emetyk. Wyrzygać z siebie złudzenia. Późno; ale lepiej późno niż nigdy.

Rolf Sperling czeka na lotnisku. Wysoki, chudy, szpakowaty, taki sam, jak na zdjęciu w prasie. Łatwo go poznać. Obejmują się na powitanie jak dwaj mężowie stanu. Cieszę się, ja też się cieszę, słyszałem od Conchity... Ruszają na parking. Na ich widok ze srebrnego „Golfa” wysiada dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Sperling dokonuje prezentacji.

To jest Kareł. A to Hana.

Mężczyznę wymienił najpierw, Krzysztof zauważa to przelotnie, bez podejrzeń. Jacyś czescy znajomi, zapewne podwiozą ich do hotelu. Mężczyzna jest gładko ogolony, ubrany w prochowiec, nijaki. Kobieta młoda, jasnowłosa, ładna.

Kareł siada za kierownicą, Hana obok niego, oni ze Sperlingiem z tyłu. Sperling gada bez przerwy. O sytuacji w Polsce — straszne! straszne! O Conchicie. Doczekać się nie może spotkania z Krzysztofem. Znów o sytuacji w Polsce: czy naprawdę jest taki głód, tak wszystkiego brakuje, nawet towarów na kartki? Niech Krzysztof kupuje tutaj wszystko, czego mu potrzeba. On, Sperling, da mu trochę pieniędzy. Tylko się nie wzdragać! Tylko się nie wzdragać! Conchita prosiła... no i wszyscy.

— Ależ — protestuje Krzysztof — i tak nie mógłbym niczego przewieźć. Są nowe zakazy celne, zakazy wywozu do Polski. Obejmują praktycznie wszystko. Wszystko, czego u nas brakuje. Żywność, odzież, papierosy. Nawet zapałki. Nawet papier toaletowy!

— Tak, to prawda — potwierdza Kareł. — Mamy bardzo ostre zakazy. Ale pana one nie będą dotyczyć. Załatwię z celnikami. Chyba, że po stronie polskiej są z kolei zakazy wwozu?

— Ależ skąd!

— To stronę czeską ma pan załatwioną. Proszę o tym nie myśleć. Nie będzie kontroli.

Nie powiedział, że ma znajomego celnika; nie powiedział niczego, co by pozostawiało cień wątpliwości, że jest jakąś tutejszą szychą. Tak właśnie myśli Krzysztof: „Tutejszą szychą”. Ale nie zastanawia się nad tym.

Jadą dziwnie długo. Szosa jest zupełnie pusta, po obu stronach las. Krzysztof mówi jakiś banał o odległości lotnisk od miast: dotarcie z lotniska do centrum miasta trwa dłużej niż przelot z kraju do kraju, co za paradoks! Czy daleko jeszcze do Pragi?

— Ależ my nie jedziemy do Pragi! — woła Sperling. — Jedziemy do Usti nad Łabą. Nie powiedziałem tego?

Do Usti, prawie nad niemiecką granicę. Zabawne. To przypomina porwanie. Ale czemu nie, chętnie zobaczy Usti nad Łabą.

W którymś miejscu skręcają do lasu. Sperling wysiada i zaraz znika, jakby się rozpłynął w powietrzu. Krzysztof kręci głową, rozgląda się. „Dokąd on poszedł?” — „Zrobić siusiu”, wyjaśnia Kareł: och, oczywiście. Co za głupek ze mnie! Czekają. Sperling wraca. Znów wyjeżdżają na szosę, zawracają, od skrzyżowania ruszają inną drogą. Jak w szpiegowskim filmie. Hana krzyczy nagle, wyciąga rękę z rozczapierzonymi palcami, przesłania nią oczy. To wiewiórka, wiewiórka przebiegła, tuż przed nimi. Nie przejechali jej. Uspokój się, dziewczyno! Sperling nagle ożywiony, zaczyna opowiadać, jak poznał Hanę. W londyńskim ZOO! Drapała jelenia po obolałych rogach, nikomu by to na myśl nie przyszło. I mówiła do niego po angielsku, „bo to angielski jeleń”, wyobraża pan sobie? Potem zauważyłem, że zwierzęta na nią patrzą. Na nikogo nie patrzą, a na nią tak, wyodrębniają ją z tłumu, coś niesłychanego, czarownica! Ona ma niezwykły, telepatyczny kontakt ze zwierzętami, ta Hana.

— Już nie.

Po raz pierwszy usłyszał jej głos, ciepły, gardłowy, smutny. Chciałby zobaczyć teraz jej twarz. Żałuje, że nie zwrócił uwagi na jej twarz od razu, wtedy, kiedy ich sobie przedstawiono. Teraz widzi tylko jej puszyste, lekko poruszające się w przeciągu włosy, widzi je tuż przed sobą. Sperling mówi coś o Londynie, o tym, jak bardzo lubi Londyn, wspaniałe miasto! Conchita go nie rozumie, przywykła do Paryża. I nagle, ni stąd, ni z owad, pada pytanie: — Michael Bernard? Nie kontaktuje się pan już z Michaelem Bernardem?

Jednocześnie samochód zwalnia bez powodu. Kareł zesztywniał za kierownicą, jak gdyby chciał, nie odwracając głowy, usłyszeć dokładnie każde słowo odpowiedzi. I Krzysztof rozumie — pojął to w ułamku sekundy, w jednym błysku — rozumie, że po to właśnie został tu ściągnięty. Żeby można było zadać mu to pytanie. Pozornie bez nacisku; a jednak jest nacisk. Inny ton. Błysk w oczach Sperlinga. Znieruchomiały kark Karela, pisk opon.

— Nie — mówi Krzysztof. — Napisałem raz do niego, ale mi nie odpowiedział.

— On teraz jest figurą we Francji, wie pan o tym? — Krzysztof nie wie, ale kiwa głową. — Po zwycięstwie socjalistów został doradcą prezydenta. Człowiekiem do specjalnych poruczeń.

Krzysztof znów kiwa głową. Możliwe.

— Tak, to zrozumiałe, że pan do niego więcej nie pisał. W takiej sytuacji to on powinien był napisać... korona by mu z głowy nie spadła. Co pan o nim myśli?

Znów napięcie. Plecy Karela stają się jeszcze sztywniejsze, ręce mocniej ściskają kierownicę.

— Nie podobał mi się.

— On podobno odegrał dość dwuznaczną rolę w sprawie Estravadosa. Różnie o tym mówią. A pan co myśli?

— Cóż, zastanawiałem się nad tym — odpowiada Krzysztof. — I wydaje mi się, że tak. Nawet jeśli odrzucić rzeczy niepewne, plotki, jego własne gadanie po pijanemu. Jeśli sam go nie zabił, to w każdym razie był wśród zabójców. Jeżeli nie zabił, to na pewno zgubił. Tak myślę.

— A teraz? — pyta Sperling. — Jego rola teraz? Co o tym sądzisz?... Och, przepraszam, ale może tak będzie prościej, przejdźmy na „ty”.

— Dobrze. Jego rola teraz? Cóż, na pewno jest wtyczką, ale czyją? Słyszałem na przykład od ludzi związanych z OWP... z Organizacją Wyzwolenia Palestyny...

Sperling drży z niecierpliwości. To widać.

— ... o jego podwójnych kontaktach. Z Palestyńczykami i z ludźmi popierającymi ruch syjonistyczny, ludźmi z bardzo wysoka, tymi, którzy są teraz w rządzie. Tamci z OWP brali to za jego czysto prywatne przyjaźnie, które ich złościły, nie było żadnych podejrzeń czy zarzutów, nic podobnego, Bernard był ich bożyszczem, nie tylko ich zresztą.

— Myślisz, że infiltrował środowiska związane z OWP?

— Jasne.

Co go to obchodzi? Co go obchodzą Palestyńczycy? Ale tych tutaj obchodzą, to widać, przykład dwulicowości tego demona, Michaela Bernarda, został wybrany trafnie. Sperling i Kareł lekko, niezauważalnie zmieniają temat. Cóż, Krzysztof i tak wie, nie ma wątpliwości: tylko po to go tu ściągnęli. Z inicjatywy Conchity: dlaczego? Kto może wiedzieć o Michaelu Bernardzie więcej niż Conchita? Czy opowiadała komukolwiek o tym pijackim wyznaniu? Czy wyznanie zdarzyło się w ogóle? A jeśli tak — czy było prawdziwe? Nie wie, nie wie; nikt nie może tego wiedzieć.

Nie ma człowieka, który by znał całą prawdę — o tej sprawie albo o jakiejkolwiek innej. Rozparty w samochodzie, który wiezie go do Usti nad Łabą, Krzysztof uświadamia to sobie po raz pierwszy. Szpiedzy, szpiedzy, ci ludzie to szpiedzy, szpicle, szperacze, obojętne, jak ich nazwać, i samo ich istnienie skłania do wiary w Boga; ich istnienie, na którym opiera się świat! Jeżeli są szpiedzy na ziemi, musi być i Bóg na niebie; Boże, wybacz mi moją ślepotę. Ktoś przecież musi znać prawdę! Prawdę, którą oni — niezliczone pionki krzyżujących się wywiadów— gmatwają, ukrywają, deformują, rozdzierają na strzępki, nie mogące się już nigdy, w niczyich rękach złożyć w całość. Świat podarty, świat rozszarpany! A nitki wyprute ze świata zostały zawleczone do krecich jam, nor, podziemnych korytarzy zagubiły się tam, ze— tlały, zniszczały. Nikt ich nie odnajdzie, nikt nie odtworzy wzoru, osnowy świata, zbyt wiele kretów walczyło ze sobą, rozrywając osnowę, dzieląc ją, chowając. Rozszarpany! Długi dreszcz przechodzi po grzbiecie człowieka, wiezionego do Usti nad Łabą przez sam środek rozszarpanego świata, człowieka ściskającego w spoconej dłoni parę nitek, które on sam ze świata wypruł. I chmury osnuwają się nisko nad ziemię, zsyłając ciemność. Rozszarpany!

 

Usti nad Łabą. Stojąc z papierosem przy oknie hotelowego pokoju po raz pierwszy widzi przed sobą otchłań. Widzi, jak ziemia rozstępuje mu się pod nogami. Nie podejrzewał tego. Każdy z milionowego bractwa szpiclów, każdy z tych niewidzialnych, z tych podziemnych, wybuchnąłby teraz śmiechem, żaden by mu nie uwierzył. Nie podejrzewał? Więc czego szukał w świecie polityki: czystości, wzniosłości? Ależ tak, tylko tego. Słyszy ich huczący śmiech. I nie zdziwił się nawet tymi zaproszeniami od nieznajomych, tymi rękami ochoczo wyciągającymi się do niego; nie zdziwił się istnieniem ludzi PŁACĄCYCH za niego, dających mu PIENIĄDZE? Ależ nie, oczywiście, że nie. Czyż pragnienie poznawania istot myślących i czujących podobnie nie jest naturalne? Czy nie jest naturalne, że mający pieniądze dzielą się nimi z podobnymi do siebie? Znów ten huczący śmiech. Nadal upierasz się, że niczego nie podejrzewałeś? Nie wiedziałeś, że tylko my, tylko MY robimy coś podobnego? I do Stoczni też wszedłeś, jak się wchodzi w coś kryształowo czystego, też bez podejrzeń! Stoi przy oknie patrząc w listopadowe niebo nad Usti, i widzi otchłań. Ale nie czuje strachu. Jeszcze nie. Zrozumie, co się tu dzieje, i wywinie się z tego. Dotąd się udawało. Spadał na cztery łapy z każdego dachu, zawsze. Życie intelektualne Krzysztofa Paliwody! Jego poznawanie świata! Czemu miałbyś się bać poznawania świata, głupcze? A przecież już wie. To nie jest dziecinna zabawa. To taniec nad przepaścią. Autorze „Mojej utopii” i „Eseju o rzeźniach”, sympatyku Nowej Lewicy, inicjatorze RPI, entuzjasto „Solidarności”, ślepy szczeniaku, widzisz przepaść? Widzisz wreszcie przepaść?

Rolf Sperling przychodzi do jego pokoju z butelką koniaku i tuzinem butelek coca— coli, wody mineralnej, toniku. Mieli przecież pogadać o Monice: trudno to robić przy restauracyjnym stole! Kiedy się sadowią, kiedy Sperling rozlewa koniak, Krzysztof pyta nagle:

— Jak on się właściwie nazywa, ten Kareł?

Ręka Sperlinga drgnęła, koniak chlapnął na przykrywające stolik szkło.

— Dlaczego pytasz?

Jego wrogie, podejrzliwe spojrzenie! Spojrzenie, w którym jest niebezpieczeństwo! Krzysztof zdziwił się tylko, nie za bardzo. Siedząc wygodnie w fotelu, z odchyloną do tyłu głową, mówi:

— Nie wiem po prostu, czy nie dosłyszałem jego nazwiska na lotnisku, czy może w ogóle go nie powiedział. A to głupio, tak nie pamiętać. Wzrok Sperlinga łagodnieje; podejrzenia go opuściły.

— Nie, nie słyszałeś jego nazwiska... tak lepiej. Lepiej za dużo nie wiedzieć. „Kareł” wy starczy.

Krzysztof potakuje obojętnie. Skoro tak... Oczywiście, że „Kareł” wystarczy. O Hanę nie warto w ogóle pytać, odpowiedź byłaby ta sama. Więc nie pyta.

Sperling ma mówić o Monice. Ale mówi o Polsce. Wydaje się, że szczerze. Rozsadza go oburzenie. Jego oczy fanatyka płoną. Kontrrewolucja! Biedny Krzysztof, żyje w kraju mało, że zrujnowanym i głodującym, ale ogarniętym kontrrewolucją! Czy z tym przynajmniej walczy? Czy działa? Krzysztof protestuje. Kłóci się z nim. Kontrrewolucja? Czyli walka z rewolucją, tak? Z jaką rewolucją? Zasypuje Sperlinga słowami. Opisuje mu swój kraj zanim wybuchło to, co nazwał kontrrewolucją. No? Co to było? Jak by to nazwał?

— Ach — mówi Sperling lekko — to były zwykłe trudności początkowego okresu budowy socjalizmu.

Krzysztof zapala się, protestuje. Skądże! On mówi o faktach, a Sperling odpowiada sloganem z jakiejś idiotycznej broszury. Na miłosierdzie boskie, czy wszyscy muszą ulegać pozorom, wierzyć etykietkom? Czy cały świat składa się z ludzi o zatkanych nosach, karmionych cebulą i pewnych, że jedzą jabłka? Bolszewizm nie jest socjalizmem! Leninizm nie ma nic wspólnego z marksizmem... nic poza tym, że jego twórca odwołał się do marksizmu, aby zwiększyć swoje szansę w walce o władzę. Przejął legendę, przejął marzenie uciemiężonych, udając, że je właśnie chce spełnić. We własny sposób, to znaczy robiąc z marzenia jego przeciwieństwo. Ale ponieważ wygrał, uwierzono mu. Nie my, my byliśmy za blisko... ale wy na Zachodzie uwierzyliście! Uwierzyliście w ten absurd, marksizm-leninizm! Czemu nie w żółwio-górę, czemu nie w oceano-wielbłąda, w męsko-żeńskość, w cokolwiek? Lenin był wielkim, genialnym politykiem. Na swój sposób odrodził upadającą Rosję. I tyle. To wszystko. Wszystko! Reszta jest kłamstwem, reszta jest frazesem!

— Chcesz powiedzieć — pyta niepewnie Sperling — że „Solidarność” odwołuje się do Marksa, odrzucając Lenina?

— Skądże! Nic takiego nie chcę powiedzieć. W Polsce od lat narastała nienawiść do wszystkiego, co lewicowe... spowodowana tym, że najeźdźcy, zaborcy, wrogowie gadali bez przerwy o swojej lewicowości. Musimy być ich niewolnikami, bo bez nich nie utrzymałby się u nas jedyny słuszny i sprawiedliwy ustrój... słowem, musimy być ich niewolnikami dla wła snego dobra. Chwileczkę! W tym rzecz, że oni zawsze to uzasadniali w ten sposób! W osiemnastym wieku też odebrali nam wolność i nawet formalną państwowość, żeby ratować nasz USTRÓJ... bo zachodziły w nim zmiany analogiczne do Rewolucji Francuskiej. Wtedy też szło o ratowanie jedynego słusznego USTROJU!

— Nie słyszałem o tym — mówi Sperling. — Nie znam waszej historii.

— Szkoda. Bo to tłumaczy, czemu stary slogan u nas nie działa. Powtarzają go od dwustu lat! USTRÓJ się zmienia, slogan nie.

— W każdym razie przyznałeś, że „Solidarność” jest ruchem prawicowym.

— Wcale nie. Mówiłem, że w Polsce panuje wywołana warunkami nienawiść do formalnej lewicowości. Do pewnych słów, określeń, symbolów. I tylko do tego. To także mogłoby ustąpić, gdybyśmy byli niezależni od ZSRR... ale nie wcześniej!

Sperling patrzy na niego z obrzydzeniem, zdumieniem, prawie nienawiścią.

— Nie mogę tego spokojnie słuchać — oświadcza. — Przyznajesz, że ta wasza „Solidarność” jest antysowiecka. Otóż my... mówię o sobie, o Niemcach zbliżonych do RAF, o Włochach zbliżonych do Czerwonych Brygad i tak dalej... my jesteśmy teraz bardzo prosowieccy.

— Od kiedy?

— No, przynajmniej od roku. Tak, od roku. Cała strategia ruchu polega w tej chwili na przeciwstawianiu się NATO. Zamachy na szefów NATO, organizacja masowych wystąpień przeciwko NATO i Ameryce, wrogom ZSRR. Marsze pokoju. Propaganda przeciwko zbrojeniom Zachodu. I tak dalej.

— Słowem, po prostu realizowanie sowieckiej polityki zagranicznej? Wybieracie kasztany z ognia?

— A wy chcecie unieważnienia Jałty! Szaleństwo! Zupełne szaleństwo!

— Czy to szaleństwo, chcieć dobra dla własnego kraju?

— Dobra? Dobrem ma być przejście pod wpływy Ameryki?

— Jeśli już tak na to patrzeć... Ameryka jest lepsza choćby dlatego, że jest dalej.

Sperling nie chce nic o tym słyszeć. Poczerwieniał.

— Zdumiewasz mnie — mówi. — Czytałem twoje listy do Moniki. Inaczej sobie ciebie wy obrażałem. I spotykam nacjonalistę... Zresztą nie mówmy o tym.

Wręcza Krzysztofowi kartonową teczkę. Teczka jest pełna odbitek kserograficznych. Poznał pismo Moniki: to jej zapiski, listy, fragmenty jakiejś sztuki teatralnej. Wszystko, co znaleziono w celi. Chciał się czegoś o niej dowiedzieć: niech to weźmie, dowie się. On, Sperling nie ma już siły dłużej z nim rozmawiać.

— Akceptować wpływy amerykańskie! — mówi w drzwiach, znów obładowany butelkami, które zabiera z powrotem. — To niesłychane! Ja jestem tak antyamerykański, że... dam ci przykład: nigdy nie kupuję bananów United Fruit Company! Zawsze wybieram inne!

Znika, zostawiając Krzysztofa z szeroko otwartymi, jak u zdumionego sześciolatka, ustami. Boże Wszechmogący! Ten dowód własnego męczeństwa, własnej nieskazitelności, który dał mu Sperling, ależ nikt by w to nie uwierzył, nikt! On sam prawie nie wierzy. A potem widzi przez chwilę swój kraj, pełen niekończących się kolejek — po wszystko: po buty, papierosy, chleb, mięso, pieluchy, baterie, żarówki, ocet, ryż, proszek do prania, żyletki, margarynę — po wszystko, po wszystko. Kolejki, stojące tak całymi nocami. Czasem nawet dłużej. Po dwie doby. Często na próżno. Widzi ludzi, chwalących się swoim bezprzykładnym szczęściem: dziś, wczoraj, przed tygodniem zdobyli makaron! zapałki! musztardę! pół roku temu przechodzili koło sklepu w momencie, gdy przywieziono do niego sześć poduszek i byli na piątym miejscu! I ten człowiek, ten człowiek, który może nawet wybierać... Chryste Panie! „A ja jestem tak antysowiecki, że nigdy nie jem astrachańskiego kawioru, zawsze wybieram irański”, myśli Krzysztof: tak powinien był odpowiedzieć! Ale czy Sperling by to zrozumiał? Syn fabrykanta, przechadzający się z marksistowską broszurą w kieszeni i gardzący robotnikami za ich brak świadomości klasowej: taki właśnie jest Sperling, może wszyscy oni są tacy, panicze! Właśnie w ten sposób nami gardzą: nami, proletariatem świata. Jak milioner żebrakiem: on już wie, że pieniądze nie dają szczęścia, a ten konający z głodu nędzarz nie wie; co za trywialność, co za ślepota! Krzysztof trzęsie się z absurdalnej wściekłości. Nienawidzi Sperlinga. Nienawidzi świata, w którym można jak gdyby nigdy nic kupić banany, mało tego: w którym można wybierać między różnymi gatunkami bananów; Chryste. Wysadziłby ten świat w powietrze, gdyby mógł. Nie chce nawet zajrzeć do zapisków Moniki; nie teraz. Jej także teraz nienawidzi.

 

Pożegnalna kolacja. Jutro wracają samochodem do Pragi. Wsiądzie do samolotu, wróci do domu. I nareszcie odetchnie.

Na chwilę zostają przy oświetlonym świecami stoliku sami z Haną, z tajemniczą Haną, której prawie w ciągu tych dwóch dni nie widywał, która nie powiedziała przez ten czas więcej niż pięć zdań. Haną podnosi głowę, patrzy na niego uważnie, w napięciu. Jakby chciała mu powiedzieć coś najważniejszego. Decyduje się wreszcie. Pochylona do przodu, pyta cicho:

— Czy pan chociaż wie, co tu jest grane?

— 1 tak, i nie — odpowiada Krzysztof niepewnie. Haną waha się jeszcze. Kareł i Sperling już wracają. W ostatniej chwili dziewczyna mówi:

— Niech pan będzie ostrożny.

„Be careful”. Dlaczego? Dlaczego ma być ostrożny? „Be careful”. Dobrze, posłucha jej — w pewnym stopniu. Na ile umie.

Kareł zamówił szampana. Jest ożywiony, pogodny. Sperling patrzy na niego jak uczeń na mistrza, jak żołnierz na dowódcę. Nie ma wątpliwości, kto tu rządzi, kto wydaje rozkazy. Rozmawiają o Polsce. Ilekroć Sperling wyrywa się z czymś zacietrzewionym i fanatycznym, czymś w swoim stylu, tylekroć jest gaszony przez szefa. Wreszcie milknie zupełnie. Patrzy tylko na Karela pokornymi, psimi oczami. Haną obojętnie obraca przed sobą kieliszek, przygląda mu się pod światło: wydaje się, że w ogóle nie słucha. Kareł — w olśniewająco białej koszuli, w ciemnym garniturze — ignorując tę nieważną parę świadków, prowadzi lekką, światową rozmowę z Krzysztofom Paliwodą

— A wasze wojsko? — pyta, dolewając mu szampana. — Jakie są nastroje w polskim wojsku? Idiotyczne pytanie. Skąd on może to wiedzieć? A jednak odpowiada. („Be careful. Be careful”).

— W wojsku? Ależ... podobne, jak w całym społeczeństwie. Większość popiera „Solidarność”, tego jestem pewny. Większość chce zmian. Ale jakie to ma znaczenie? Wojsko wykonuje rozkazy, „nastroje” się nie liczą.

— I jak to się skończy, pana zdaniem?

— Cóż... jeżeli nie będzie interwencji...

— Pan używa słowa „interwencja”. Czy słusznie? Gdyby wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Polski, czymże by to było, jeśli nie braterską pomocą?

— Tak — mówi Krzysztof („Be careful!”) — oczywiście.

— Co pan myśli o Stalinie?

Zaskakujący zwrot. Źrenice Karela kurczą się. A zatem...

— Wielki polityk — odpowiada Krzysztof szczerze — i rozdarty człowiek. Jego młodość była gwałtowna, egzaltowana... młodość terrorysty... a całe dalsze życie, po rewolucji, było grzebaniem tej młodości. Robespierre, który samego siebie złożył do grobu! Ta niewiara w cokolwiek, ten bezgraniczny cynizm, to widzenie wszędzie tylko brudów i podłości. Czyli to, co się uważa za cechy dobrego polityka, prawda? Nie mogę zapomnieć pewnego jego zdania: „W polityce nie ma, nie było i nigdy nie będzie sentymentów”.

— Pan źle zrozumiał to zdanie — prostuje Kareł tonem aktywisty partyjnego, tonem absolwenta wieczorowych kursów marksizmu-leninizmu. — Stalin mówił, że nie może być sentymentów wobec wroga klasowego.

— Nie. Mówił tyle, bez dodatków. Powtarzał to zdanie wiele razy, w różnych okolicznościach. Mówił je także tym, którzy go uwielbiali i okazywali to uwielbienie: żeby ich ostudzić. Dużo na ten temat czytałem, słyszałem. To jest klucz do całego „stalinizmu”. Skutki zabijania własnej młodości! Takie są skutki! Bo to przecież nie było prawdziwe zdanie, to był błąd. Fatalny błąd. Jeżeli wykluczy się z polityki „sentymenty”, wpada się w daltonizm, prze staje się widzieć ogromną część rzeczywistości. Traci się z oczu i możliwość zwiększenia własnej siły, i zagrożenie... przede wszystkim zagrożenie!

Kareł przygląda się Krzysztofowi uważnie. Ocenia go. Nad czymś się zastanawia.

— Coś panu powiem. W pańskim kraju nie będzie „interwencji”, chyba w razie ostateczności. Natomiast w najbliższych dniach Jaruzelski sam to załatwi. Długo się to kotłowało, trzeba było wielu ludzi usunąć, wiele przygotować... ale teraz wreszcie pole jest oczyszczone. Jaruzelski skupił całą władzę w swoim ręku, jest teraz premierem, pierwszym sekretarzem i ministrem obrony, przedłużył służbę wojskową o trzy miesiące, jeszcze przedtem puścił na kraj swoje „wojskowe grupy operacyjne”, swoje szpice... musicie mieć niesłychaną sympatię do waszego wojska, jeżeli nie widzicie, co to znaczy! Będzie stan wyjątkowy, rozwiązanie „Solidarności”, aresztowanie przywódców, przywrócenie porządku. Co pan na to?

Krzysztof wzrusza ramionami.

— Może to będzie dobre.

Kareł sięga po butelkę, nalewa wszystkim. Ożywił się.

— A więc... za zwycięstwo polskich patriotów!

Za to można wypić. Oczywiście! Co innego rozumieją przez to słowo, zupełnie co innego. Za zwycięstwo polskich patriotów. Piją wszyscy czworo — troje szpiegów i jedno tępe, ciemne narzędzie: na razie, tylko na razie. Bo czy mógłby nie skończyć tym samym, co oni? Troje szpiegów i jeden szpieg in spe, jeden prawie-szpieg, jeden zadatek na szpiega. Wszędzie i zawsze jest to samo. Polityka jest grą. Ping-pongiem szpiclów. Niczym więcej. W polityce nie ma, nie było i nigdy nie będzie sentymentów.

 

*

 

Czy rzeczywiście? Kołysząc się i chybocząc w pustej „suce” milicyjnej, Krzysztof Paliwoda leniwie zadaje sobie to pytanie, najważniejsze.

Nie wierzył w to, co zapowiedział mu Kareł. Dlaczego? Bo wierzył w „sentymenty”. Nie on jeden. To, o czym mówił Kareł, nie było objawieniem. Od tygodni nadchodziły wiadomości z góry: generał w czarnych okularach i żelaznym gorsecie przygotowuje stan wojenny. Ma być wprowadzony w czwartym dniu po objęciu przez niego władzy w partii, tak uzgodniono z Rosjanami. Nie został wprowadzony w czwartym dniu. A więc znowu uniki, znowu gra na zwłokę: generał robi to od wielu miesięcy. Nie poderżnie przecież gardła własnej ojczyźnie! Nawet po to, zwłaszcza po to, żeby nie zrobił tego kto inny: co za argument! Jedyne usprawiedliwienie zdrajców. Jeżeli to gardło musi zostać podcięte, czy nie lepiej, żebyśmy sami to zrobili? Nie, nie wierzono w zdradę; wierzono w sentymenty. Miliony ludzi! Dużo to o nich mówi. Aż przyszła noc, kiedy sentymenty zabito.

Przymyka oczy. Drzemie. Siedmiodniowe niemowlę, człowiek urodzony trzynastego grudnia. Teraz już wie wszystko, tak myśli. Wyrzygał złudzenia. Może nawet w końcu zostanie szpiclem. Trzydzieści jeden lat życia płodowego przygotowywało go do tej decyzji, jedynej ! W polityce nie ma, nie było i nigdy nie będzie sentymentów. W polityce — więc wszędzie, więc nigdzie, nie ma przecież niczego poza nią. Zawsze tak myślał. Kołysze się. Drzemie. Nie ma! Nie było! Nigdy! Nie będzie! Ma łzy pod powiekami. Nie pozwoli im wypłynąć, tylko tyle. Nie ma! Nie było! Nie będzie! Dwaj zbrojni patrzą na niego w milczeniu.

Nie jest już sam: Po drodze załadowano do wozu dwunastu innych. Tych dwunastu zasypało go pytaniami. Skąd jest? Skąd go wiozą? Ach, jest z Warszawy! Był w Białołęce!

Teraz mówią o sobie, przekrzykując się, jeden przez drugiego. Wszystkich ich wzięli w nocy trzynastego grudnia. W Krakowie, w Poznaniu, w Zabrzu. Jednego w Gdańsku. Wpakowali do obozów, do więzień. Z jednymi rozmawiali wczoraj, przedwczoraj, kazali im podpisywać jakieś bzdury, występować z „Solidarności”, z innymi nikt nie rozmawiał. W każdym razie wszystkich ich w końcu zabrano z miejsc, w których byli, wieziono w niewiadomym kierunku, zrobiono przesiadkę. I oto są tutaj. Co dalej? Czy ktoś się orientuje, co dalej?

Wóz przejechał kawałek i znów się zatrzymał. Spodziewają się dalszej partii internowanych, nasłuchują, czekają. Ale nikt nie otwiera kraty. Zewnętrzne drzwi, tak. Widać za nimi las. Mrok przed późnym, zimowym świtem, i las. I czarne sylwetki na tle lasu. Z bronią. Szum drzew i cisza. Niezrozumiała cisza.

Wszyscy milczą. Struchleli. Nagle któryś mówi nieswoim, śmiesznie zdławionym głosem:

— Pytaliście, co dalej?

— Palmiry — mówi siwy mężczyzna, siedzący obok Krzysztofa. — Znacie Palmiry?

— Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Pan z tobą... — zaczyna bełkotać młody chłopak z dołkiem w brodzie; ktoś nim potrząsa.

— Uspokój się, mały! Nie pokazuj im, że się boisz! — I po chwili dodaje: — Na modlitwę powinno ci jeszcze starczyć czasu... jak nas wyciągną.

Siedzą więc w milczeniu. Nasłuchują. Na tle lasu kołyszą się długie, żółte światła. Gasną. Słychać manewrujące samochody, coś ciężkiego, ciągniętego po ziemi...

— Karabiny maszynowe? — pyta siwy. — Tych w Palmirach załatwili z maszynowych.

— Ale jeszcze nie przyszli z gipsem — odzywa się ktoś, kogo Krzysztof nie widzi. — Powinni nam zagipsować usta. Żeby bez okrzyków...

— Przestań!

Jeszcze parę minut. Potem nagle drzwi się zatrzaskują. Jeszcze trochę hałasu — i samochód rusza naprzód. Chłopak, który się modlił, siedzi z opadającą szczęką.

— Chcieli tylko nastraszyć?! — pyta po chwili.

Jadą dalej. Bez końca. Po tym, co zaszło w lesie, nie chce im się rozmawiać. Drzemią. Samochód znów staje. Jakieś zgrzyty na zewnątrz. Rusza wolniutko. Parę metrów. Staje. Znów zgrzyty, uderzenie o metal, krótkie wycie psa. Drzwi się otwierają. Zbrojni w przedsionku ani drgnęli — jak przedtem, w lesie. To oni mają wysiąść. Więźniowie. Tylko więźniowie.

Jest już dzień. Szare, pochmurne niebo, szare zwały śniegu. Dwuszereg ludzi z pistoletami, z psami. Mamy iść środkiem. Psy wyciągają pyski, łapią nasz zapach, warczą. Za nami — mur. I druty kolczaste. I brama jak w Oświęcimiu. Ach, te wycieczki szkolne, kiedy to z lizakami w kieszeniach, parami, popędzani przez przewodnika, zwiedzali Oświęcim! ARBEIT MACHT FREI! — mówi siwy. Oglądają się odruchowo. Czy nad bramą nie ma tego napisu? Nie ma. W dwuszeregu. Szybko.

Siwy rusza pierwszy, inni za nim. Nie okazać strachu. Psi oddech parzy im nogi. Miejsca, w które wycelowano pistolety, drgają.

 

Cela śmierdzi. Więziennym smrodem, który Krzysztof poznał w Białołęce, ale o wiele silniejszym. To ta wilgoć. I zatkany jak w Białołęce, jak chyba wszędzie, obrzydliwy kibel. Ktoś chce prosić o otwarcie okna, o przewietrzenie. Zagłuszają go, krzyczą. „Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a od zimna cała armia Napoleona!” Cztery dwupiętrowe łóżka, ciasno. Będzie się miało tuż nad głową sąsiada albo sufit. Krzysztof czym prędzej zajmuje najwyższą pryczę: nie ma tu więcej miejsca niż gdzie indziej, ale szczury będą mieć dłuższą drogę. Tam, w Białołęce, były szczury. Koce śmierdzą inaczej niż cała cela, innym smrodem. Mokry, brudny sufit jest tuż: trzeba tu leżeć na wznak, trzeba tu leżeć jak w trumnie, trudno się poruszyć. Od razu zaczyna mu brakować powietrza, dusi się. Tego bał się najbardziej, gdy czytał o Oświęcimiu, to mu się wydawało najstraszniejsze. Brak miejsca, brak powietrza! Te prycze, jedna nad drugą, jedna tuż przy drugiej — i ta mała, żelazna szafka, w której zamykano skazanych na śmierć, w której konali stojąc z przykurczonymi nogami, z pochylonymi głowami. Myślał o tym ze zgrozą, przez całe życie; no, i doczekał się. Przyszło. Każdy dostanie swój Oświęcim! Każdy!

Siwy — jego sąsiad, jak się okazuje (wpakowano tu wszystkich z transportu z wyjątkiem jednego) — osłupiał. Stoi bezradnie w przejściu rozgląda się z przerażeniem. Nie może oddychać tym smrodem, mdli go. No nie, bez przesady! W Białołęce było trochę lepiej, ale tylko trochę. Gdzie ten był do tej pory, jeżeli nie przywykł nawet do smrodu? Kapuś?

— Gdzie pan był dotąd? — pyta Krzysztof, i, nie czekając na odpowiedź, radzi cicho: — Proszę zająć miejsce na górze, dopóki wolne.

Zawsze bezpieczniej... ze względu na szczury.

— Szczury?

Siwy znalazł się na górze szybciej, niż można by przypuszczać w najśmielszych marzeniach. Już jest obok Krzysztofa, na sąsiedniej pryczy. Inni debatują nad kiblem, awanturują się, tratą czas.

— Gdzie pan był przedtem? — powtarza Krzysztof.

— W Drawsku Pomorskim — odpowiada siwy. — Od razu trzynastego zawieziono mnie do Drawska. Nie rozumiem, czemu zostałem przeniesiony. Niczego tu nie rozumiem. Do zwykłego więzienia? My przecież jesteśmy internowani, na Boga, internowani, nie uwięzieni! W Drawsku...

— No?

— To jakaś baza lotnicza — mówi siwy — czy może ośrodek szkoleniowy dla lotników, nie wiem. Tam mieliśmy tapczany, po trzy w pokoju.

— Tap-cza-ny?

— Tak. I te... obrazki na ścianach... i swobodę poruszania się w obrębie piętra... i spacery. Piękna okolica, czyste powietrze. Oczywiście, wszyscy byli najpierw w rozpaczy, ale... Zorganizowaliśmy zaraz samokształcenie. Wykłady. Siedział ze mną profesor od gazów ciekłych... w życiu nie myślałem, że tyle się dowiem o gazach ciekłych i że tak wszystko zrozumiem! I wykłady z astronomii mieliśmy, i z mechaniki ciała stałego... A dzisiaj, tak, dzisiaj ja miałem mówić o historii Legionów... bo jestem historykiem. Nie wiem, co im się stało, czemu mnie nagle przenieśli...

— A za co pana wzięli? Skąd pan jest?

— Wydałem broszurkę o wojnie dwudziestego roku... poza cenzurą, oczywiście. I parę szkiców, legalnie, w biuletynach „Solidarności”. Bo kto inny by mi to wydrukował? Radzi— szewski jestem, Sylwester Radziszewski, profesor, z Gdańska. Ja...

— Paliwoda Krzysztof. Z Warszawy. Jestem prawnikiem. Byłem jednym z „ekspertów”, wie pan. Jeszcze w Stoczni. A potem trochę publikowałem w pismach Regionu.

Policzki zaczynają go palić, czuje to. Jakby był kłamcą. Gdyby mógł zacząć wszystko od nowa, gdyby rozumiał, że każdy jego list, wysłany za granicę, jest zdradą, że wyjazd do Pragi jest zdradą, że wszystko to może być użyte przeciwko sprawie, w którą uwierzył; gdyby zrozumiał! A teraz? Szpiclem! Chcą, żeby został szpiclem, dlatego tu jest! No, powiedz to, powiedz, a nikt ci nie będzie ufał, tak już jest. Wystarczy otrzeć się o sprawę tak cuchnącą, a zawsze już będzie się wlókł za tobą smród.

Ach, właśnie! Smród!

Debatujący wokół kibla wezwali strażnika. Dlaczego kibel jest zatkany? — To go przetkajcie. — Nie my go zapchaliśmy, nie my będziemy przetykać.

— Jak wam przeszkadza, że zatkany, to przetkajcie. Nikt inny tego nie zrobi.

Ktoś już się złamał. Co tam, przetka. Dajcie narzędzia, to przetka. Krzysztof nasłuchuje z ciekawością. Zna już ten dialog.

— Narzędzia? — Strażnik śmieje się głośno. — Jakie narzędzia? Człowieku, to ty jeszcze nie wiesz, jak się to w więźniu robi? Rąsią! Własną rąsią!

Oczywiście. W Białołęce było to samo. Ale profesor Radziszewski nie posiada się z oburzenia.

— W Drawsku nie był zatkany? — pyta leniwie Krzysztof.

— W Drawsku była toaleta! I łazienka! Przecież my jesteśmy internowani, pan jako prawnik powinien wiedzieć...

— Nie ma przepisu, że skazani muszą gołymi rękami czyścić zatkane kible. W ogóle nie ma przepisów tak szczegółowych... szczegóły to praktyka! To polityka!

— Ale jakie to niskie! Jakie to małe!

Profesor śmieszy Krzysztofa swoim wzniosłym tonem. Niskie, małe! Wykopalisko ancien-regime'u!

Młody człowiek, ten, który zaczął się modlić w lesie — i on jest w celi? — rozgląda się za czym innym.

— Wam też zabrali opaski? — pyta. — No, te żałobne! Po 17 grudnia! Ach, tak.

Krzysztof przypomina sobie: z okresu swojego drżenia, swojej gorączki. Swojej półprzy— tomności.

Słuchali w Białołęce rządowej szczekaczki, radzi, że jest chociaż ona. A ci, którzy umieli jej słuchać, skakali z radości: cały kraj się broni, cały kraj walczy, strajk generalny, zrobili jednak strajk generalny! Z miejsca! O tym nie było ani słowa; ale tym doświadczonym wystarczyło wysłuchać porannego komunikatu Państwowej Dyspozycji Mocy, tego nudnego szyfru, żeby wiedzieć. „Który stopień zasilania? Który? Ależ to znaczy, że przemysł w ogóle nie pobiera energii, że przemysł stoi! Strajk generalny!” A potem, w czwartek, podano wiadomość o „pierwszych ofiarach” — pierwszych ofiarach zbrodniczych machinacji kontrrewolucji, oczywiście. Górnicy z „Wujka”, manipulowani przez Wrogie Siły, zaatakowali wkraczające do kopalni jednostki ZOMO: kilofami, łańcuchami, siekierami. ZOMO w obronie własnej użyło broni palnej. Siedmiu górników zginęło. Siedmiu! Nikt nie wierzył tej liczbie. Rozpacz. Ale podniecona, gniewna rozpacz. Widzicie, w jakiej determinacji są ludzie? Jeżeli to prawda, że kilofami, siekierami... to oznacza tak wielką nienawiść, że ONI już jej nie zdławią. Nigdy. Bój to ICH będzie ostatni! A potem śpiew. I myśl o tamtych sprzed Powstania Styczniowego, o pięciu zabitych, po których włożyła żałobę cała Polska. Cała Polska w czerni! Zamiast biżuterii — druciane krzyżyki, ołowiane bransoletki w kształcie kajdan, broszki udające korony cierniowe. Cały naród! To trzeba powtórzyć. Trzeba zacząć od siebie. Żałobne opaski, zaraz żałobne opaski... Ale z czego je zrobić?

— Z czego je zrobić? — zastanawia się głośno chłopak z dołkiem w brodzie. — Nie ma któryś z was czegoś czarnego?

Nie, nikt. Tam, w Białołęce, jeden miał czarny podkoszulek. Zębami powypruwał poprzeczne nitki, dzieląc go na pasy. Potem się to ucinało trzonkiem łyżki, rwało, przegryzało. Zrobili opaski. Sam nie zauważył, kiedy mu to zdarli. Przy tym przebieraniu przed jazdą do Warszawy, tak myśli, ale w pierwszej chwili naprawdę nie zauważył.

Chłopak już coś wymyślił. Niech tylko zajrzy strażnik.

Kiedy strażnik zagląda, chłopak prosi go o pastę do butów: to chyba nie jest zakazane? Jeśli pozwolili im zachować własne buty, to chyba wolno je wyczyścić? Brudne, że strach! Krzysztof patrzy i dziwi się. Bo strażnik zgodził się od razu. Pasta do butów? Tak, to można. Czemu nie? Buty powinni wyczyścić... w ogóle, porządek ma być. Koce w kostkę i tak dalej. Buty wyczyszczone i wieczorem wystawione na korytarz. Ubrania też na korytarz, złożone w kostkę. I tak co wieczór. Daje im pastę, czarną. I szczotkę też. Chłopak natychmiast bierze się do roboty. Z każdego koca trzeba uciąć pasek... to świństwo tak przegniło, że chyba trzonkiem łyżki da się odkroić. A potem posmarujemy tym szuwaksem i zawiążemy na ramionach. No, do roboty.

Wszyscy się podporządkowują. Nie idzie to łatwo, ale chłopak jest zręczny i pomaga. Działał w Patronacie, tak mówi. Napatrzył się na niejedno, dużo wie o mamrach. Swoją drogą, trzeba by tu z miejsca założyć Komitet Samoobrony Internowanych... ale to potem. Najpierw opaski.

Schodzi im na tym czas prawie do kolacji. Ręce mają wysmarowane pastą; te paskudztwa z kibla niewiele już zaszkodzą. I Krzysztof zgłasza się na ochotnika: spróbuje przetkać kibel. Byle mu się potem dano umyć. Ale okazuje się to niemożliwe. — „Bo co zrobisz, człowieku, z tym, co stąd wyciągniesz?” — pyta chłopak. — „Zwalisz na podłogę? Żadnych narzędzi, to żadnych narzędzi. Śmietniczki ci nie dadzą. Nie mówię już o wiadrze. O wodzie do umycia tego wszystkiego. Daj spokój, to metoda. Oni nie chcą żebyś to uporządkował. W końcu będą musieli coś zrobić... no, ale to w końcu! Poczekaj. Nie ma innej rady”. Cóż, chłopak wie chyba, co mówi. I Krzysztof rezygnuje.

O dziewiątej z daleka i z bliska, z różnych stron, słychać śpiew. Tłoczą się wszyscy przy wysokim, zakratowanym okienku. W innych celach, w innych blokach śpiewają. Jeszcze Polska nie zginęła. Przyłączają się natychmiast. Jutro o dziewiątej już będą wiedzieć.

Noc. Krzysztof leży na swojej pryczy, okręcony śmierdzącym zubożonym o kilkucentymetrowy pasek kocem. Ciemność wywołuje strach, paniczny strach. Nie pozwala widzieć robactwa: widział je w dzień, widział białe, ślepe robaki łażące po wilgotnych ścianach (nie karaluchy, jak w Białołęce — tych nie zauważył), i małe, szybkie robaki srebrzyste, i jeszcze jakieś. Teraz są może na nim, na jego ciele, na włosach. Wierci się, drapie. Podrywa się nagle, drżąc z obrzydzenia, i uderza głową o sufit. Jeszcze ta ciasnota. Brak mu powietrza. Czuje ukąszenia. Chwyta to, co go gryzło, po kształcie rozpoznaje pluskwę, rozgniata ją paznokciami, i natychmiast, bezskutecznie, znów tłukąc się o sufit i mało co nie spadając z wąskiej pryczy, rzuca się ku następnej pracującej skrzętnie tuż nad jego kostką u nogi. Za późno. Po policzku pełznie mu coś oślizgłego; strąca to, ledwo powstrzymując się od krzyku. Czy za godzinę, za dwie godziny, jutro zdoła się od niego powstrzymać, czy zabiorą go stąd w kaftanie bezpieczeństwa? Teraz czuje coś na włosach, a może mu się zdaje, już nie wie. Gdyby był szpiclem, uniknąłby tego. Przebiega mu ta myśl przez głowę i zaraz znika. O tym nie będzie myślał.

A jednak myśli coraz częściej. Z każdym mijającym dniem coraz częściej.

Co pół godziny strażnik zapala światło i przygląda im się przez judasza. Co pół godziny otwiera się oczy i przyłapuje na sobie zaskoczone, rozzuchwalone ciemnością i rozbiegaj ące się teraz w popłochu robactwo. Na sobie, na ścianie. Całe ciało w czerwonych, piekących plamkach, w czerwonych, piekących bąblach. Ogromny pająk, zduszony na twarzy. Rozpryskujące się między paznokciami, opite krwią pluskwy. Ci z dolnych prycz podnoszą bunt: nie będą wystawiać butów na korytarz, czym mają się bronić przed szczurami? I krótki triumf: wiedział, przewidział szczury, schronił się na górze, jest chytry. Ale szczury docierają i na górę. Wspinają się jak akrobaci. Któryś ugryzł go w nogę: jątrzy się to paskudnie, jątrzy i boli. I ten strach, ten wieczny strach. Że też mógł bać się karabinów maszynowych, wtedy, w lesie! Śmierci — a nie tego! Zastanawia się, czy pętla z koca zdołałaby go udźwignąć: koc jest tak przegniły, że łatwo go pociąć i związać w rodzaj sznura, wie o tym po robieniu żałobnych opasek; a jednocześnie właśnie ta łatwość grozi zerwaniem się pętli. I do czego ją przywiązać? Ach, głupstwo, nie musi wisieć, może spróbować zadzierzgnięcia, to prostsze. Na pryczy, na leżąco. Tylko czy mu się uda?

Spacery. Przez pół godziny trzeba dreptać w kółko po zaśnieżonym podwórzu. Jeden za drugim, bez słowa. Psy ich pilnują. Dobrze wytresowane: nie znoszą ich. Jakże ich te psy nie znoszą! W kółko, w kółko. Krzysztof przypomina sobie swoje dawne listy do Moniki, głupie listy uprzywilejowanego. Te cytaty z Wilde'a. Błaznów defilada. Co mógł wiedzieć, on, który nigdy nie siedział? Kręcą się w kółko, w kółko, w kółko. Otoczeni pięcioma rzędami ogrodzeń z drutu kolczastego; w środku, między drutami, są psy. Idiotyzm. Idiotyzm. „Między pierwszym a drugim rzędem” — szepcze chłopak z Patronatu — Jest fotokomórka: Auschwitz wysiada!” Strażnicy chcą im zedrzeć żałobne opaski. Więc murem, stanąć murem, jeden przy drugim, bronić. I hymn. Więzienia drżą od śpiewu, żyją śpiewem. Jakby to było najważniejsze, jakby nic ważniejszego nie istniało.

Przez cały czas ten żarzący się punkt w mózgu, to miejsce bolesne i napięte: to polityka, myśli sobie mętnie, ubawiony. Już się od tego nie uwolni, cokolwiek z nim będzie. Czy zostanie szpiclem, czy bohaterem. Tak czy owak, został wprawiony w ruch, którego nic nie powstrzyma. Tamtej grudniowej nocy ostatecznie zmieniono go w pocisk i wystrzelono. Nie zatrzyma się, choćby chciał najbardziej.

Świat jest pełen ludzi, których nie wystrzelono. Ani to ich wina, ani zasługa. Może. Może. Co oni teraz robią? Chryste. Wszyscy ci ludzie, żyjący poza polityką. Co robią? Nie myślą o więzieniach, o niezliczonych więzieniach, okrywających świat. Muszą wiedzieć, że coś takiego istnieje, ale nie myślą o tym, nie myślą; jak mogą nie myśleć? Dwa światy, ani w jednym punkcie nie stykające się ze sobą. Przymykając oczy, wytężając całą swą zdolność współod— czuwania, Krzysztof próbuje sobie wyobrazić ten drugi świat, i widzi tylko jedno: jakieś mgliste postacie, zajadające żółciutką jajecznicę. Mgliste, zupełnie mgliste! Tylko jajecznica jest wyraźna. Ale on musi przecież zrozumieć tych ludzi, musi ich zobaczyć! Jego los — los wystrzelonego pocisku — zależy przecież od nich. Mgła, mgła. Ci, którym myśl o więzieniach ani na chwilę nie odebrała spokoju. I o krzywdach, i egzekucjach, i rozwianych sztandarach; i o tych z zagipsowanymi ustami, i o tych krzyczących w ostatniej chwili życia to jedyne, najważniejsze zdanie; o tych z podręczników historii, z pieśni, z wierszy — i z małych, gazetowych notatek. SKAZANO. WYKONANO. SZEŚĆ OFIAR ŚMIERTELNYCH. Chryste, czym oni żyją, ci, których to nic nie obchodzi? A przecież takich jest większość! Jakim cudem? Chryste! Kończy się miesiąc, w którym zrabowano ci ojczyznę, miesiąc przegranej wojny, miesiąc przegranej rewolucji, spotykasz ich wychodzących ze sklepu, wysiadających z autobusu, wracających do domu, mówisz: „Cóż to był za straszny miesiąc!”, a oni odpowiadają zdumieni: „Ależ skąd, była zupełnie dobra pogoda. W zeszłym roku o tej porze...” — zna to przecież, zna! Tacy są; jak ich zrozumieć, jak pojąć? Już szpiclom jest bliższy! Policjantom, wybijającym zęby podczas przesłuchań!

 

Więzienie śpiewa. Więzienie żyje pieśnią. Jakby naprawdę nic już oprócz niej nie zostało.

Śpiew odstrasza szczury. Pozwala znieść robactwo. I upływ czasu także. Wszystko pozwala jakoś znieść.

Boże nasz. Boże nasz. Boże nasz,

jak ten strajk, jak ten strajk długo trwał!

Śpiewają to w celi, i znów czuje wzruszenie — ale jak daleką drogę przeszedł od tamtego chmurnego dnia nad brzegiem morza, w twierdzy buntowników, jak obcy jest tamtemu głupcowi. Głupcowi! Kim on był wtedy, co wiedział? Jeszcze go nie umieszczono w magazynku, jeszcze nie wystrzelono. Jeszcze mógł się cofnąć. Teraz już nie. Siedząc na dolnej pryczy, dotykając własnych zarośniętych policzków, podśpiewuje wraz z innymi; Boże nasz. Boże nasz. Boże nasz, i na chwilę przestaje czuć ból odmrożeń i ukąszeń, ból w całej tej złachmanionej skórze, i smród, i zaduch. I głód tytoniu. Stoczniowcy Gdyni, stoczniowcy Gdańska — Idźcie do domu, skończona walka. — Świat się dowiedział, nic nie powiedział — Janek Wiśniewski padł. Szlagier Polski Podziemnej! Śpiewają go, oczywiście; jak mogliby go nie śpiewać? I dopóki śpiewają, są sobie bliscy; dopóki śpiewają, mogą ze sobą wytrzymać. Bo potem...

Potem różnie bywa.

Nie tylko podczas śpiewu, pomylił się; nie tylko wtedy są sobie bliscy. Także w takich chwilach, jak ta.

Szczekaczka nadała sprawozdanie z konferencji prasowej rzecznika rządu. Wszyscy pytają o internowanych. Rzecznik odpowiada głosem tak rozbawionym, tak kpi i sypie żarcikami, że sam jego ton poderwał wszystkich na nogi. Nie mogą tego słuchać. Ale muszą słuchać, muszą wysłuchać do końca. Rzecznik nie rozumie tej ekscytacji internowanymi. Jest ich niewielu i żyją w komfortowych warunkach. Umieszczono ich w domach wczasowych i sanatoriach. Mogą czytać prasę i książki, prowadzić swobodną korespondencję, widywać rodziny. Podczas gdy prasa zachodnia rozpowszechnia na ich temat kłamstwa tak absurdalne, że się na śmiech zbiera! Że ich jakoby trzymano na mrozie, pod gołym niebem, że szerzy się wśród nich gangrena — tak, dobrze państwo słyszą, gangrena! skąd ten absurdalny pomysł? — (Ktoś na sali wybucha ochoczym śmiechem) — i tyfus, tak, tyfus! Że są nękani, gnębieni! Ciekawe, skąd te wiadomości. O, proszę, inna gazeta zachodnia, i znów te bzdury o gangrenie, co ich opętało? Internowani żyją w pełnym komforcie, żadne ich prawa obywatelskie nie zostały ograniczone — z wyjątkiem, chwilowo, prawa do wolności.

Ledwie wysłuchali tego wszystkiego, rzucają się do drzwi. Nie oni jedni. Cały blok aż dudni od walenia w te obite blachą drzwi pięściami, od kopniaków. Ci, którzy się nie dopchali, rzucają się do okien, krzyczą przez kraty. Więzienie wyje, woła, łomocze pięściami; więzienie oszalało.

Nadbiegają strażnicy. Są przerażeni, to widać. Grożą, ale ze strachem. Cofają się przed tym podnieconym, półprzytomnym krzykiem. A więc , żyjemy w pełnym komforcie, tak? Przynieście mi natychmiast prasę! I książki! Drugi tom Kronik Szekspira! Tuchaczewskiego o wojnie dwudziestego roku, właśnie to czytałem! Usunąć kibel! Żądamy łazienki! Z gorącą wodą, z prysznicem! Chcę się ogolić! Szampon do mycia włosów! Ja piję tylko prawdziwą kawę, z cukrem, słyszycie? Z CUKREM! Ograniczono tylko moje prawo do wolności, nie prawo do cukru! Oddajcie mi okulary! obrączkę! medalik! zegarek! długopis! Wypuścić nas na korytarz, mamy prawo do kontaktu z innymi celami! A msza w niedzielę? A spowiednik? Kapelan? Kiedy było ostatnie widzenie? Czemu nas nie zawiadomiono? Gdzie papier do pisania? Stół, krzesła, koperty? Niektórzy śmieją się histerycznie, wołając to wszystko; inni nie. Może nawet nie zdają sobie sprawy, że to kpina. Podciągają nogawki, zrzucają buty, pokazują swoje odmrożone nogi, odmrożone ręce, to nie gangrena, skąd, ale wierzą, wierzą święcie, że niektórzy mogli i tego się nabawić na tamtym mrozie. Czy wiecie, jak to boli, dranie? Jak rwie, jak piecze, jak swędzi? Maści na nasze odmrożenia! Nie trzymano nas na zimnie, tak? Nic nam się nie stało? O, patrzcie, skóra pozłaziła z łydek, otwarły się rany! Od odmrożeń! Świetny powód do śmiechu!

Strażnicy coś bełkoczą, coś obiecują. Biegną do szefa. Kąpiel? Właśnie miała być kąpiel... ale nie mamy tu tak dobrych warunków, żeby... Widzenia? W niedzielę będzie widzenie! I paczki od rodzin! Jutro rozdawnictwo paczek! Ludzie, uspokójcie się!

Prowadzą ich pod niemrawo ciurkający prysznic. „Jak w Auschwitzu, przed gazem!” Znów te żarciki. Ale zawsze to ulga, zawsze choć tyle uzyskali. Woda spływająca na ich odmrożone, swędzące, pokąsane ciała. Szybkie przepranie bielizny. Kiedy wracają do cel, okazuje się, że kibel został przetkany, no, chociaż tyle. A lura, którą dostają do kolacji, tym razem jest osłodzona. Poczucie triumfu zaraz ich uspokaja. Można to było przewidzieć.

Zaczynają się paczki. Krzysztof nie dostaje żadnej.

Przychodzą listy od rodzin. Do niego nie ma listów.

Pierwsze widzenie. Do niego nikt nie przyjechał.

Towarzyszy z celi wzywają na przesłuchania. Jego nie. Po powrocie mówią, że obiecuje się im wolność w zamian za podpisanie jakiegoś idiotycznego zobowiązania. „Deklaracji lojalności”, tak to nazywają. Mają się podpisać pod jakimś głupim zdankiem, że nie podejmą działalności skierowanej przeciwko porządkowi prawnemu PRL. Oburzają się. Boją się, że może to być równoznaczne z przyznaniem się do prowadzenia takiej działalności przedtem, a więc i z procesem. Z drugiej strony podpisane pod przymusem nie ma żadnej mocy prawnej. Dyskutują o tym. Rozważają za i przeciw. Postanawiają nie podpisywać. Jednak nie. Nigdy. Potem w ciągu dwóch dni wszyscy znikają: po prostu nie wracają z przesłuchań. I Krzysztof Paliwoda zostaje sam.

Nie wyprowadzają go już na spacery. Nie widuje nikogo. Doznaje drobnej, cichej satysfakcji na myśl o tym, że zawodzi zapewne czyjeś oczekiwania, nie protestując i o nic nie prosząc. Jakby nie zauważył. Milczy. Leży na pryczy, słucha szczekaczki, je, co mu dadzą. Pełen jakiejś uskrzydlonej zaciekłości. Ależ on wie wszystko o Isolationsfortung, wszystko! I jego, specjalistę, chcą tym złamać? Gdybyż to chociaż był totentrakt ze Stammheim! Ale nie stosują wobec niego tortury ciszy, skądże, to by wymagało techniki, środków, pieniędzy. Ma radio, ma odgłosy zza ścian, z podwórza. I co go to wszystko obchodzi?

Jak inni, wtłoczeni w takie same warunki, przypomina sobie wiersze, recytuje, deklamuje. Jak inni, gimnastykuje się. Chodzi po celi. Liczy kroki. Szaleje z wściekłości; to pomaga. Jakże ta wściekłość pomaga! Mogą niczego nie zmienić, ma tej wściekłości na trzy, na pięć, na dziesięć lat: przeniesie go ona przez te lata nietkniętego, lekkiego jak piórko. Chichocze cicho. Jego tym chcieli złamać, jego, samotnika? W gruncie rzeczy czuje się teraz lepiej niż przedtem, niż z ludźmi. Boi się tylko o matkę, ale co zmieni jego lęk? Zapewne na to także liczą: niech sobie liczą. Trzęsie się z nienawiści do nich. Teraz już im nie ustąpi. Teraz nie ulegnie. Z jednego powodu: gdyby uległ, stałby się ich wspólnikiem; sto razy lepiej być ofiarą!

Oczywiście, wie, co w końcu nastąpi. Naiwność tych ludzi! Czy rzeczywiście przypuszczają, że nie zna ich planu, że nie wie, jak się to skończy? Postraszyli go, pomęczyli — i lada dzień ponowią swoją ofertę. Jeżeli okaże się, że nie został wystarczająco „zmiękczony”, zafundują mu następny etap, gorszy od tego, i znów ponowią ofertę. Mogą też przejść do innych „środków nacisku”, wyobraża to sobie, ale wściekłość unicestwia lęk, niech przychodzą, niech próbują!

Któregoś dnia wywołują go wreszcie z celi. Prowadzą przez puste podwórze. Ziemia jest rozmiękła, błotnista. Odwilż. Ile to czasu trwało? Dwa miesiące? Tak, nieco ponad dwa. Oddycha chłodnym, wilgotnym powietrzem. Patrzy na chmury, płynące ku wschodowi. Każą mu wsiąść do „budy”, ustawionej przed bramą — ARBEIT MACHT FREI! Wsiada. Zamykają kratę, potem drzwi. Dwóch mundurowych czuwa, tak samo, jak wtedy. Że też chce się im bawić w takie rzeczy dla niego jednego! Jaką wartość w końcu dla nich przedstawia? Wartość potencjalnego szpiega? Czy naprawdę łudzą się, że szpieg pozyskany w ten sposób przyda się do czegoś? Że nie wykorzysta każdej możliwości, żeby działać przeciwko nim? Gestapo. Parszywe Gestapo! Nie skuli mu rąk, jedno dobre. Brama się otwiera, ruszają, przystają, znów ruszają. A potem jazda już bez postojów, równo. Gdyby miał zegarek, wiedziałby, ile godzin, ale co go to w końcu obchodzi?

Nie dziwi się, kiedy go wyprowadzają. Jest znów w Warszawie, przed gmachem na Rakowieckiej. Oczywiście. Gdzie miałby być? Znowu noc, ich ulubiona pora. Sowy! Znów mija budkę strażniczą, przechodzi ukośnie przez podwórze, znów biurko za drzwiami, po prawej stronie, i kamienna posadzka, i winda, i pusty korytarz, i pusty pokój z wieszakiem po prawej, z biurkiem i telefonem pod oknem, ze stolikiem i dwoma krzesłami w kącie. Siada, czeka.

Przychodzą tamci dwaj — łysawy i jego szef. Szef siada w głębi, łysawy naprzeciwko. Herbaty, kawy? „Kawy” — odpowiada Krzysztof obojętnie. Bierze papierosa z podsuniętej mu paczki. Wie, po co go częstują, wie też, że lepiej nie narażać się na udrękę wąchania dymu wydmuchiwanego przez innych, przyglądania się, jak inni palą. Nie spodziewał się tylko aż takiej rozkoszy, aż takiego szczęścia przy pierwszym zaciągnięciu się. Chyba tego po nim nie znać, tak sądzi. Czeka na pierwsze zdanie, na ICH pierwsze zdanie.

— Bardzo panu współczujemy z powodu matki — mówi łysawy. Tego się nie spodziewał. Drgnął. Ale zaraz się uspokaja. Stara sztuczka. Milczy.

— Wie pan, oczywiście, co się stało?

Krzysztof wzrusza ramionami. Skąd mam wiedzieć?

— Trzeba było złożyć podanie — sugeruje życzliwie łysawy. — W wypadkach losowych zwalnia się internowanych... na parę dni. Czemu pan nie złożył podania?

Teraz powinien wybuchnąć, że o niczym nie wie, o możliwości zwolnień w wypadkach losowych także, pytać, czy umarła, krzyczeć coś o bezprawiu, rozpłakać się może? Akurat. Zaciskając ręce na kolanie, Krzysztof pyta:

— O co wam, u diabła, chodzi? Ciągle o tę „współpracę”? No, to mówcie do rzeczy. Co bę dę z tego miał?

Zaskoczył ich. Prawie tak samo, jak siebie. Wymieniają spojrzenia. Łysawy bezradnie zwrócił się do szefa o pomoc, szef coś mu szepnął.

— Lubi pan jasne stawianie sprawy, tak? — pyta łysawy. — Co pan będzie z tego miał? No, przede wszystkim wolność.

Krzysztof krzywi się.

— Zapominacie o jednym. Internowanie jest mi bardzo na rękę. To daje człowiekowi świet ną pozycję w środowisku.

— Co pan może o tym wiedzieć? Przez cały czas był pan odcięty od świata.

— Znam środowisko. Poza tym wiadomo, dzięki czemu niektórzy wychodzą wcześniej. Co podpisywali i tak dalej. Nie. Rozumiem, po co jestem wam potrzebny na wolności... ale mnie samemu internowanie odpowiada. To może mi potem procentować przez całe lata. Za stosun kowo niewielką cenę zostać bohaterem... Nie, to nie jest oferta zbijająca z nóg.

— Chce pan otrzymywać wynagrodzenie?

— Nie, nie chcę.

— Więc co... mówiliśmy już poprzednim razem, co panu oferujemy. Wolność, gwarancję bezpieczeństwa, możliwość wyjazdów.

— Mnie chodzi o co innego. Nie chcę zmieniać mojego trybu życia.

Oczy łysawego błysnęły radośnie.

— Ależ skąd, nigdy! Nikt by czegoś takiego nie wymagał! Oczywiście, będzie pan żył jak przedtem. Tyle że podczas pobytu za granicą zada pan swoim znajomym kilka pytań, które panu podamy. Właśnie o to nam chodzi, żeby pan nie był żadnym zawodowcem. Ci ludzie bezpieczniaka — tak powiedział — rozpoznają po pięciu minutach. Jakiś radar. Więc do pewnych spraw trzeba używać osób zupełnie spoza branży. Amatorów.

— Czy możecie mi to zagwarantować? Że chodzi tylko o tę jedną sprawę... o moich zagranicznych znajomych... i że nie zaczną się naciski, żebym robił coś podobnego w kraju?

— Tak! Tak! Oczywiście, że tak! Niech się pan nie obawia, informatorów na kraj mamy dosyć. Nasi ludzie byli w Stoczni, byli delegatami na zjazd „Solidarności”, byli zresztą wszędzie. Są wszędzie. Natomiast kontakty takie, jak pańskie...

„Gwarancje!” — myśli Krzysztof Pal iwoda. Ich gwarancje! Ustna obietnica, nic więcej. Ale zawsze będzie mógł się na nią powołać, żeby odmówić dalszych świadczeń, chociaż tyle. Podnosi do ust szklankę, którą przed nim postawiono, upija łyk kawy. Kawa jest mocna, pachnąca, dobra. Ręką o czarnych, połamanych paznokciach sięga po kolejnego papierosa. Nie wie, co mówi. Nie wie, gdzie się podziała jego uskrzydlona wściekłość. Rozumie tylko, że z nimi nie wygra. Ich ludzie są wszędzie? Wierzy w to. Wie, że są wszędzie. Byli z nim w celi, kiedy hodował w sobie uskrzydloną wściekłość; byli z nim w lesie, w którym zapalono reflektory; i na podwórzu przed koszarami, i w Stoczni, i w Usti nad Łabą, i w Paryżu: wszędzie. Patrzy na ich twarze w jasnym, jaskrawym świetle. Nie wytrzyma „następnego etapu”, nie wytrzyma „innych środków nacieku”, a oni wiedzą dobrze, że nie wytrzyma: po co przeciągać? Jeżeli ulegnie, jeszcze tej nocy wyjdzie stąd jako człowiek wolny. W otoczeniu szpiclów wróci do mieszkania z założonym (na pewno!) podsłuchem, i szpicel będzie czekał na jego wyjście: taka będzie jego wolność, ale przecież i ona jest wolnością. Za oknami dyszy miasto, słychać jego oddech: oddech półtora miliona wolnych ludzi. Niedługo znów stanie się jednym z nich.

— Więc zgadza się pan?

— Tak.

Jeszcze słyszy to słowo, to nieoczekiwane słowo: słyszy, jak drży ono w powietrzu. „Szef wstaje i wychodzi, dając podwładnemu jakiś znak. Podwładny zmienia natychmiast ton. Staje się poufały, prawie koleżeński, prawie serdeczny. Wyjmuje z szuflady bloczek liniowanego papieru, odrywa kartkę, kładzie ją przed Krzysztofem.

— Proszę pisać. „Zobowiązanie. Zobowiązuję się do utrzymywania w tajemnicy treści rozmowy z funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa MSW w dniu...”, i data. I podpis. Gotowe?

Podaje drugą kartkę.

— Proszę pisać. „Oświadczenie. Oświadczam, że podejmuję współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa MSW. Moje raporty będę podpisywał pseudonimem”... no, jaki pan weźmie pseudonim?

Krzysztof patrzy na niego tępo. Sądził, że podejmuje współpracę z wywiadem, a nie ze Służbą Bezpieczeństwa; ale może wszystko u nich podpisuje się w ten sam sposób. Pseudonim? Jaki pseudonim?

Łysawy pomaga mu czym prędzej.

— Ma pan jakiegoś wroga?

— A jakże, kto by nie miał wroga.

— Niech pan wpisze jego nazwisko.

„Moje raporty będę podpisywał pseudonimem Maciejewski” — pisze Krzysztof. Data, podpis, załatwione.

— No, i widzi pan! — cieszy się łysawy, chowając obie kartki. — Nie będzie pan żałował. Za raz załatwię, co trzeba... uchylenie decyzji o internowaniu, zwrot dowodu, zwrot pańskich rzeczy... i odwieziemy pana do domu. Napisze pan raport o pańskich zagranicznych znajomościach... nazwiska, adresy, krótkie charakterystyki, charakterystyki osób, które pan poznał dzięki nim, przebieg znajomości, możliwości ponownego nawiązania kontaktu. To spotkanie ze Sperlingiem w Pradze niech pan dokładnie opisze. Zwięźle, rzeczowo, ale ze szczegółami. Aha, to ważne: niech pan nie pisze w pierwszej osobie, jako pan. To ma być w formie donosu na pana, zrobionego przez tego Maciejewskiego. „Wiadomo mi, że Paliwoda to czy tamto”, rozumie pan. I spotkamy się... dwa tygodnie panu wystarczą?

— Trzy. Ja nie wiem w ogóle, jaką sytuację teraz zastanę... muszę...

— Dobrze, więc za trzy tygodnie, we wtorek, o dwunastej, w kawiarni „Ali-Baba”, róg Miodowej i Koziej. No, to się wreszcie dogadaliśmy. Idę wszystko załatwić.

Gładząc się po żołądku nagle coś zauważa, przypomina sobie. Ubawiony własnym roztargnieniem, podchodzi szybko do biurka, wyciąga pistolet, wsuwa go za pasek od spodni i wybiega. A zatem pistolet był tu przez cały czas? W otwartym biurku, prawie pod ręką?

Krzysztof pali jednego papierosa po drugim. Teraz dopiero czuje strach. Co się stało z matką? Jeszcze jeden bluff, czy prawda? Mdli go. Nie będzie przecież wymiotował — tutaj, przy nich!. Został szpiclem. Ach, ale podpisane pod przymusem jest przecież nieważne. I może da się to jakoś odkręcić. Może zmieni się sytuacja. Grunt, to wyjść na wolność. Trzeba było od razu. Drżą mu nogi. Czy zdoła wstać, czy będzie mógł iść normalnie?

Łysawy wraca. Przynosi Krzysztofowi jego dowód, portfel, jakiś papierek. Pyta, skąd brał dotąd kartki żywnościowe. Ach, z Zarządu Regionu! Dobrze. Jutro koło drugiej ma się zgłosić w swojej komendzie milicji. Z zaświadczeniem, które tam dostanie, iść do rady narodowej. Tam będzie odbierał kartki. Samochód już czeka, mogą iść.

Wstając, Krzysztof wciąż się waha, czy zapytać. Wreszcie robi to, w chwili, gdy jest odwrócony do tamtego plecami. Ale głos ma inny, cudzy. Zduszony głos. Co właściwie jest z jego matką?

— Zawał — informuje łysawy. — Myślał pan, że to my, żeby postraszyć? Nie, naprawdę zawał. Ale już po niebezpieczeństwie. Leży na Spartańskiej, może ją pan jutro odwiedzić. A za parę dni, tak myślę, zabrać do domu. Sam pan widzi, podjął pan słuszną decyzję. Przyda się pan tutaj, na miejscu... nie w obozie! No, idziemy.

Wychodzą. Winda, hali, podwórze, ulica. Szary, ochlapany, dwudrzwiowy samochód. Wsiadają. Jadą. Za dużo papierosów, może dlatego tak go mdli. Duszno. Miasto jest ciemne, martwe. Ach, godzina policyjna! Tak wygląda miasto po wprowadzeniu godziny policyjnej! Pierwszy raz widzi je takim. I pierwszy raz przejeżdża przez niejako szpicel.

Nareszcie przed domem. Powraca dziwaczne uczucie z dzieciństwa, później nieobecne: uczucie obcości. Wszystko tak ostro widziane, tak oddalone, tak dziwnie pachnące. Przez tyle czasu istniało bez niego. W ostatniej chwili przeraził się: jak wejdzie do mieszkania bez kluczy? Ale łysawy ma klucze. Wszystko przewidział. Ściskają sobie ręce. Nareszcie. Wchodzi do bramy.

Ledwo zdążył dostać się na klatkę schodową. Zaraz za drzwiami mdłości zginają go w pół. Wymiotuje gorzko, paskudnie, żółcią. Upodlony jak jeszcze nigdy w życiu. Na dnie upodlenia. Świeżo pozyskany szpicel rzyga na schodach swojego domu, domu zhańbionego samą jego obecnością, tak teraz myśli, tak czuje; domu, który powinien odepchnąć go wszystkimi ścianami, stopniami, drzwiami, uderzyć go z całej siły, zmiażdżyć, wyrzucić. Szpicel, ścierwo, szmata. Dotknął dna. Fale wymiotów przychodzą jedna za drugą, zabije go to, zabije. Aż wreszcie mija. Zarośnięty, brudny, pokąsany przez robactwo, zarzygany, w cudzych spodniach, w cudzym swetrze, Krzysztof Paliwoda wspina się na swoje piętro, pod drzwi swojego pustego mieszkania.   

 

 

7

 

— No i niech mi pan powie szczerze: czy pan jakoś odczuwa ten „stan wojenny”?

Krzysztof Paliwoda siedzi ze „swoim” ubekiem, tym łysawym, w restauracji hotelu „Victoria”. Wypił już dwa aperitify; jest ładny, słoneczny dzień; na wykąpanym, wyleczonym ciele spoczywają czysta koszula, czysta bielizna, ulubiony krawat, porządny garnitur; twarz jest świeżo ogolona i przetarta wodą kolońską z zagranicznej paczki — jakże to dalekie od obozów dla internowanych! Łysawy nie pije, jest na służbie; rachunek także zostanie zapłacony z funduszów „służbowych”; mało to Krzysztofa wzrusza.

— No, jak? Bo ludzie reagują tak histerycznie, że czasem sam siebie pytam: a może ja mam jakieś skrzywienie zawodowe? Więc niech pan mi powie: czy panu osobiście, na co dzień, ten „stan wojenny” jakoś przeszkadza!

— Nie — odpowiada Krzysztof grzecznie. — Szczerze mówiąc... rzeczywiście nie.

— Właśnie! I pan to mówi! Żonę też pytałem, też jest zadowolona. Więc o co im chodzi, tym z opozycji? Konspiracja, pochody, zamieszki uliczne, co krok powielacz, co dwa kroki drukarnia, nawet radiostacje sobie zafundowali... tego się nie spodziewaliśmy! Liczono się ze znacznie większym oporem na początku, z wieloma ofiarami... ale potem miał być spokój i powrót zaufania. A tu nic podobnego! Jak w gnieździe os. Aha, przyniósł pan swoje wypracowanie?

Krzysztof sięga do kieszeni i podaje łysawemu złożoną na pół niebieską kopertę z kolejnym raportem. Z kolejnym uzupełnieniem do tamtego, pierwszego raportu, przekazanego w głównym punkcie kontaktowym szpiclów i konfidentów, w obskurnej kawiarni „Ali— Baba”. Tym razem informuje o nie słabnącym (jak wynika z otrzymywanych listów) zainteresowaniu wywiadu, w służbie którego pozostaje Rolf Sperling, możliwością dotarcia przez niego, Krzysztofa, do Michaela Bernarda, a zatem, pośrednio, do prezydenta Francji — i odpowiada na pytania. Czy zetknął się ze środowiskami emigracyjnymi na Zachodzie? Nie. Czy wie coś na temat ich kontaktów — to ich ukochane, magiczne słowo, „kontakty”! — z lewakami? Nie. Emigrant-lewak, cóż to za bzdura! Tylko w bezpieczniackiej głowie mogło się coś podobnego wylęgnąć. „Proszę podać wszystkie polskie kontakty Paliwody. Co to za kontakty?” O, nie. Odmawia odpowiedzi. To pytanie jest sprzeczne z umową. Mają podsłuch, mają wywiadowców, mogą go śledzić; nie będzie ułatwiał im roboty. Łysawy kiwa głową i niedbale chowa kopertę. Zaczął właśnie opowiadać o sobie. Pracował kiedyś nad człowiekiem, który wysadził w powietrze pomnik Lenina.

Ciężkie to było! Co tu będę przed panem ukrywał: chłopcy z milicji porządnie go pobili. Nogi miał w wielu miejscach połamane i tak dalej. No i ział nienawiścią, w ogóle nie chciał współpracować. Pracowałem nad nim przez cztery miesiące po sześć godzin dziennie. Cholernie uparty! Ale, ale. Zna pan ten dowcip? Siedzi sobie milicjant przy biurku, na biurku ma magnetofon. Nagle dzwoni telefon. Milicjant wysłuchuje polecenia, po czym łapie pałkę i rozbija magnetofon w puch. Jakie polecenie otrzymał milicjant?

Nie wiem — odpowiada Krzysztof.

„Przesłuchać taśmę”.

Śmieją się obaj. Krzysztof kiwa parokrotnie głową: no, no. Świetny dowcip! Łysawy wraca do swego opowiadania.

— Wie pan, co to jest tygrysówa? Cela z kratą: w środku celi jest klatka, w klatce przyśrubowany taboret, na nim siedzi więzień w samych slipach. I wie pan, że ten facet uciekł z tygrysówy? Podstępnie zdobył kawałek żelaza. Tarł nim o beton, wyszlifował, zrobił śrubokręt. Wydostał się, napadł strażnika, włożył jego ubranie i wyszedł. I to nie z byle jakiego więzienia, ze Strzelców! Kto tam był, ten wie, co to jest. Cóż, w końcu go ujęto. Ależ ten nienawidził naszych chłopców! Wie pan, po ujęciu złożył skargę, że strzelano do niego, celując w głowę. Skąd mógł to wiedzieć? A on uciekając uważał, jak lecą kule. Leciały koło głowy. Cholerny typ.

Piją zupę. Łysawy się rozkrochmalił, opowiada o zamachach. Potem znów sypie dowcipami: a ten pan zna? Cóż, Krzysztof też może opowiedzieć jakiś dowcip.

Czy pan wie, jak udzielić pierwszej pomocy zomowcowi?

Nie wiem — mówi łysawy, zaciekawiony i z góry uśmiechnięty.

No i bardzo dobrze.

Uśmiech znika.

W przerwie między zupą a drugim daniem przechodzą do spraw zasadniczych. W resorcie postanowiono nie sprawdzać tożsamości Karela i Hany. Ukryje się przed Czechami, że wiemy cokolwiek. O, Czesi to chytre bestie! Enerdowcy też. Ale żeby wciągać naszych obywateli do swojej gry... Swoją drogą wie pan, że pana główni znajomi mają zakaz wjazdu do wszystkich krajów socjalistycznych? A jednak bywają w Czechosłowacji i NRD... nie bez powodu.

— Zamiast bywać w Moskwie — wtrąca Krzysztof.

— Ta-ak. Zapewne o to chodzi. Nawiasem mówiąc, gdyby córka Estravadosa albo ten Sperling chcieli pana odwiedzić, dostaną polskie wizy. Wolimy, oczywiście, żeby zrobili to z lipnymi paszportami... ale i tak dostaną wizy. To, żeby pan wiedział.

Kelner podjeżdża do stolika z wózkiem, zastawionym drugim daniem. Manipuluje patelniami, garnuszkami, talerzami; wreszcie stawia przed nimi porcje pstrąga w otoczeniu frytek i jarzyn. Kiedy to robi, łysawy podziwia boazerie na ścianach. Właśnie coś podobnego zakłada u siebie w domu. W przedpokoju i kuchni. Sufity będą licowane drewnem, a poza tym — boazeria. Ma taki segmencik. Ładny segmencik. Krzysztof sam kiedyś zobaczy. Zaprosi go, kiedy się lepiej poznają.

Czy to kosztowna rzecz? — pyta Krzysztof.

Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie mam pojęcia.

Kelner odszedł. Atakując swego pstrąga łysawy omawia najbliższy wyjazd Krzysztofa, do Conchity, do Francji. Ładnie to namotali, z depeszą Krzysztofa, że odmówiono mu paszportu, ale będzie się odwoływał, z listem sugerującym cieniusieńko, że załatwia na podkładkę zaświadczenie lekarskie, poświadczone przez znajomych z Ministerstwa Zdrowia... niech się TAM nie zdziwią, że tak łatwo udało mu się wyjechać. Teraz może już planować termin. Ale łysawy uprzedza: zaczyna się ryzykowna gra! Czy Krzysztof lubi ryzyko?

Od czasu do czasu.

Francja to ciężki kraj. Już paru naszych agentów znaleziono rozjechanych samochodami. „Wypadek drogowy”, tak się to załatwia. No, i będzie się tam krzyżować ładne parę wywiadów. Mocodawcy Sperlinga zrobią, co się da, żeby panu ułatwić kontakt z Bernardem, cholernie im na tym zależy, a oni umieją to robić. Tylko jedna rzecz. Pan wróci, prawda? Takich, którzy nie wracali, też znajdowano rozjechanych samochodami.

Nie zamierzam nie wracać.

Oczywiście. Przecież nie zostawiłby pan starej matki, w dodatku chorej, wiedząc, że biedaczka nigdy nie dostałaby w tej sytuacji zgody na wyjazd. Natomiast potem... potem, gdyby pan chciał wyjechać na stałe, zabierając matkę, wystarczy poprosić. Będzie zgoda.

Krzysztof nabiera ziarnka groszku na widelec. Akurat, już wierzy! Myśli o matce, przez sześć tygodni wydeptującej na próżno drogi do władzy i opozycji, wysyłającej pięć paczek, z których żadna do niego nie dotarła, czekającej w długiej kolejce do więzienia, w którym już go nie było, dowiadującej się, że dawno został zwolniony i że ślad po nim zaginął... Powraca do niego blady, niewyraźny cień dawnej wściekłości. Miała szczęście, że TAMTO stało się z nią właśnie przed więzieniem, przy ludziach: gdyby zachorowała w domu, musiałaby umrzeć. Przy wyłączonych telefonach, sama, odcięta od świata, musiałaby umrzeć. Myśli o matce, wiedzącej już — powiedział jej — dzięki czemu wyszedł na wolność, o matce, nie mogącej mu tego wybaczyć. Udaje tylko, że wybaczyła. Nawet w jej oczach jest zhańbiony. Podpisał! Mogąc być bohaterem, mogąc być męczennikiem, podpisał! „Oświadczam, że podejmuję współpracę...” I to z kim, z kim!

Łysawy kończy pstrąga. Tyle na teraz, szczegółowe instrukcje w ostatniej chwili. Można porozmawiać o sytuacji ogólnej.

Odkąd ogłoszono, że internowani mogą swobodnie emigrować, tłumy ludzi błagają, żeby ich internowano. Naiwni! Jasne przecież, że nie wystarczy być internowanym, żeby dostać paszport, tak się mówi tylko dla picu. Zamierzamy puścić tylko niektóre osoby, wierchuszkę „Solidarności”. Jeżeli złożą podania o wyjazd... Ale ani im się śni. W ogóle nikt nie składa. Z tych ważniejszych nikt. Cóż, skoro tak, będą procesy. Pożałują, że nie prosili o pozwolenie na emigrację.

Kelner przynosi kawę.

Łysawy ma osobistą prośbę do Krzysztofa. Taki inteligentny człowiek. Otóż on robi doktorat z terroryzmu. I, psiakrew, już przy definicji się rozkłada. Za chińskiego boga nie może znaleźć dobrej definicji terroryzmu. A już w polskich warunkach... Na przykład te porwania samolotów, sporo ich było, czy to terroryzm?

— Skądże — mówi Krzysztof. — Te porwania nie były zjawiskiem politycznym. Nie kierowała nimi żadna organizacja. Po prostu, przy trudnościach z wyjazdem ludzie chwytali się jedynej możliwości, żeby uciec. Więc, bywało, porywali samoloty. Ale porwanie „terrory styczne” wyglądałoby inaczej. O, na przykład tak: grupa ludzi uprowadza samolot, biorąc pasażerów na zakładników. I oznajmia, że ich zwolni, jeśli władze zwolnią internowanych. Wymiana. Rozumie pan?

W oczach łysawego pojawił się blask. Odsuwa od siebie filiżankę.

— Ależ to genialne! — woła. — Wymiana! Mamy sposób na naszą wierchuszkę! Wyrzucamy ich poza granice Polski na żądanie porywaczy, ich kompanów... dla ratowania życia niewinnych zakładników. Kobiet, dzieci. O, pan ma głowę! Trzeba było tak od razu... zamiast dawać im możliwość dobrowolnej emigracji. Nie, to jest pomysł!

Widać po nim, że już w duchu pisze raport dla zwierzchników, że już marzą mu się awans i premia. Krzysztof przez chwilę żałuje, że cokolwiek powiedział, ale zaraz się pociesza. Na to za późno. Nie trzeba było rozgłaszać na wszystkie strony świata marzeń o deportacji politycznych.

Nie chciałby pan pracować w policji? — pyta nagle łysawy. — Może ma pan rację, paskudna robota. Ale jakąś pracę warto by wziąć. Oczywiście z pracą przymusową nie będzie pan miał kłopotów... podpada pan pod paragraf, ale pana ciągać nie będą. Tylko... jak pan wyżyje? Ceny podwyższone trzy— cztery razy i więcej, prasy prawie nie ma, chałtur nie ma, zaczyna się bezrobocie... jak pan wyżyje? Znaleźlibyśmy dla pana coś dobrego. Sprawy kontaktów z zagranicą w Ministerstwie Kultury naprawdę pana nie interesują? Byłby pan szefem. To jeszcze aktualne. A może jakaś gazeta, którą będziemy wznawiać? Wymienia się całe redakcje, poszedłby pan od razu na kierownika działu, po roku wyżej. Albo...

Dziękuję — mówi Krzysztof. — Chcę być wolny.

W nędzy, ale wolny?

Znalazłem sobie to zastępstwo w poradni przeciwalkoholowej, wie pan. Cztery godziny dziennie po trzy razy w tygodniu.

— Ależ to grosze!

— Mnie wystarcza.

Łysawy nie nalega. Idzie szukać kelnera. Krzysztof przymyka oczy. Przez chwilę jest znów w pokoju na Rakowieckiej. Bity, bity przez tamtego! Przez człowieka, przed którym teraz się czołga, do którego się uśmiecha! Znów mięknie mu kark, światło gaśnie, zapada ciemność.

Wciąż siedzi przy stoliku. To była chwila, mgnienie. Widzi swoje dłonie na białym obrusie. Jeżeli istnieje piekło — myśli głupio — już zostałem na wieki potępiony. Ta myśl przynosi ulgę. Za to, co teraz robi, zapłaci nie tylko zmarnowanym życiem; zapłaci wiecznością, czy to wystarczy?! Czy to dobra cena? Pomyślcie o niej, zanim spluniecie z pogardy dla tchórza! Zna swoje dalsze losy; tym gorzej. Dość wiele czytał, żeby je znać. Byli już tacy jak on, wielu takich jak on. Ulegali. Łudzili się. Bali się. Dawali się przekonać. Myśleli, że szpiegostwo jest czym innym, niż torturowanie chorych, bezbronnych i skutych, niż robienie rewizji w mieszkaniach, niż czatowanie na rogach ulic; sam fakt, że to się dzieje w Buenos Aires, Paryżu, Pekinie miał wystarczać. Jakby to nie był ten sam resort! Myśleli, że odejdą po oddaniu TAMTYM jednej przysługi, po wykonaniu jednego zadania. Potem skakali z okien, odkręcali gaz, podcinali sobie żyły. Jego czeka to samo. Wie, na jaką drogę wszedł, wie, co jest na jej końcu. Ofiara sprzymierzyła się z katem; i cóż spodziewa się przez to osiągnąć? Czy wszystko nie jest z góry przesądzone?

— Jeżeli kamień upadnie na jajko — biada jajku. Jeżeli jajko upadnie na kamień — biada jaj ku.

Powtórzył to perskie przysłowie bezwiednie i bezgłośnie, poruszając niemymi ustami za uniesioną ku twarzy ręką.

— Nad czym się pan tak zamyślił? Idziemy? Owszem. Mogą iść.

 

Rozstali się przed drzwiami. Krzysztof idzie powoli przez wielki, zalany słońcem plac. Z lewej ma Grób Nieznanego Żołnierza. Po raz ostatni był tu 11 listopada, w dniu nielegalnego, zakazanego święta, święta niepodległości. Tuż przed swoją polityczną defloracją! Uśmiecha się przy tej myśli. Stał przy samym grobie. Pamięta wypełniające cały plac, śpiewające tłumy, i swój głos wśród innych głosów, i śnieg, sypiący ukośnie z gąbczastego nieba, lśniący w światłach reflektorów nad zbliżającymi się wolno sztandarami: ostatnie święto! Te tłumy czego szukające? Sentymentów. Znów się uśmiecha. Szukające tego, czego nie ma, nie było i nie będzie! „A jednak ona istnieje, was biorę na świadków, dusze wrażliwe i czyste...” Istniała. Ależ tak, wtedy istniała.

Wszystkie pokolenia! Wszystkie zeszły się wtedy na to nielegalne, zakazane, wrogie — szukanie sentymentów. Zgrzybiali starcy, po raz pierwszy od czterdziestu dwóch lat mogący jawnie, publicznie, na środku ulicy zaśpiewać swoją Pieśń o wodzu miłym: pamięta to, pamięta. Formowanie się pochodu, daleko od tego placu, od tego celu, i te starcze głosy, intonujące Jedzie, jedzie na kasztance, siwy strzelca strój — siwy strzelca strój, i pierwsze ukłucie wzruszenia, współczucia, nie wie już czego: wie tylko, że je wtedy poczuł. A kiedy pochód ruszył, za tamtymi, odchodzącymi, pojawiło się kolejne pokolenie, szło pod rozwiniętym transparentem z napisem ARMIA KRAJOWA: sponiewierane, wyklęte, najpierw prześladowane, potem ledwie tolerowane resztki wojennego ruchu oporu — i drugi tłum, stojący na chodnikach, tłum świadków, zdejmował czapki z głów, klaskał, krzyczał, wybiegał na jezdnię... „Hurra! Nareszcie! Nareszcie! Niech żyje Armia Krajowa!” Wielu idących płakało; wielu patrzących także. Dalej — sztandary „Solidarności”, bez końca, bez końca. Wszystkie pokolenia! Dzieci też. Pamięta ten naiwny, dziecinny głosik odczytujący przy grobie DEKLARACJĘ: „Chcemy, żeby już nikt nie musiał wracać ze szkoły z płaczem!”: oczywiście, że pamięta. Biedacy. Biedacy, wierzący, że istnieje ta Czuła, Przemożna, Nieodparta, Męka i Radość Wielkich Serc; cóż, może i wtedy istniała.

Pamięta, oczywiście, że pamięta. OTO DZIŚ DZIEŃ KRWI I CHWAŁY — OBY DNIEM WSKRZESZENIA BYŁ! Z gęstej ciemności wciąż sypie się śnieg. A kiedy przed północą tłum się rozchodzi, na placu zostaje ogromny, świecący krzyż, ułożony z kwiatów, otoczony zniczami. Kobiety w czerni modlą się przy nim głośno: „Wolną, niepodzielną, niepodległą... Wysłuchaj nas, Święta Boża Rodzicielko!” I gardło mu się ściska. Sentymenty! Te głupie sentymenty!

Idzie teraz przez ten sam plac, w słońcu. Nie ma już wolności. Wtedy była nadzieja, nic więcej; kto by pomyślał, że nadzieja wolności znaczy aż tak wiele? Jest syty, bezpieczny, porządnie ubrany. Myśli o ludziach, dostających w tej chwili kubek błotnistego roztworu zbożowej kawy z utopionym karaluchem, ludziach z obozów. Ludziach, którzy nie są zdrajcami, jak on. Cokolwiek mówi tamten, tamten, który go bił, w cokolwiek on sam aż nazbyt jest skłonny uwierzyć, nie mogą być zdrajcami, wtyczkami, szpiclami; nie wszyscy; nie większość. A choćby tam był tylko jeden sprawiedliwy (jest ich więcej, to wie, za to oddałby głowę) — to kim w takim razie jest on, zdrajca w służbie wrogów? I jakim bohaterstwem mógłby okupić kolejne raporty w niebieskich kopertach, przekazywane do rąk zbrodniarza? Tak właśnie myśli, drżąc z bezsilności: zbrodniarza! Słuchał przecież jego opowiadań o biciu, o torturach, o „przeszukiwaniu” i „przesłuchiwaniu”; dowiadywał się od niego, co naprawdę znaczą te słowa! I uśmiechał się. Uśmiechał się; jak, czym ma to okupić?

Wie tylko jedno: że główny powód, który go skłonił — o ironio — do podpisania tamtego świstka, znikł. Nadzieja wyjazdu, pokusa emigracji. Cokolwiek nastąpi, zostanie tutaj, w kraju. Żeby walczyć, kiedy tylko będzie mógł. Żeby wspierać, żeby udzielać pomocy (może i pod osłoną tamtego podpisu, pod lekką, mglistą osłoną chwilowej bezkarności) — kiedy tylko będzie mógł. Sentymenty, to właśnie sentymenty! Te, których w polityce nie było, nie ma i nie będzie!

Jest teraz przy końcu placu; zaraz wejdzie pod zacienione arkady. Ogląda się. Jeszcze raz widzi tamtą noc, reflektory, sypiący śnieg, sztandary na zimnym wietrze, śpiewający tłum. KTO PRZEŻYJE, WOLNYM BĘDZIE — KTO UMIERA, WOLNYM JUŻ! Oby tak było. Oby tak było. Oszuka tamtych, wprowadzi ich w błąd, wywiedzie na manowce, padnie na kolana przed tymi czystymi, tymi sprawiedliwymi, ucałuje ziemię, którą zhańbił, posypie głowę popiołem. Kiedy przyjdzie wolność... A jakże! Wolność! Więc kiedy przyjdzie...

Wtedy następuje ta chwila. Sekunda rozpaczliwej, przeszywającej całe ciało tęsknoty za celą więzienną. Za wolnością. Wolność jest w więzieniu, nie tutaj. Kiedy mu to napisała Monika, nie wierzył. Piękne słowa! Paradoksy! Teraz nie musi wierzyć, teraz wie. Wyrzekł się wolności, żeby zostać szpiclem! Niewolnikiem. Ścierwem, szmatą. Wolność, światło, nieśmiertelność — wszystko poświęcił złudzeniu!

— Do diabła! — mówi półgłosem, wciąż odwrócony, wciąż wpatrzony w tamtą, błyszczącą do słońca stronę, ogolony, syty, porządnie ubrany — i obolały do prawdziwej, prawdziwszej niż cokolwiek w jego życiu tęsknoty za półmrokiem, zaduchem, głodem i brudem, za szczurami i robactwem, za smrodem i zimnem (i za jednością, i za pieśnią, i za buntem, i za głosem recytującym w nocy: „O wiosno! kto cię wówczas widział w naszym kraju...”, i za postrzępioną czarną opaską na rękawie cuchnącej, twardej jak pancerz piżamy). — Do diabła! Ależ się dałem nabrać!

 

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich