eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. VII
 

Anna Bojarska

 

 

  

 

CZĘŚĆ PIĄTA

AKCJA

 

 

1

 

McCloud szaleje pod bramą przywaloną kwiatami, unosi wysoko aparat, wspina się po czyichś ramionach, zeskakuje... Pochód niesie na rękach wąsatego przywódcę, zdjąć to z góry, na styku spotkania z drugim pochodem, z tłumem skandującym Dzię-ku-je-my, Dzię-ku-je-my!, na styku spotkania wyzwolicieli i wyzwolonych; właśnie tak. To powinno być dobre. Zmienić obiektyw.

Polska rewolucja! Ach, to jest temat, to jest temat na całe miesiące, jeśli dobrze pójdzie: polska rewolucja. Bezkrwawa. Z Matką Boską, z krucyfiksem przy pomniku Lenina, z kwiatami: kwiatowa rewolucja! McCloud przypomina sobie nagle: Portugalia, to samo było w Portugalii.

Robił to.

Wielki fotoreportaż.

Kilka nawet.

Portugalska rewolucja goździków, od samej nazwy zbiera się na śmiech, to się nie mogło dobrze skończyć, goździki zatknięte w lufy karabinów, w lufy czołgów... Kwiatki! Niech ich diabli! Wieczna ludzka naiwność. To, co bezkrwawe, ma zawsze zły koniec. To, co krwawe, ma taki koniec przeważnie. On, McCloud, zna się na tym. Nie tak, jak na swoim Nikonie, ale dosyć już w życiu widział, żeby wiedzieć, jak to się skończy. Nie ma złudzeń.

Jeśli Bóg da, zrobi tu i ten drugi reportaż, nieunikniony: ten o sowieckiej interwencji. Warto pamiętać, żeby czołgi pod tą bramą zdjąć — o ile się uda — z tego samego miejsca. Z tej samej perspektywy.

  

Rolf Sperling spojrzał na zegarek. Musi jeszcze poczekać. Zaciąga ręczny hamulec i rozkłada gruby, śliski jak łuska dorsza numer tygodnika z fotoreportażem McClouda. Polska. Oczywiście, Polska! Tym tylko żyje teraz świat, tym się zachłystuje: polską rewolucją. Mają czelność tak to nazywać! Supershow dla burżujów. Przegląda zdjęcia. Wąsaty wódz z obrazkiem Matki Boskiej w klapie, msza na dziedzińcu, krucyfiks obok posągu Lenina. Sperling aż się krzywi z odrazy. Kontrrewolucyjna szopka pod batutą klechów. Z tym najwyższym, tym rzymskim, tym, którego portret (chadecki nacjonalizm!) umieszczono nad bramą, z tym papieżem — Polakiem na czele. Sperling ma ochotę splunąć. Przerzuca jednak kartki. Oto polska nędza. Niekończące się kolejki przed sklepami. Fotomontaż, oczywiście. Zgarbione grzbiety, umęczone twarze. Triumfator, dźwigający na szyi girlandę z papieru toaletowego. Triumfatorka, chowająca z uśmiechem do siatki niedbale zawinięte w papier kości i ochłapy, podczas gdy za jej plecami tłum krzyczy i wygraża, widząc opustoszałą ladę. Znów fotomontaż. Głód w Polsce! Głód w socjalizmie! Znane łgarstwo reakcji. Co tu piszą? Jasne! Zachwyty. Jakże się rozpływają, dranie, nad przecudownym faktem, że polscy buntownicy nie przelali ani jednej kropli krwi! Wiadomo, przeciw komu to skierowane. Przeciwko „terrorystom”, „nihilistom”, „anarchistom”; przeciwko lewicy. Masowy, pokojowy bunt reakcji został oto przeciwstawiony elitarnemu, zbrojnemu buntowi ludzi postępu. Przez chwilę Sperling nienawidzi Polski jak niczego na świecie. Opuszcza szybę samochodu, wychyla głowę i jednak spluwa. No. Oszalałby, gdyby tego nie zrobił.

Odrzuca piśmidło z fotoreportażem i zapala papierosa. Rozgląda się.

Te trawniki, które po trzystu latach porządnego strzyżenia nie przysparzają już kłopotów; ta żelazna koronka, która je oddziela od cichej, sennej uliczki; ten domek w głębi, żółtawy z fioletowym odblaskiem, z gankiem otoczonym kolumienkami, piętrowy, sielski; ten jedwabisty cocker-spaniel, który podbiega do furtki, szczeka na samochód Sperlinga i znika. I to błękitne niebo, wypełniające szczelnie każde załamanie dachu, każdą przerwę między gałęziami drzew, każdą wyrwę w linii horyzontu. Czy stąd może wyjść jakakolwiek pomoc?

Nie ma, nie może być więzi między tym ciepłym, leniwym, pachnącym świeżym mlekiem spokojem — a piekłem. Cela w dzień i w nocy oświetlona jarzeniówkami, oczy łzawiące i ślepnące od nieustannego blasku, opuchnięte powieki. Ciała o dwadzieścia, o dwadzieścia parę kilogramów lżejsze, niż wtedy, gdy je zamknięto — bo to jedyny środek, jaki im pozostał, jedyny sposób protestowania, głodówka! Ale któż by się tym przejmował, kto zgodziłby się ulec takiemu szantażowi? Pozwalają im umierać z głodu, w więzieniu! Nie ulegną wyzwaniu, nie pozwolą im... na co właściwie? Na wizytę adwokata. Na wybór adwokata. Na sen w ciemności, na łyk świeżego powietrza, na spacer nie wśród betonu. I tak do śmierci, rozumiesz, do śmierci! Bo przecież jesteśmy humanitarni, przestaliśmy wieszać. Skazujemy tylko na dożywocie. Oto ich dożywocie! Dożywocie politycznych!

Powtarza to sobie, stara się wywołać w sobie raz jeszcze furię, która nie pozwoliła mu tej nocy zmrużyć oka. Musi przejść przez ten aksamitny trawnik z zaciśniętymi pięściami, na krawędzi histerii. Żeby poruszyć, żeby wstrząsnąć. I wątpi, by mu się to udało.

Wśród tych trawników, wśród tych krzaków, na których przekwitają róże. W zapachu przekwitających róż. Pod tym niebem, przypominającym wieko staroświeckiego pudełka landrynek. W wygodnej kryjówce dezertera.

Gasi papierosa. Wysiada, zatrzaskuje drzwiczki samochodu. W tej samej chwili ktoś się pojawia między kolumienkami, ktoś schodzi z ganku. Najpierw dziecko: kilkuletnia dziewczynka w spodniach z różowego welwetu i w kanarkowe żółtym sweterku. Za nią idzie kobieta z rudymi, ułożonymi przez fryzjera włosami, z sekatorem w ręku. Z figurą zmienioną przez następną ciążę. Widząc stojącego przed furtką Sperlinga, nie może ukryć niechęci. Ale wpuszcza go, oczywiście. Do ogrodu, na ganek. Przez jedne drzwi, przez drugie, przez trzecie.

Dziecko zostało na zewnątrz, na tym przez trzysta lat należycie pielęgnowanym trawniku. Coś woła; niewyraźnie. Ale kobieta rozumie. Wyrzuca przez otwarte okno piłkę i uśmiecha się z rozczuleniem tak jawnym, tak obojętnym na wszystko poza tą dziewczynką, przyciskającą piłkę do piersi, że Sperling musi przełknąć głośno ślinę: z obrzydzenia. To samicze upojenie, ta kulminacja fizjologii! Zna to aż zbyt dobrze. Tu się nic nie wskóra.

Usiadła wreszcie. Z rękami założonymi — och, mimochodem, spontanicznie, z przyzwyczajenia — na znów pęczniejącym brzuchu. Nie oszczędziwszy mu przedtem szczegółowych pytań o herbatę, o drinka, o skład drinka, nie omieszkawszy postawić na dzielącym ich stoliku dwóch szklanek, wiaderka z lodem i miseczki z solonymi migdałami.

Martha Jones, z domu Doherty. Przebrzmiała — ale nie zapomniana — legenda Irlandii. Ruda dziewczyna z brukowcem w rękach; dziewczyna z barykady; dziewczyna z Kongresu. Stojąca obok Estravadosa pod czerwonym transparentem, z uniesioną pięścią, z rozpaloną twarzą. Potem coraz stateczniejsza posłanka do Izby Gmin. Żona pana Jonesa. Mieszczka, samica, matka. Bunt był przygodą młodości: przeminął. Jakie to ludzkie. Wsunięte do kieszeni dłonie Sperlinga zaciskają się mocno.

— A więc? — pyta Martha, patrząc na tego osławionego fanatyka, wysokiego, chudego, szpakowatego, z orlim nosem: wygląda tak, jak powinien wyglądać fanatyk, to mu trzeba przyznać. — Co ma mi pan do powiedzenia?

Rolf Sperling zaczyna mówić. Niepotrzebnie w siebie zwątpił. Jest poruszony jeszcze bardziej niż w nocy. Miły, zaciszny pokój pachnący różami znika; jest tylko totentrakt w Stam— mheim, oświetlony jarzeniówkami, wyciskającymi łzy z opuchniętych oczu. Trzeba ratować więźniów z RAF, więźniów ze Stammheim! Zaprotestować przeciwko torturze izolacji, której — po krótkiej przerwie, to jeszcze boleśniejsze — znów zostali poddani, przeciwko gwałceniu prawa, przeciwko obaleniu zasady lex retro non agit, byle tym pewniej powalić niewygodnych... Oni, adwokaci więźniów, robią, co mogą, ale nie mogą niczego. Pozbawia się ich prawa obrony, prawa wykonywania zawodu, szkaluje, wykańcza. Sperling ma wstęp do Stammheim już tylko jako prawny opiekun Moniki Weber. Oni teraz prowadzą głodówkę. Głodówkę do końca, do śmierci. Zna ich. Wątpi, żeby się cofnęli. Zatem umrą, w najbliższych tygodniach umrą. Dlatego też on, Sperling, jest tu dzisiaj. Chce poruszyć świat! Chce świat rzucić do ich obrony! Gotów jest paść teraz przed nią, przed panią Jones, na kolana i błagać: niech zrobi, co tylko może. Wszystko, co może. I to natychmiast, natychmiast!

Jej uprzejmie uśmiechnięta twarz sztywnieje powoli. Zacina się w jawnym, ostentacyjnym sprzeciwie. Apel? Miałaby podpisać apel, wystąpić z apelem? Z czym jeszcze?

— To niemożliwe! — mówi, nie czekając na koniec Sperlingowego bredzenia. — Czy pan nie rozumie? Nikt nie stanie teraz w obronie bandytów! Właśnie teraz, kiedy Polska... Widzi pan, jak się walczy w Polsce? Tam wystąpiły masy, masy, nie garstka dziwaków, których buntu nikt nie rozumie. I wystąpiły bezkrwawo. W tej chwili świat żyje tylko tym. Więc jak tu bro nić morderców? Dla świata to mordercy! Wyobraża pan sobie, że świat poprze nawoływania o swobodę kontaktów i o spacery po świeżym powietrzu dla... dla ludzi, którzy rzucają bomby, dokonują porwań, biorą zakładników? Może jeszcze o śmietankę do porannej kawy?

Ma ochotę wyjść stąd, wyjść natychmiast. Nie słuchać tego dłużej. Przecież jej nie przekona. Rzuca jednak, bez przekonania, ten główny argument:

— A wy? IRA? A pani sama?

Martha patrzy na niego z obrzydzeniem. Jakby nie wierzyła własnym uszom.

   Jak można w ogóle porównywać? Nam chodzi o ojczyznę!

   A im o sprawiedliwość. Uważa pani, że...

   Poza tym ja się nie solidaryzuję z radykalnym skrzydłem IRA! Chociaż, oczywiście, rozumiem tych ludzi...

   Rzucają bomby na stacjach metra, w pubach, w domach towarowych. Przeciw przypadkowym przechodniom, przeciw cywilom. Żeby ich zastraszyć. Ale to co innego, to jest wielkie i święte, tak? Podczas gdy zamach na dysponenta władzy...

   Powiedziałam tylko, że to rozumiem. Nie, że popieram. To przeciw Anglikom! Albo...

   Albo przeciw ludziom innego wyznania. Oczywiście. Z tego punktu widzenia terror hitlerowski też był wielki i święty. Przeciw ludziom innych narodowości...

   Idiotyzm. Chce mnie pan przekonać tą demagogią? Ruch oporu przeciw okupantom i ciemiężycielom zawsze był usprawiedliwiony przez... przez każdego przyzwoitego człowieka, nawet jeśli ten człowiek osobiście odżegnywał się od walki zbrojnej. Ale co robią pańscy Niemcy? Włosi? Porywają albo zabijają polityków, sędziów, wielkich bankierów...

   Którzy nie są ciemiężycielami. Ach, oczywiście!

   To jest nieskuteczne — mówi Martha, trochę zbita z tropu.

— Ach, już tylko nieskuteczne? Nieskuteczne, więc niemoralne i godne potępienia? Swoich ukochanych Polaków też pani potępi w razie interwencji sowieckiej? Bo ich bunt był nieskuteczny? To pani jedyne kryterium moralności, skuteczność?

Martha porusza ustami, chce coś powiedzieć; rezygnuje z tego.

— Swoją drogą, dlaczego nieskuteczne?

— No... nie tak przebudowuje się społeczeństwo.

   A któż pani powiedział, że oni zamierzali w ten sposób z miejsca przebudować społeczeństwo? Droga pani Jones, to, co pani w ślad za swoją gazetą — „Evening Standard”? „Ladies Home Journal”? — nazywa terroryzmem, to tylko pierwszy krok w bardzo długim marszu, oni sami tak mówią...

   Więc tym bardziej, tym bardziej! Jakie mają prawo tak szafować ludzkim życiem?

   Czyim życiem? Własnym przede wszystkim. To głównie oni giną, droga pani Jones. Niech pani porówna liczbę ofiar po obu stronach. Ale, owszem, ma pani rację. Szafowali życiem obcych wojskowych, z terenu ich kraju szykujących akcję zbrojną przeciw małemu, słabemu państwu. Życiem przestępcy wojennego, nie tylko chronionego, ale obdarzonego potężną władzą. Najbardziej skorumpowanych, stronniczych i cynicznych przedstawicieli prawa... tych, którzy arbitralnie zmieniali właśnie prawo, a więc i kształt społeczeństwa! To nie jest dla pani samoobrona społeczna, prawda?

   Nie wiem, co to da. Nie widzę sensu...

   Co to da? A co by coś dało?

Sperling drży z wściekłości. I nagle słabnie: nie przekona jej przecież, nie przekona, nie warto próbować.

— Wierzy pani, że można zmienić społeczeństwo w obrębie praw, które mają utrwalić jego niezmienność? — pyta jednak, przyciszonym, przygasłym głosem. — Że można zmienić prawo, nie wchodząc w konflikt z prawem? Wierzy pani w ten absurd? Proszę się zastanowić!

Zastanawia się więc.

   Dlaczego akurat prawo? — pyta.

   Kształt społeczeństwa określa jego prawo.

   Ach, pan jest adwokatem! Skrzywienie zawodowe.

   Droga pani Jones, nie można tego dokonać! Każde działanie, nie prowadzące do konfliktu z prawem, jest nieskuteczne! Gorzej: to jest działanie pozorne, działanie-zdrada. Oczy wiście, możemy spierać się o punkt wyjścia. Czy w ogóle należy zmieniać kształt społeczeństwa. Ale jeżeli się powie „tak” — nie może już być sporu o metody! To nie mogą być drogi legalne, moja miła pani Jones! A więc? Co do punktu wyjścia? Tak czy nie?

   Pewne reformy są możliwe — upiera się Martha, obracając w dłoniach szklankę. — Pewne zmiany na lepsze. I jeśli się pomyśli o cenie, którą ludzie mogliby za to zapłacić... ludzie po stronni. .. za wielką zmianę...

   Wierzy pani w „postronność”? W tym wypadku?

   Oczywiście, że tak! Pan gada formułkami z „Prawdy”! Formułkami, które nic nie znaczą! Może jeszcze coś o walce klas? No? Sowiecki szpieg! Jest pan już sowieckim szpiegiem, czy jeszcze nie?

   Uważa pani, że to byłaby hańba?

Martha ma wypieki, ręce jej się trzęsą. Kurczowo, jak w obronie przed niebezpieczeństwem obejmuje swój brzuch, swoje ukryte pod skórą dziecko, swój sens życia.

— Coś panu powiem — oznajmia rwącym się ze zdenerwowania głosem. Albo jest pan ślepy, podczas gdy inni przejrzeli, albo jest pan szpiclem. Jak wszyscy. Dlaczego ja się wycofa łam, jak pan myśli? Bo cała wasza lewica składa się z zakutych łbów wypełnionych formuł kami... i ze szpiclów. Sama byłam zakutym łbem! To moje gadanie, że w Irlandii toczy się walka klasowa, nie religijna... Że też mogłam uwierzyć w tę kretyńską formułkę! Ale szpiclem być nie chciałam. I kiedy zaczęli mnie osaczać z ofertami, z propozycjami... wycofałam się, na zawsze. Nigdy więcej nie wrócę w to błoto! Że też ja wierzyłam w Estravadosa! Nie był zakutym łbem, więc musiał być szpiegiem, wtyczką, agentem.

   Czyim?

   Wszystko jedno, czyim! A nam się wydawało, że jest czysty. Wszystko nam się wtedy wydawało czyste. Opozycja! Taniec marionetek, którymi porusza z dziesięć wywiadów!

   Aż takie wnioski z tego, że ktoś panią próbował... kupić?

   Nie mnie jedną! Więc jakie inne wnioski...

   A więc filozofia szarego człowieka, tak? „Polityka to brudy”?

   „Szary człowiek” ma rację.

Dobrze. Sperling powoli wstaje. Rozgląda się jeszcze, sprawdza, czy czegoś nie zostawił. Martha też wstała.

   Pewnie, że nie ma sprawiedliwości — mówi jeszcze, jakby chciała go przeprosić. — Pewnie, że ludziom żyje się źle. Wszędzie. Że są bydłem roboczym, mięsem armatnim, gnojem. Że nie ma wolności. Że są uprzywilejowani i ciemiężeni, bardziej, mniej, ale są. Wszędzie. Pewnie, ze rak. Ale trzeba być dzieckiem, żeby chcieć zmiany... próby zmiany... za cenę...

   Za cenę strzelaniny. Jasne. Jasne. Pójdę już, pani Jones. Człowieka, który strzela nie z rozkazu władz, należy uwięzić, torturować, zamordować, a jego ciało spalić w piecu do palenia śmieci, razem ze szmatami, wytłuszczonymi papierami, resztkami jedzenia. Żeby nie po został żaden siad. Tego żądali pani bracia w 1977, pamięta pani? Nie dać mu miejsca wśród innych ani za życia, ani po śmierci. Natomiast za strzelanie na rozkaz dawać ordery i wznosić pomniki. Do widzenia, pani Jones. Cieszę się, że panią widziałem. To cenne doświadczenie. Do widzenia.

Wychodzi. Zostawiając za sobą niepewne, lecz pełne ulgi milczenie. Przecina aksamitny trawnik, ten trawnik, który wystarczyło tylko strzyc porządnie przez trzysta lat, ten trawnik który nie przysparza już kłopotów, przecina go, żegnany poszczekiwaniem spaniela, dociera do furtki...

Klęska. Jeszcze jedna klęska.

Wsiada do samochodu. Przekręca kluczyk w stacyjce. W ostatniej chwili podnosi jeszcze i wyrzuca na czysty chodnik przed domem Marthy Doherty to przeklęte piśmidło. A teraz do hotelu.

Dwóch nieznajomych czeka na niego w hallu. Wstają na jego widok.

Zmienią mu życie.

 

 

3

 

ZOO. Trzeba je było w końcu zobaczyć, to słynne londyńskie ZOO! Jeżeli już znalazł się tak blisko...

Oni je chyba kąpią w każdą sobotę. Ależ tak. Zwierzę, które wydało mu się białym niedźwiedziem, jest niedźwiedziem brunatnym, kto by w to uwierzył? Futro ma ciemnokremowe. A niedźwiedź biały jest tak biały, że nigdy w życiu nie zdołałbyś sobie podobnej bieli wyobrazić. A lwy...

Lwy też są prawie białe. Leciutko kremowe. Złociste. Dostały właśnie obiad: ogromne kawały najpiękniejszej wołowiny, soczystej, purpurowej, świeżej. Ludzie zebrali się przed klatką, żeby to zobaczyć. Lwy nie są głodne, dotykają mięsa, ale nie jedzą go jeszcze.

Dalej.

Więzienie. Wszystko tu jest dla Rolfa Sperlinga więzieniem: nie potrafi JUŻ patrzeć na świat inaczej, mierzy wzrokiem klatki, ocenia grubość prętów, stara się pochwycić spojrzenia zwierząt — bezskutecznie. Skrzywienie zawodowe, tak powiedziała Martha Jones, z domu Doherty. Adwokat terrorystów!

Wybiegi są małe, klatki ciasne. A tu — zamknięte pomieszczenie, Rolf Sperling wzdryga się na ten widok, bez światła dziennego, bez powietrza, bez wiatru. Zwierzęta stoją w boksach, oddzielone od zwiedzających żelaznymi sztabami. Isolationsfortung![1] Jego skrzywienie zawodowe reaguje natychmiast. Isolationsfortung! Masz swoich humanitarnych Anglików, największych w świecie przyjaciół zwierząt! Ale zaraz przestaje o tym myśleć, przestaje myśleć o czymkolwiek.

Dziewczyna w zniszczonym, szarym płaszczyku stoi przy wnęce, w której zamknięto jelenia. Wyciągnęła rękę, dała mu znak — a jeleń spokojnie, cicho nachylił łeb i wysunął rogi między sztabami. Dziewczyna drapie te rogi, drapie je paznokciami, miejsce przy miejscu, a jeleń poddaje się pokornie, z wdzięcznością.

Ach, czytał o tym! Czytał w książkach dzieciństwa! Te rogi swędzą w jakichś tam porach roku — a może zawsze? Zwierzęta czochrają się o drzewa, żeby znaleźć nieco ulgi. Ale tu nie mają o co się czochrać. I tak by zresztą nie zdołały dotknąć czegokolwiek tymi miejscami tuż przy czole, tymi, które drapie dziewczyna.

Jakiś mały chłopczyk oniemiał na ten widok. Po chwili otworzył szeroko usta i wrzasnął:

— Mama! I want to touch the corn too! I want to touch the corn![2]

Matka wyprowadza go w popłochu, przerażona. Dziewczyna obejrzała się, uśmiechnęła do dziecka. Zza drzwi dobiega jeszcze jego rozpaczliwe: „I want! I want!”

Dziewczyna szepcze coś do jelenia, a zwierzę robi takie wrażenie, jakby słuchało. Ależ tak, ono słucha! Co to jest?

Przechodząc obok Sperling słyszy. Cichy, monotonny głos, prawie szept. „My baby, my poor thing... it's better, isn't it? oh my poor thing, yeah, you suffered so much, but it's better, better, better... it doesn't hurt morę, poor little thing, it doesn't hurt morę...[3]

Angielki! Anglicy!

Widzi ją potem, już poza budynkiem. Widzi ją, spacerującą samotnie wśród zwierząt. Patrzącą na nie poważnie, bez uśmiechu. Zwierzęta też na nią patrzą.

Co za szok!

W tym Stammheim. W jednym z wielu Stammheim.

Na innych nie patrzą. Na niego nie patrzą!

Widzą poszarpaną plamę, nie ludzi. A w tej plamie — dziewczynę w szarym płaszczyku.

Upuściła rękawiczki!

Nie zauważyła tego; upadły, kiedy wyjmowała coś z torebki. Sperling podbiega do niej.

— Oh, thank you.

To, co wyjmowała, to paczka papierosów. Trzyma ją jeszcze w ręku. Jest okazja, żeby wyrwać z kieszeni zapalniczkę i podać jej ogień.

— Thank you very much.

I odwraca się natychmiast — żeby odebrać mu szansę nawiązania rozmowy, szansę zaczepki, to jasne. Podziękowała za grzeczność i natychmiast odchodzi. Czemu właściwie chce ją zatrzymać?

— Proszę pani, chwileczkę!

Przystanęła niepewnie, ale nie patrzy na niego; przystanęła, bo jest uprzejma, a nie patrzy — bo jest (jakże by inaczej?) przyzwoitą dziewczyną i nie zawiera znajomości na ulicy. Ani w

ZOO.

   Czy chciałaby pani podpisać apel o humanitarne warunki dla niemieckich więźniów po litycznych?

   Podpisać apel o co?

   Idiota. Apel jest już nieaktualny, od rozmowy z tamtymi dwoma wszystko jest nieaktualne, trzeba działać inaczej. Teraz już zawsze będzie inaczej. Miotający się nieprzytomnie samotnik przestał istnieć, kropla wody stała się cząstką oceanu. A jednak to dobry pretekst. Sperling, dumny z własnej przytomności umysłu, wyciąga z kieszeni zgniecione kartki, które przedwczoraj podsuwał Marcie Doherty.

   O humanitarne warunki dla więźniów. — I bełkocze szybko, żeby ją zainteresować: — Monika Weber, Karl— Heinz Moltke, Gabi Grónewald, wie pani... RAF. Baader-Meinhof. RAF.

   Ach, dla terrorystów!

   To nie są terroryści! — woła z przyzwyczajenia. — To slogan burżuazyjnej prasy. Prawdziwym terrorystą jest państwo. Zresztą, cokolwiek się o nich myśli, to choćby z humanitarnych powodów... przeciw torturze izolacji, przeciw...

   Ale ja nie jestem Angielką.

Co to ma do rzeczy? A jednak odpowiada jej, najgłupiej w świecie:

— A ja byłem pewny... ja też nie, jestem Niemcem. — I podaje jej pokrytą pokruszonym tytoniem wizytówkę, otrzepując ją w ostatniej chwili, wprost na jej płaszcz. — Coś takiego, byłem pewny, że pani jest Angielką! Słyszałem, jak pani mówiła do jelenia. Po angielsku.

— A jak miałam mówić? Przecież to angielski jeleń!

Roześmiał się. I zaraz przeprasza.

   Widzi pani, to oczywiste, że do ludzi w Anglii mówi się po angielsku. Ale zdawało mi się, że do zwierząt każdy się zwraca we własnym języku.

   Nie. Zwierzęta łapią rytm kraju, w którym są... uwięzione. A rytm to język.

   Skąd pani jest?

   Z Pragi. Czeszka.

   Turystka?

   Ależ skąd! Jestem tu na stypendium. I ja... mój podpis nic nie znaczy, ja jestem nikim.

   Ale podpisałaby pani?

   W sprawie więźniów? — Dziewczyna rozgląda się, patrzy na klatki, wiatr rozwiewa jej krótkie, jasne włosy. — Och, to tak! Na pewno!

Sperling oburza się nagle. Więc byłoby jej wszystko jedno, co to za więźniowie? Gdyby chodziło o faszystów, też by podpisała? Dziewczyna kiwa głową. No, oczywiście! I w sprawie kryminalistów by podpisała? Jasne! Sperling posmutniał. Oto część tego niepojętego świata poza polityką, tego świata bez gorączki. Podpisałaby! Z tego samego powodu, dla którego patrzą na nią zwierzęta, rozumie to, tyle rozumie. Tacy jak ona też są po tamtej stronie. Powinien ją pouczyć, że mówi herezje. Zaindoktrynować ją, zaagitować, wychować. Wbić jej w tę jasnowłosą główkę, że kto broni łajdaków, sam jest łajdakiem, że ludzie innych poglądów nie są ludźmi, że widząc kata z ofiarą nie wolno się oburzać, zanim się nie sprawdzi dokładnie, o co chodzi; krótko mówiąc — że tylko ludzi należących do ugrupowania, które popiera on, Sperling, należy bronić, tylko im współczuć, tylko nimi się wzruszać; że tylko ich bolą uderzenia, tylko oni ślepną podczas głodówki, tylko oni szaleją w odizolowanych celach, tylko oni mają prawo zabijać, a ich nikt nie ma prawa zabić, ot, małe ABC polityki... ale rezygnuje z tego. Nie teraz, nie teraz. Za bardzo mu się podoba. Za bardzo go zachwyca. Tego właśnie było mu trzeba w tym rozpaczliwym napięciu: dziewczyny takiej jak ona. Zgniótł papier z apelem i wetknął go do kieszeni. W końcu to tylko pretekst. W końcu nie jest już potrzebny. W końcu... ależ tak, będzie miał tę dziewczynę! Musi ją mieć!

Wie już, jak ma na imię; Hana.

 

 

4

 

Kiedy McCloud, obwieszony swoim warsztatem pracy — kamerami, obiektywami, aparatami — wpada na lotnisko Heathrow, odprawa lotu do Monachium dobiega już końca. W kolejce do wagi bagażowej, przed dziewczyną w mundurku Lufthansy, stoi tylko jakaś para z niemowlęciem dokładnie okutanym w kocyki — przesada, dzień jest ciepły — i staruszek z kraciastą torbą, z parasolem pod pachą McCloud ustawia się za nimi i rozgląda dokoła. Lubi lotniska.

Zdążyłby jeszcze pstryknąć parę zdjęć, zanim przyjdzie jego kolej. Szybko, uważnie przygląda się twarzom, sylwetkom, pozom, gestom. I zaraz trafia na twarz znajomą; ale skąd ją zna? Wysoki, chudy, szpakowaty mężczyzna z orlim nosem wpatruje się — z jakim napięciem — w to, co dzieje się przed McCloudem. W tabliczkę z napisem MUNCHEN, w dziewczynę, ważącą bagaże... Ależ tak, oczywiście. Jasne, że go zna. Sam zrobił parę jego zdjęć w Stuttgarcie. Adwokat terrorystów, Rolf Sperling. Czy zdąży jeszcze do niego podejść? Tak, na chwilę. Podchodzi zatem.

— Mister Sperling?

Sperling aż podskoczył. Patrzy na niego gniewnie. McCloud szybko się przedstawia. Leci właśnie do Monachium, fotografować jutrzejszą manifestację, tę w sprawie więźniów. A on, Sperling? Też do Monachium?

   Skądże — burczy niechętnie Sperling, — Czekam na kogoś.

   Nie wraca pan teraz do kraju?

   „Kraj”! — mówi Sperling drwiąco. — Rozkoszny kraj! Nie, chyba już zostanę w Londynie. Spędzam tu od dawna mniej więcej po pół roku... a teraz chyba się tu osiedlę. W „kraju”, jak pan mówi, na nic już nie jestem potrzebny.

McCloud chce zasypać go pytaniami — ale widzi, że staruszek z parasolem już zniknął, że umundurowana dziewuszka wyciąga rękę po tabliczkę z napisem MUNCHEN, żeby ją usunąć. Żegna się więc niewyraźnie i pędzi w tamtą stronę.

 

 

5

 

Najpierw dadzą coś do picia, potem zaczną roznosić jedzenie.

O Już.

Dreszcz podniecenia, jak gdyby samolot wypełniało stado ginących z głodu i pragnienia żarłoków. To piwo lub sok owocowy w plastikowej szklance, ten posiłek sterylny i banalny, szczelnie owinięty folią, cóż za atrakcja! Blondyneczka w mundurku Lufthansy obchodzi wszystkich z tacą, częstuje. Jest milutka. Wobec kogoś, kto nie chce pić, rozpływa się wprost w przymilnych uśmiechach. Więc może co innego? To pomaga lepiej znieść podróż, wie pan. Ależ żaden kłopot, jesteśmy tu do państwa usług... O nie, nie takich, w każdym razie nie na służbie! I śmieje się, przechylając wdzięcznie głowę. Sok pomarańczowy? Grapefruitowy? No właśnie, grapefruitowy będzie najlepszy, zaraz przyniosę! Kogoś, kto się zdrzemnął, budzi przez dobrą chwilę: cóż, to jej zawód. Na szczęście facet się nie gniewa, jasne, napiłby się, zaschło mu w gardle. Blondyneczka biega jak fryga między podróżnymi. Sama; jej koleżanka zajmuje się szykowaniem żarcia, wiadomo. Mleko dla dziecka? Zaraz poszuka, może znajdzie się jakaś puszka. Blondyneczka zabiera puste szklanki, przynosi nowe; zatrzymuje się przy niektórych pasażerach, wysłuchuje ich próśb — że też mają sumienie tak dręczyć dziewczynę, na tak krótkiej trasie każdą minutę mają biedaczki wyliczoną. No, wszyscy już chyba wypili swoje. Stewardessa podchodzi do pary z niemowlęciem, przynosi im coś na tacy przykrytej ręcznikiem, sąsiedzi patrzą ciekawie, ale para ani myśli ulegać cudzemu wścibstwu, dziękuje pięknie i nawet ręcznika nie podnosi, siedzi jakby zawstydzona, o co chodzi?

Schneider — inżynier budownictwa, lat 42 — nie może się powstrzymać, zatrzymuje blondyneczkę.

   Co pani podała tym państwu?

   Och, jacy wszyscy ciekawi! — mówi blondyneczka ciągle z grzecznym uśmiechem, ale trochę zniecierpliwiona. I wyjaśnia, niby ściszając głos, ale tak, że w promieniu paru metrów wszyscy dobrze słyszą;

— Pieluszki! Dzieciak im przeciekł aż na kolana, a zapas pieluszek włożyli do walizki! Niektórym robi się głupio; ale Schneider jest dociekliwy.

— 1 pani miała pieluszki? Tam, w kabinie? A to na jaką niby ewentualność?

— Och, proszę pana... Coś, czym można zastąpić pieluszki! — mówi blondyneczka już gniewnie, czerwieniąc się nawet. I, nachylając się nad Schneiderem, dodaje: — 1 coś do prze brania dla tej pani. Pan nie ma dzieci?

Schneider przyznaje, że nie ma, i przeprasza. Naprawdę jest mu głupio.

— Gdyby pan miał, wiedziałby pan, jak to bywa! — dodaje ta mała, znów z uśmiechem, i zabiera pustą szklankę. Wszyscy wypili. A więc za dziesięć minut będzie żarcie.

Para z dzieciakiem szykuje się zatem do zmieniania szczeniakowi pieluszek: Helga, Brigitte i Trudi — trzy modelki wracające ze zdjęć w Londynie, siedzące najbliżej, po drugiej stronie przejścia — szepczą do siebie, że to ohyda. Dzieci, małe dzieci: czy to nie wstrętne? To roślina, nie człowiek. Żyjątko. A co do tych koszmarnych funkcji pielęgnacyjnych... ktoś powinien zabronić robienia tego publicznie.

— Gdyby dorosły pokazał całemu światu goły tyłek, poszedłby do więzienia — szepcze Brigitte. — A tym bardziej cudzy goły tyłek. Ale jeśli to dziecko, wszystko mu uchodzi.

Helga spojrzała odruchowo w stronę tej pary potworów.

   A widzisz? — mówi triumfalnie. — Wcale nie. Wcale go tu nie przewijają. Wzięli pieluchy i niosą go do toalety. No, w gruncie rzeczy uważam, że to przesada.

   Daj spokój, trzymaj się jednego. Dopiero co uważałaś, że to ohyda, robić coś takiego publicznie.

   Ale chować się z tym do toalety, to przesada. W końcu to niemowlę.

   Daj spokój! — perswaduje leniwie Trudi. — Przecież ono zmoczyło spodnie tej pani. Musi się przebrać. — 1 ziewa głośno.

   Czy my naprawdę nie mamy już o czym mówić? — pyta Brigitte, i także ziewa.

   Spać wam się chce? Wiecie, to zaraźliwe. Mnie też.

Wiercą się teraz, próbując wygodniej ustawić nogi, śliczne, opalone nogi, wydłużone obcasami o wiele za wysokimi na podróż. Jak tu ciasno!

   Nie warto spać — mruczy Trudi, już z zamkniętymi oczami. — Zaraz będziemy w Monachium.

   Jeszcze nie zaraz.

Jean-Pierre i Sylvie też się umęczyli z dzieciakiem: ci z niemowlęciem nie mogą sobie nawet wyobrazić, co ich czeka potem. Dać sobie radę z pięcioletnim chłopaczyskiem, żywym jak koszyk pełen krabów, to dopiero coś! Może odpoczną w Monachium; podrzucą małego ciotce i odpoczną. Bo Londyn był straszny! Po co właściwie latali do Londynu? Sylvie nie żałuje. Obsprawiła się trochę. W Londynie mają porządną konfekcję, i tańszą niż we Francji. Tyle że oczywiście — idiotka — wszystko kupiła o numer za małe. Podczas szarpania się ze smarkaczem — który teraz, na szczęście, usnął jak zabity, to częste u dzieci — pękł jej zamek błyskawiczny w spódnicy: nie może przywyknąć do tego, że tak tyje! Nie przyjmuje tego do wiadomości, i oto skutki. Czym to teraz spiąć? No, nareszcie. W kosmetyczce była agrafka, nie odebrano jej na kontroli, chwalić Boga. Tak to wszystko Sylvie wymęczyło, że ziewa głośno, trąc palcami powieki.

— Spać ci się chce? — dziwi się Jean-Pierre. I wraca do poprzedniej myśli. — Po diabła był potrzebny ten cały Londyn?

— Och, nie zrzędź. Ile za to zapłaciłeś? Nie zrzędź. Za to w Monachium poszalejemy! Christine przepada za małym. Nie zrzędź.

Ciężarna, siedząca obok Schneidera, ma mdłości: na sam widok i jego zaczyna mdlić. Że też musiała wybrać sobie właśnie to miejsce! Jest dużo wolnych; ale nie warto się już przesiadać. Co za koszmarna podróż: przeciekające niemowlęta, rzygające ciężarne! Jak ponure memento. Do diabła, jeśli z Eli nie wszystko w porządku, uwierzy w znaki. No, ten wór na bachory chyba skończył. Ale jak obrzydliwie przełyka teraz ślinę! Schneider odsuwa się od niej na ile może, siada bokiem, odwraca głowę, zamyka oczy. Najlepiej będzie, jeśli się teraz zdrzemnie. I tak go obudzą jedzeniem, mniejsza o to. Zachować pełną świadomość w tym panopticum, to za wiele. I za coś takiego płaci się taką forsę!

Blondyneczka w mundurku Lufthansy zjawia się właśnie, coś niesie. Nie, jeszcze nie jedzenie. Podchodzi do Jean-Pierre'a i Sylvie, nachyla się nad nimi, trwa tak przez chwilę. Potem odchodzi — z pustymi rękami.

Dwaj belgijscy ekonomiści rozmawiają o hotelu, w którym miano dla nich zarezerwować pokój. Jeden zna ten hotel, drugi nie; więc opowiedz. Słuchający przymyka oczy, jakoś nie może zrozumieć, o czym tamten mówi, potem okazuje się, że wcale nie mówi, tylko chrapie, nic dziwnego, że nie mógł zrozumieć. Chciałby go obudzić, ale nie ma siły. Powieki są jak z ołowiu, głos nie wydobywa się z gardła. U diabła, jak to się człowiek umęczy!

Mały tłuścioszek z oliwkową twarzą — przedstawiciel agencji turystycznej z Palermo — i rudowłosa piękność z redakcji „Monde'u” czulą się do siebie. Ona całuje po kolei jego palce, wtula usta w środek dłoni, patrzy na niego nieprzytomnymi oczami: zakochała się po uszy. Mały tłuścioszek jest trzeźwy, nikt i nic nie zagrozi jego żonie i dzieciakom, wykluczone. Zresztą jest pobożny. Nigdy nie opuścił mszy niedzielnej. Na szyi nosi medalik z Najświętszą Panienką, ręka rudej zaczepia o niego, wsuwając się pod jego koszulę. „Kocham cię” — mówi ruda — „strasznie cię kocham!” Mówi to po raz pierwszy w życiu, upaja się własnymi słowami. Mały tłuścioszek uśmiecha się z wyższością.

— Yvonne — perswaduje — trzeba być rozsądną.

Dziewczyna oparła głowę na jego ramieniu, trochę go to krępuje. Rozgląda się: czy ktoś zauważył? Staruszek, siedzący obok, postawił sobie na kolanach swoją kraciastą torbę, grzebie w niej, czegoś szuka. Zdaje się, że odpakowuje butelkę z alkoholem. Spojrzał na nich tylko i odwrócił się plecami. No, dobrze.

   Czy to muszą być dwa dni? — pyta Yvonne. — Dlaczego nie możemy zostać tam i przez weekend?

   Obiecałem rodzinie, że wrócę na weekend do domu.

   Ale możesz zadzwonić, że coś ci wypadło. Jakieś rozmowy, które musisz przeprowadzić podczas weekendu. Nie możesz?

   Mogę, oczywiście. Ale jak sobie to wyobrażasz? Mam powiedzieć moim dzieciom że nie pójdę z nimi w niedzielę do kościoła? Nie — mówi twardo, patrząc na tę zakochaną idiotkę oczami o nagle pomniejszonych źrenicach, suchymi, okrutnymi — tego nie zrobię.

Zakochana idiotka zdejmuje głowę z jego ramienia i odsuwa się. Słowem, pozwolił jej być ze sobą do jutra, do osiemnastej pięć: nawet nie dwa dni, dzień i kilka godzin! Czekać w hotelu, aż wróci ze swoich rozmów służbowych? Jak mogła się na to zgodzić? Wpakować się w taką sytuację? Należałoby wysiąść z tego samolotu. Zaraz. Na wysokości dziesięciu czy jedenastu kilometrów.

W co ten staruszek poowijał swoje butelki? I ile ich ma? Pełna torba! Pod nogami urósł mu cały stos firmowych pudełek z napisem STOCK, wpycha je pod siedzenie, ale co się tam zmieści poza kamizelką ratunkową? Stos pudełek i kula z papieru, co za niechluj. Przestawił teraz torbę na drugą stronę blokując nią przejście. Wstał i, miażdżąc butami swoje pudełka, ściąga z półki parasol. Teraz parasol będzie rozkręcać! Oszalał. Naprawdę oszalał. Yvonne odsuwa nogę, żeby nie oberwać tym cholernym szpikulcem: gotów jej podrzeć rajstopy. Już otwiera usta, żeby mu coś powiedzieć, kiedy jakiś dźwięk po drugiej stronie każe jej o tym zapomnieć. Chrapanie. Ten łajdak chrapie!

Zasnął zaraz po tym, co jej powiedział o swoich uświęconych dzieciakach, zaraz po tym: ona go nic nie obchodzi. W co się, na litość boską, wpakowała? W co się wpakowała?

Toaleta jest zajęta. McCloud, obwieszony całą aparaturą fotoreportera — woli nie zostawiać tego ani na chwilę, złodziej tu na złodzieju siedzi i złodziejem pogania — czeka pod drzwiami, patrząc na zegarek. Jedenasta. Bez piętnastu sekund. Odpiął najwyższy guzik sztruksowej koszuli. Ziewa. Fosforyzująca wskazówka zbliża się do dwunastej. No, nareszcie. Drzwi się otwierają.

Coś twardego szturcha McClouda w żołądek. Dziewczyna, która wychodzi pierwsza — coś takiego, byli tam we dwoje, z facetem! — mówi parę słów po niemiecku; McCloud nie rozumie. Nie widział sceny z pieluszkami, siedział gdzie indziej. Przesuwa się w prawo, żeby wyminąć faceta i wejść do toalety: mieć to wreszcie za sobą, ledwo się już na nogach trzyma, co za senność! Dziewczyna zagradza mu drogę. Niezdara. McCloud jest tak śpiący, że prawie ich nie widzi. Spieszy się. Raptem oczy niemal wychodzą mu z orbit.

Na podłodze, koło sedesu, leży głowa niemowlęcia. Obok — porzucony becik.

 

 

6

 

Stammheim, sześć miesięcy wcześniej.

Czy słusznie? Jasne, że słusznie; jasne, że sprawiedliwie. Chyba że odrzucimy obowiązujące pojęcie sprawiedliwości, ale kto się na to odważy? Mniejszość. Znikoma mniejszość. I doskonale.

Co zrobiła? Nielegalne posiadanie broni, posługiwanie się fałszywymi papierami, czekanie z lewą stopą wciskającą sprzęgło, prawą dotykającą pedału gazu, i z rękami na kierownicy przed bankiem, w którym właśnie... a potem ruszenie z miejsca, zanim jeszcze drzwiczki zostały zatrzaśnięte — innymi słowy, udział w napadzie; a potem: zbieranie materiałów w bibliotekach, rysowanie planów, liczenie czasu od przecznicy do przecznicy, dyskusje (jak najskuteczniej zabić), redagowanie projektu komunikatu (dlaczego zabiliśmy), wreszcie (nagroda za dobre wyniki w nauce strzelania, zaniżona nieco z powodu okularów: nigdy nie wiadomo, co się z nimi może stać w krytycznej chwili) miejsce w furgonetce, która z lewego pasa skręciła nagle na środkowy, tak, żeby zatarasować oba, i strzelanie w zasadzie do obstawy z lewej, Siegfried miał walić do obstawy z prawej, Karl do CELU GŁÓWNEGO, niezbędne modyfikacje w trakcie. Oczywiście, że były modyfikacje! Obstawa znalazła się w całości z prawej strony wozu (widok z furgonetki), ale i tak załatwili wszystkich (z pomocą Hansa: motocykl zatrzymany przy krawężniku) w 53 sekundy. Kto kogo trafił, nie wiadomo, to bez znaczenia, odpowiedzialność jest ta sama. Czy nie oburzyła się kiedyś — piętnastoletnia — na wyrok sądu, wymierzający śmiesznie niskie kary ludziom, którzy kogoś ukamienowali, bo nie sposób było ustalić, czyj kamień spowodował zgon? W sprawach politycznych nie ma takich wyroków, tu się postępuje odwrotnie, tu się karze za intencje: Gudrun dostała dożywocie za „próbę zabicia policjanta”, co znaczyło tyle, że w chwili aresztowania jej przez tegoż policjanta miała w torebce pistolet, więc „na pewno” nie omieszkałaby go użyć, gdyby mogła. Co do Moniki, sprawa jasna. Czy trafiła Panu Bogu w okno, czy Wielkiemu Sędziemu w serce, na jedno wychodzi. Chciała zabić. Wina była bezsporna. Skazano ją sprawiedliwie. Tak.

Więc czego od siebie oczekuje, u diabła? Czego od siebie oczekuje, w tej celi o ścianach pomalowanych na żółto, leżąc na pryczy z rękami założonymi pod głową i ze wzrokiem utkwionym w zakratowanym okienku? No, czego? Wyrzutów sumienia? Czy powinna zerwać się, paść na kolana — i odzywają się organy, i celę wypełnia światłość niebiańska, toż łotr ukrzyżowany z Chrystusem tego samego dnia miał znaleźć się w raju, toż wiara, że wielkość zbrodni może przewyższać wielkość miłosierdzia bożego, jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu! No? Czemu się nie zrywasz?

Wyznanie winy. Nawrócenie. Ekspiacja. W dodatku, bądźmy szczerzy, ponad wyraz korzystna ekspiacja. Nie wypuszczono by jej z miejsca, oczywiście, że nie! Ale zmalałaby groźba, że jązadżgająw celi. A po iluś tam latach... czemu nie, mogliby ją wypuścić! Gdyby stosowała skruchę kolektywną, nie indywidualną, ma się rozumieć. Gdyby nieźle sypała. Właściwie sypnąć już nikogo nie może, nonsens, po trzech latach w mamrze, co ona teraz wie? Mogłaby najwyżej mieszać z błotem. Ujawniać kulisy. Skądże znowu, właśnie, że mogłaby sypać! Być świadkiem oskarżenia przeciw adwokatom, władze o niczym tak nie marzą, jak o wykończeniu obrońców politycznych. Może ujawnić tyle szczegółów, tyle nazwisk! Sprzedać swoje pamiętniki do „Stema” lub „Ouicka”, a forsę zużyć na dobre papierosy i pomarańcze. Miliony poznałyby jej zdjęcia z dzieciństwa i tajniki duszy. I obyczaje seksualne „terrorystów”: mieszczaństwo całego świata o tym marzy! I przyczyny zapadania na „tę chorobę epoki, przemoc”, jak mawiają ćwierć— mózgowcy. Ludzie lubią nawróconych grzeszników. Kto wie, może za rok czy dwa udałoby się osiągnąć rewizję procesu i zmienić wyrok? Gdyby się bardzo zeszmaciła, do końca, mogłoby jej to kupić wolność. Za rok, za dwa, kiedyś. Pojechałaby nad morze. Nad żadne ciepłe! Nad Bałtyk. Skromnie. Najlepiej jesienią, żeby nie było ludzi. Łazić po brzegu. Ślady stóp w mokrym piasku, bure fale, deszcz, wiatr. Chryste Panie, deszcz i wiatr!

Więc czemu nie?

Bo nikt tego nie robi, to wystarcza. Nikt.

Mahler wyraził skruchę, ale nie sypał. Volker niby to sypał, ale przecież wiesz, co mógł powiedzieć: udając, że lży i że się kaja, dał trochę drugorzędnych szczegółów, jedną dziesiątą tego, co wiedział. I nie chodzi przecież o strach. Są w rozsypce; ale i za czasów swej, pożal się Boże, siły, nie byli zbyt surowi dla odszczepieńców. Może raz był wyrok. A pomyśl o tej małej Grafer! Z zimną krwią posyłała ludzi na śmierć. I co? Wiadro smoły na łeb i karton z napisem na piersi, tyle.

Zresztą, nie warto o tym nawet myśleć. Akademickie rozważania.

Monika ziewa i wyciąga wreszcie ścierpnięte ręce spod głowy.

Papieros.

W porządku.

Według ostatnich badań ludzie w mamrze wolniej się starzeją.

 

 

7

 

Dziewczyna kopniakiem przymyka drzwi, zasłaniając przed oczami McClouda niemowlęcą główkę odciętą, oderwaną od ciała, i jeszcze mocniej, teraz aż do bólu, uciska jego żołądek. Jednocześnie towarzyszący jej facet mierzy McClouda spojrzeniem, od butów po czubek głowy, i decyduje się na angielski.

— Jazda — mówi. — Na swoje miejsce.

On też trzyma pistolet. I macie swoje kontrole na lotniskach! Zaostrzyli je do granic możliwości, poniewierają nieszczęśników, którzy zgrzeszyli kupnem biletu, prześwietlają ich samych oraz ich bagaż, wybranych ciągną do rewizji osobistej, rozbierają do naga, obmacują, doprowadzają do płaczu z poniżenia... a przecież kto zechce przemycić broń, ten ją przemyci; kto zechce porwać samolot, ten go porwie. Ciągle się to zdarza. Gdyby nie był tak zamroczony, spróbowałby mu wytrącić tę pukawkę. Kopnąć nagle w rękę. Ale jest jeszcze ta dziewczyna... a zresztą to nie ma sensu. Na pewno nie ma sensu. McCloud odwraca się pokornie. Poszturchiwany w plecy, teraz w plecy, wędruje na swoje miejsce.

— Gdzie są linki? — pyta facet.

   Już daję.

   Daj. Zaczniemy od niego. Nie śpi.

Zimny dreszcz przebiega mu szybko po grzbiecie. A jednocześnie jest zbyt oszołomiony, żeby odczuwać to wszystko naprawdę. Padając na fotel widzi jeszcze przed sobą, w pewnej odległości, komiczną sylwetkę, którą skądś pamięta: staruszek z siwą bródką, stojący w przejściu w zastygłej pozie, z oblepioną paskami papieru, brudną butelką w uniesionej ręce. Przy nogach postawił sobie staromodną, kraciastą torbę.

Dziewczyna już wróciła. Facet złapał go za ramiona, przechylił, wykręcił mu ręce. Teraz kawałek mocnej linki, z góry przygotowany, przycięty na odpowiednią długość. Wiążą go. Przymocowują do siedzenia pasami bezpieczeństwa.

— Nie ma się czego bać — mówi dziewczyna, spokojnie, bez uśmiechu. — Zaraz dostaniesz proszek... prześpisz to. Kiedy się obudzisz, może już być po wszystkim.

I odchodzą. Teraz powinien krzyknąć. Ale czy to ma sens? Krzyczeć, wzywać pomocy? Na sąsiednim miejscu nie ma nikogo. Po drugiej stronie, za przejściem, jacyś ludzie. Nie są związani. Śpią.

Przez cały czas matowy, monotonny huk lecącego samolotu.

I wysokie oparcia foteli: nie widzisz tego, co jest za tobą, przed tobą.

Niczego.

Stewardessa! Więc nic jej się nie stało? Jest tu, jest wolna? Mogła podejść?

Uśmiecha się do niego. Podsuwa mu jakiś proszek, zbliża do jego ust szklankę z wodą.

   Co to jest? — pyta McCloud. — Co się tu dzieje? Porwali nas? Niech mi pani odpowie!

   Proszę to połknąć. Szybko.

Nie chce. Zaciska wargi.

— Szybko! — szepcze stewardessa, pochylając się nad nim jak sojuszniczka, jak opiekunka, więcej: oglądając się z lękiem za siebie, to jedno spojrzenie wzbudziło w nim ufność, już jej posłucha. — To dla pana dobra!

Połknął.

 

Silke nie, Silke tego nie zrobi. Żadnego proszka. Mogą ją zabić. No, zabijcie! Tego chcecie, co? Zabijcie!

Silke, druga stewardessa. Niosła właśnie tace z jedzeniem. I wtedy zatrzymała ją Heidi. Coś się stało, odłóż to. A kiedy odłożyła...

Oczywiście, zna regulamin. Oczywiście wie, jakie są zalecenia w razie próby sterroryzowania załogi, próby porwania samolotu. Nie oponować, nie bronić się. Zgoda na wszystko. Bezpieczeństwo pasażerów, bezpieczeństwo własne, bezpieczeństwo maszyny. To najważniejsze.

Ale tego nie mogła przewidzieć. O tym nie uprzedzono na szkoleniu antyterrorystycznym! Że to może być ktoś, kogo znasz. Druga stewardessa. Koleżanka. Że to ona wyceluje w ciebie pistolet. Co za bzdura, kto by w to uwierzył? Heidi, która dziesięć minut temu opowiadała jej dowcipy! Normalny odruch: śmiech. To nie jest pistolet, jasne: dziecinna zabawka. Heidi robi jej nowy kawał. Więc śmiech. Próba wyrwania jej tego; daj mi to, pokaż, co za idiotka. W tym samym momencie huk. Gorąca śruba, wkręcająca się w rękę, tuż nad łokciem. Heidi nie wygląda już tak, jak przedtem; jak mogła tego nie zauważyć? Ta blondyneczka z dołeczkami w policzkach! Ma zimne oczy, oczy, które nagle opustoszały, oczy, z których uciekły źrenice.

— Uważaj — mówi Heidi. — Jeszcze jeden ruch, a wszyscy możemy wykitować. Lepiej tu nie strzelać, wiesz? Idź.

Idzie więc, z przestrzeloną ręką zwisającą ciężko, z ręką ważącą tony. Otwiera drzwi. I prawie wpada na staruszka z kraciastą torbą, tego śmiesznego poczciwinę: nie wygląda już poczciwie. „Pomóż mi”, mówi do niego Heidi, i oboje popychają ją na najbliższy fotel. Jakiś mężczyzna mija ich w pośpiechu.

   Czysto? — pyta.

   Czysto. Możecie iść.

Mężczyzna rusza do kabiny pilotów; ach, tak. Wszystko jest jasne, wszystko. Ale o co chodzi?

Heidi ogląda jej rękę. „Nic strasznego” — mówi — „za pięć minut ci to opatrzę”. I wyciągniętą skądś linką przywiązuje jej drugą rękę do oparcia fotela. Teraz zaciąga pasy bezpieczeństwa.

   Jak tylko zrobimy tu porządek — zapewnia Heidi — opatrzę ci rękę i dam coś na sen. Nie denerwuj się. Nic ci nie będzie.

   Heidi, na litość boską... co ty robisz? Co wy robicie? O co tu chodzi?

   Uspokój się. To nie twoja sprawa.

 

Yvonne siedzi nieruchomo, zaciskając ręce tak mocno, że paznokcie zostawiają w skórze czerwone zagłębienia: gdyby nie to, tak by się trzęsła ze złości, że mogłoby to rozerwać samolot na kawałki.

Do tej pory nie powiedział niczego, co by ją aż tak upokorzyło. Nigdy.

Czy próbowała go zabrać żonie i bachorom? Nonsens. Tego jej tylko brakuje. Chciała mieć ładny romans, nic więcej. Ładny! Kwestia dobrego wychowania, niczego innego. Cham. Cham. Cóż to za cham!

Mógł uznać pozostanie w Monachium przez weekend za wykluczone. Podać jakikolwiek pretekst. Ważne sprawy w Palermo. Mniejsza o to, jakie. Nie dające się odłożyć. I sprawa byłaby załatwiona. Ale to! Zabije go. Zabije. I niech jej potem szukają, niech zachodzą w głowę, kto siedział obok niego. Nie ma żadnych śladów, które by prowadziły...

— „Mogę, ale nie chcę”. 

I:

— „Mam powiedzieć moim dzieciom, że nie pójdę z nimi do kościoła?” W dodatku święto szek. Łatwo to godzi. Zabije go. Musi go zabić. Zepchnął ją na dno; jedyny sposób, żeby się wydostać na powierzchnię...

Yvonne potrąca nogą jedno z pustych pudełek, zostawionych na podłodze przez tego staruszka — gdzie on się podział, razem ze swoją torbą? Jednocześnie między rzędami foteli przechodzi dwoje ludzi z pistoletami, mężczyzna i kobieta. Yvonne patrzy na nich obojętnie. Dopiero po chwili zaczyna jej się wydawać, że to było dziwne.

— A z tą co zrobić?

Ciężarna, siedząca obok Schneidera, znów ma torsje. Stoją nad nią, Olaf z pistoletem, Lin— da z przygotowanym sznurem, nic ją to nie obchodzi. Choćby dokoła niej tańcowały słonie z trąbami zmienionymi w miotacze ognia, też by na to nie zwróciła uwagi. Nerw błędny to potęga!

   Środek nasenny zrzuciła, to jasne — mówi Linda. — Następny też zrzuci. I w ogóle... może nagle zacząć rodzić. Nie, tej trzeba się pozbyć przy pierwszej okazji! Jeśli tylko pozwolą nam lądować w Rzymie..

   Daj spokój. Żadnych zmian w planie. Jak się jej pozbyć? No, jak? Jeżeli pozwolimy komukolwiek zbliżyć się do samolotu... wiesz, czym się to może skończyć.

   Zawołam Heidi.

Heidi tylko wysłuchała tego, co Linda ma jej do powiedzenia. „Idioci” — rzuca. I już po chwili wraca z zaplecza z napełnioną strzykawką.

   Tego nie zwymiotuje.

   Ale to jej może zaszkodzić! — protestuje Linda. — To znaczy... dziecku.

— Takie rzeczy bardziej szkodzą w pierwszym okresie ciąży. To przecież chyba ósmy miesiąc, dzieciak już jest całkiem ukształtowany. Nic mu się nie stanie. Ściśnij jej tym ramię nad łokciem. Nie, niech się pani nie wyrywa. Nie zrobię pani krzywdy.

Zastrzyk dożylny. A teraz związać ręce z tyłu, jak wszystkim. I zapiąć pasy, trochę to trudne przy tym brzuchu, ale da się zrobić.

   Co wy robicie? — pyta ciężarna. Już jej nie mdli. Patrzy na nich z przerażeniem, od którego robi się przykro. — Proszę, dajcie mi spokój, proszę, zostawcie mnie... błagam! Ja mam bóle! — 1 skręca się rzeczywiście w długim skurczu, tak przekonującym...

   Bzdura — oznajmia Heidi. — Jeśli nawet, to zastrzyk je powstrzyma. Chodźcie stąd.

Na samolot aż miło spojrzeć: cisza i spokój, żadnego płaczu, krzyku, żadnej konieczności trzymania gromady rozhisteryzowanych ludzi w szachu wycelowaną bronią, cocktailem Mo— łotowa, granatem. Aż dziw, że nikt z tych, którzy dotąd porywali samoloty, o tym nie pomyślał.

Wystarczy — ładne „wystarczy”! — mieć w grupie stewardessę. Podać wszystkim środek nasenny. Potem związać. I odpada zarówno cholerna przeszkoda techniczna — pilnuj ich, człowieku, przez cały czas! — jak i psychologiczna: nie sprawdzili tego na własnej skórze, ale specjaliści od porwań dość papieru zasmarowali rozważaniami nad więzią, rodzącą się jakoby nieuchronnie między dwiema stronami, czynną i bierną, nad presją tego stałego kontaktu, ich próśb, błagań, płaczu dzieci... Tu wszystko odpada. Ci na ziemi mają swój efekt: porwano tylu a tylu ludzi, ach, biedacy, co oni teraz przeżywają, jak cierpią, jak się boją... Tymczasem nic podobnego. Nieruchome, śpiące kukły.

Chociaż Linda wyraźnie przejęła się tą ciężarną. Idiotka.

— Nie wygłupiaj się — mówi Heidi. — Po pierwsze, nie ma żadnych bólów, łże, znam się na tym. Przecież musiałam przejść specjalny kurs położnictwa, nie wiesz? Więc gdyby nawet mówiła prawdę, umiałabym odebrać dzieciaka. Ale nie mówiła. Poza tym czego jak czego, ale akcji porodowej środek nasenny nie pobudzi. Poza tym... poza tym my wszyscy za parę godzin możemy kipnąć. Zapomniałaś?

Skądże. Nie zapomniała.

— Wstrzyknę jeszcze trochę podskórnie tej rudej Francuzce, proszek na nią nie podziałał. Ta ma nerwy! I pasażerów mamy z głowy. Aha, Linda. Gdzie jest torba tej w ciąży? Weź jej dokumenty. Trzeba będzie podać na ziemię, że rodzi.

— Jak to?

   Świetny pomysł! — woła Olaf. — Bardziej się przejmą.

   To będzie dobre przy naciskaniu, żeby dotrzymali terminu ultimatum. Że przy naszej najlepszej woli nie możemy zwlekać, poród przedwczesny, patologiczny, te rzeczy. A wypuścić jej też nie możemy: bo jak? Przez wzgląd na nasze własne bezpieczeństwo. Wszystkich w zamian za więźniów, albo nikogo. No, do roboty.

Już. Na kogo pierwszy środek nie podziałał — albo kto go nie wypił, ostatecznie trudno wszystkich dopilnować — ten dostał drugą dawkę i lulu. Z wyjątkiem... Ach, mniejsza o to.

Nieustanny huk silników.

Siwy staruszek zabezpieczył swoją torbę z cocktailami Mołotowa. Chwilowo nie są potrzebne.

   Pocę się od tej brody — mówi do Olafa. — Może ją odkleję?

   Odklej, jeśli masz ochotę. W końcu teraz to już bez znaczenia.

 

 

8

 

Nareszcie. Nadali to przez radio. Samolot Lufthansy, porwany podczas kursu Londyn— Monachium, po zatankowaniu paliwa w Rzymie odleciał, jak wiadomo, do Algieru. Stoi tam na zablokowanym pasie startowym. Trwają pertraktacje z porywaczami. Odmówili oni zwolnienia choćby części pasażerów, nie zgodzili się też na dopuszczenie lekarzy do kobiety, u której zaczął się przedwczesny poród. Poprosili jedynie o telefoniczną konsultację z lekarzem. Stan rodzącej, jak wynika z komunikatu, jest bardzo ciężki. Porywacze spodziewają się próby odbicia zakładników i zawiadomili wieżę kontrolną lotniska w Algierze, za pośrednictwem której toczą się pertraktacje, o umieszczeniu przy wszystkich wejściach do samolotu detonatorów. Każda próba dostania się do wnętrza spowoduje wybuch i wysadzenie samolotu w powietrze. Specjalnie powołany Sztab Kryzysowy w RFN oznajmił, że oświadczenie porywaczy może być bluffem. Z drugiej strony przedstawiciel Sztabu przyznał, że opis tego „zabezpieczenia”, podany z cockpitu, specjaliści uznali za prawdopodobny i możliwy do wykonania w warunkach, które... Przepraszam państwa.

Chwila ciszy, szelest jakiejś kartki.

A oto wiadomość z ostatniej chwili. Dziś wieczorem uprowadzony został do Damaszku kolejny samolot Lufthansy. Porywacze wydali komunikat, zgodnie z którym należą do tego samego ugrupowania i działają zgodnie ze wspólnie przygotowanym planem. Ich czyn ma przeciwdziałać próbom odwlekania przez władze terminu, podanego w pierwszym ultimatum. Lista więźniów, których zwolnienia w zamian za pasażerów samolotu żądają porywacze, jest ta sama. Komunikat terrorystów ostrzega, że zaplanowano akcję łańcuchową i że należy się spodziewać dalszych aktów przemocy, mających poprzeć ich żądania. Brak na razie oficjalnego komentarza, wiadomo jednak, że niemieckie i włoskie linie lotnicze odwołały już wszystkie loty przewidziane na najbliższe dwa dni.

A zatem wszystko idzie na razie według planu. Drugie porwanie odbyło się w terminie. Z trzecim może być trudniej; zobaczymy.

 

To było tak.

Całe lata! Lata!

Przez całe lata nie zrobili niczego. Łaska boska odwróciła się od nich, łaska boska była po stronie policji. A potem faszystów. Policja strzelała do nich na ulicach, w knajpach, na schodach. Jak na jarmarku: pik! i tekturowy zajączek leci w dół, wygrałeś piłeczkę pingpongową. Faszyści podkładali bomby na dworcach kolejowych, na zatłoczonych placach, w synagogach: pik! i tłum leci w górę, tu ręka, a tam noga, głowy toczą się po bruku, z okien sypią się szyby, samochody stają w płomieniach, mają swój efekt, dranie, a skutek? Sprawców głaszcze się czule po główkach, po godzinie wypuszcza z aresztu, a potem podnosi wrzask, żeby zaostrzyć represje wobec lewicy, jasne. Ułatwia to analizę sytuacji; ułatwia nawet propagandę, czemu nie. Wiadomo, po czyjej stronie jest władza. Ale czy to najważniejsze?

Więc było tak.

Melina jak się patrzy, która to już z rzędu, trzy się spaliły! W przedpokoju skrzynia z bronią, w lodówce butelki z plazmą i solą fizjologiczną, zapasik krwi grupy O, Rh+ i Rh-, w bibliotece mapy, plany, podręczne archiwum wycinków, skoroszyty, książki pomocne w guerilli; na pawlaczu torba z narzędziami, w łazience peruki, okulary, środki do makijażu od sympatyków z teatru, sztuczne wąsy, guma arabska, różne cudeńka. A więc: melina. Wieczór. Dyskusja, jedna z wielu. Co robić, wiadomo: uwolnić więźniów. Pytanie jak.

Zakładnicy? To się udało raz, facet z opozycji tuż przed wyborami, a lista więźniów skromna i wszyscy z drugiego rzędu. Potem już nigdy. Włosi porwali główną szychę w państwie, ale wszyscy szychę z radością poświęcili, dobra nauczka. I w dodatku trzeba było mieć pecha: szycha była ciężko chora, nikt o tym nie wiedział. Chcieli szychę wypuścić. Facet przeżył szok. Zobaczył, z jaką uciechą współpracownicy, przyjaciele, współwładcy skazali go na śmierć. Chcieli go wypuścić: żywy, po tym szoku, przydałby im się bardziej niż martwy, ale było za późno. Okupacja ambasady? Oblegani są zawsze w gorszej sytuacji niż oblegający, zwłaszcza gdy ci pierwsi — to amatorzy. A oblega państwo! Atak z powietrza na więzienie? Karkołomna historia, ale myśleli i o tym. Jest szczątkowy plan: do kosza. Tamci połapali się w ich zamiarach. Szczątkowy plan: rysunki, zdjęcia z lotu ptaka, dojście do dwóch strażników, ale sprawa beznadziejna. Porwanie samolotu? Śmiechu warte. Podkop? Dajcie spokój!

   Trzeba czegoś większego — mówi Olaf. — Zagrozić zagładą miasta.

   Jakiego miasta?

   Bo ja wiem? Paryża, Monachium...

   Tego byśmy nie zrobili!

   Oczywiście, że nie. Chodzi o bluff. Ale przekonujący.

   I jak byś to zrobił? Ciekawe!

   Czytałem trochę o zatruciu wodociągów...

   Dureń. Przecież nie zatrujesz ich naprawdę. A grozić, że zatrujesz... co za bzdura! Opanować filtry czy wieże ciśnień, czy jak się to nazywa... i grozić, że co?

   Czytałem o dżumie. Zarazki dżumy. To wykonalne.

   Jeżeli to ogłosisz, wszyscy po prostu przestaną korzystać z wodociągów, dopóki policja nas nie załatwi. W dodatku wyobrażasz sobie, co za odium...

   Przecież okazałoby się, że to był tylko bluff. Oczywiście, trzeba by było ukraść te zaraz ki z jakiegoś laboratorium, żeby laboratorium to potwierdziło, ale nawet nie brać ich na akcję.

   Daj spokój. Nowa furia przeciwko nam. Już nas nienawidzą. Masy nas nienawidzą. Czy o to chodzi?

   Można by też opanować kanały, pozakładać ładunki wybuchowe w kanałach i grozić wysadzeniem miasta. To chyba dość proste.

   Dureń.

   A może powtórzyć coś, co już robiliśmy? Tylko inaczej?

Od słowa do słowa powstaje plan. To samo, ale w serii. Porwanie samolotu, na przykład. Tamci usiłują przeciągnąć termin ultimatum i puścić w nocy komando specjalne — a tu porwanie drugiego samolotu. I zaraz trzeciego. I dużo gróźb, dużo bluffu.

Czy to się uda? A kto to może wiedzieć? Najwyżej zginiemy (można zginąć w każdej chwili), ale mamy chociaż szansę. Poza tym, uda się czy nie, przypomnimy światu, że istniejmy. Bo już nas spisali na straty.

Gdyby zrobić z tego wielką akcję międzynarodową, w stylu Pabla? Z Czerwonymi Brygadami? Z Japończykami z Czerwonej Armii? Z montaneros? Z radykalnymi z IRA? (— Za chwilę powiesz, że z ETA i z Palestyńczykami. — Nie, tego nie powiem, ty głąbie kapuściany). Zaraz: czy to nie byłoby technicznie zbyt skomplikowane?

   Zorganizowanie wspólnej akcji?

   Nawet nie to. Wyegzekwowanie tak rozproszonych żądań. Bo zakładam, że wtedy mamy na liście Latynosów... a oni nie są w EWG, dajmy na to, że Europa się zgodzi, Ameryka Południowa stanie okoniem, co wtedy, zmniejszać żądania? Brać, co dają? Przewlekać?

   Europą trzęsą Niemcy. Europa zrobi to, czego zechcą Niemcy. A państwa latynoskie też są proniemieckie. To pójdzie łatwiej, niż myślisz.

   Wiesz, jak ty to powiedziałeś? Szowinizm z ciebie aż tryskał!

— Nieprawda. Ja nienawidzę tego kraju! Ale stwierdzam fakty.

Więc jak?

Rozpracowują to. Każdy swój odcinek.

Kontrole na lotniskach. Nie wszędzie są równie ostre. Ale, niezależnie od tego — załoga ma kolosalne możliwości przeniesienia środków wybuchowych i broni, byłoby wspaniale mieć kogoś w załodze! Zaagitować? Wkręcić najładniejsze i nie spalone dziewczyny na stewardessy? Jedno i drugie?

Jakie są możliwości zamaskowania broni parasolem, na przykład? Daj spokój, naiwność. Butelka z cocktailem Mołotowa to niezła broń, a na lotnisku może przejść, człowiek wiezie opakowane firmowe alkohole i tyle. Na niemieckim lotnisku i z tym mogą być kłopoty. Na innych raczej nie. W Anglii na przykład.

Jak się zabezpieczyć przed atakiem komandosów?

Co myślą, co wiedzą o porwaniach władze? To trzeba poczytać. Opracowania specjalistów. Specjaliści radzą przedłużać rozmowy cockpit — wieża kontrolna; a więc my już wiemy, że trzeba je maksymalnie skracać. Specjaliści każą rozmawiać z porywaczami ciepło, z leciuteńkim podkładem heteroseksualnym lub homoseksualnym, jak wypadnie. Poznawać w ten sposób przeciwnika, oswajać go. A więc my już wiemy, że rozmowę można prowadzić tylko tak: przekazywanie postulatów, odbiór meldunku — i stop. Oschle.

Czy ma się w grupie pilota, czy nie — trzeba się znać na pilotażu, nawigacji i całym tym kramie. Każdy z grupy powinien znać się na tym chociaż na tyle, żeby skutecznie kontrolować. Chociaż jeden — tak, żeby w razie ostateczności móc wręcz zastąpić pilota. Zdarzyło się, że porwany samolot pilot kierował spokójniutko zupełnie gdzie indziej, niż mu kazano: oto skutki braku kwalifikacji porywaczy.

Mieć swoich wśród pasażerów: to nowy pomysł, niezły pomysł, tego jeszcze nie było. To znaczy: nie wszyscy się ujawniają. Rozumiecie? Wśród tych obezwładnionych, wśród tych porwanych są nasi. I w razie czego...

— Jasne. W razie czego mogą się diabelnie przydać.

Część jest nadal sceptyczna. Porwanie samolotu z przyczyn politycznych? To się nie udaje! Takich żądań nikt nie spełni. Nonsens. Zajmijmy się akcjami bezpośrednimi. Uwolnienie więźniów — a nie wzięcie zakładników, żeby inni uwolnili więźniów. Nawet z moralnego punktu widzenia to zupełnie co innego. Napad na więzienie, nawet jeśli przy tym giną strażnicy, to rzecz czysta. I gdybyśmy byli moralni — tak, wcale się nie wygłupiam, uważasz, że Pablo się wygłupiał, mówiąc na Kongresie o moralności w polityce? — więc gdybyśmy tacy byli, nawet skuteczność naszego działania mogłaby być większa.

   A to czemu? — pyta. Heidi, siedząca w fotelu z nogami władowanymi na blat stołu: zgrywa się na Amerykankę.

   Choćby dlatego, że nie bylibyśmy społecznie izolowani jako łajdaki, rozumiesz?

   Co niby zrobiliśmy łajdackiego?

   Wzięcie zakładnika, szantaż, to metody łajdackie. Wiesz czemu? Bo dostępne dla słabych.

   Mniejszościowa opozycja polityczna jest ex definitione słaba.

   Daj spokój. Dotąd postępowaliśmy czysto. Nasi zakładnicy — nasi czy włoscy — to ludzie odpowiedzialni, to winowajcy. My nie porywaliśmy samolotów!

   Właśnie chcecie zacząć.

— Wcale nie! Jeszcze się nie zgodziliśmy! Nic podobnego!

   Więc co proponujesz?

   Odbicie więźniów. Spektakularną akcję w Stammheim! W centralnym, symbolicznym, najlepiej strzeżonym punkcie, w Bastylii XX wieku! Osiągniemy dwa cele jednocześnie. Uwolnienie więźniów i zwrócenie uwagi na naszą sprawę... a wszystko to bez smrodu, bez moralnego obciążenia.

   Jak to zrobisz?

   Proszę, rozważmy to. Podkop? Atak z powietrza? Przekupienie strażników? Wtyczki wśród strażników? Sfałszowany rozkaz przewiezienia więźniów gdzie indziej?

   To byłaby piękna akcja — mówi Rita marząco.

   Piękna, ale niewykonalna.

— Jeżeli możemy wkręcać dziewczyny na stewardessy, możemy wkręcać je na strażniczki! To też robota na parę lat. Też długie przygotowania. Ryzyko przy samolocie nawet większe. I okryjemy się błotem, tyle.

Ale w głosowaniu wygrywa łatwizna. Zrobić akcję typowo terrorystyczną, nie militarną. Uderzyć nie w punkt centralny, lecz daleko od niego, gdzie się nikt ciosu nie spodziewa: stara prawidłowość terroru. Jak w akupunkturze: wkłucie igły w podeszwę prawej stopy wpływa na zablokowane naczynie w lewej półkuli mózgu. Tak czy nie?

Dwie osoby się z tym nie zgadzają. Dwie osoby odchodzą. Krzyż na drogę.

Chodzi o więźniów, nie o własną nieskazitelność. Pamiętacie 18 października 1977. Kto woli mieć czyste ręce, kto czystość swoich rąk ceni wyżej od wszystkiego w świecie, także od życia tych w celach ze stalobetonu — ten może się wynosić. Dziury w niebie nie będzie.

W samolocie jest teraz cicho. Prawie jak w celi więziennej. Prawie jak na totentrakcie! Przez okienka widać ciemną płaszczyznę lotniska. I nieruchome światła w oddali. Trzeba czekać. Jak w celi, jak na totentrakcie. Czekać.

 

 

9

 

Stammheim, cztery i pół miesiąca wcześniej.

Rolf Sperling schyla się, żeby włożyć przeszukane, sprawdzone buty. Koniec kontroli. Jedziemy na siódme.

Strażnicy to służbiści, a on jest podejrzany. Adwokat. Wróg. Mimo że przychodzi z zewnątrz i legalnie. A jednak ludzie są ludźmi: znają się od tak dawna, on i ci strażnicy... Półuśmiech. Lekkie westchnienie, pełne ubolewania: że też trzeba znów odgrywać całą tę komedię! Cóż. Jedziemy.

Te wszystkie drzwi, otwierane i zamykane starannie, gdy się tylko przez nie przejdzie. Te obroty kluczy. Ta pilnie strzeżona winda, wioząca ich w górę. Drzwi. Drzwi. I znowu drzwi. Aż wreszcie otwierają się te ostatnie. Rolf Sperling wchodzi do rozmównicy. Ostatnie drzwi zatrzaskują się za nim. Jest sam. Jak w celi.

Znów malowali ściany: zapach aż dusi. Czy trzeba było zakładać nowy podsłuch? Stary źle działał? Bo innej przyczyny remontu znaleźć niepodobna. Sperling podchodzi do okienka: jego środkowy kwadracik, ten z podwójną kratką, daje się otwierać. No. Mogli sami o tym pomyśleć.

A teraz siada na krawędzi stołu i czeka.

Przed sobą ma szybę. Za nią— drugi, identyczny pokoik, maleńki, świeżo pomalowany, ze stołem i dwoma krzesłami: każdy prócz niego, bywalca, byłby przekonany, że to lustro i odbicie w lustrze, każdy prócz niego! Nowicjusz. Ale on...

„W lustrze” nagły ruch: musiano tam otworzyć drzwi. I w polu widzenia Sperlinga pojawia się postać powoli, chwiejnie zbliżająca się do stołu, sięgająca po jedno z krzeseł, stawiająca je tuż przy szybie. Siada. On też. Jak gdyby ta idealna symetria zmuszała do naśladownictwa, jak gdyby naprawdę widzieli siebie w lustrze... Prawie stykają się kolanami. Monika na moment przykłada do szkła skuloną rękę, on również: więzienny shake-hand. Jak ona wygląda!

Ma obandażowaną głowę, obandażowaną szyję: dotyka tego i uśmiecha się przepraszająco. Co się stało?

— Co się stało? — krzyczy Sperling; jeżeli się mówi głośno, słychać to po drugiej stronie szyby, w końcu jesteśmy w rozmównicy. Tyle że zgodnej z prawem z 14 kwietnia 1978. (Bez słuchawek: powinny być słuchawki!). Nie otrzymuje odpowiedzi. Monika bezgłośnie otwiera i zamyka usta, raz jeszcze wskazuje na swoją szyję i znów się przepraszająco uśmiecha. Do wszystkich diabłów!

Sperling wstaje i szybko, gniewnie uderza pięścią w drzwi.

   Co tu się stało? — pyta. — Przecież ona nie może mówić! W każdym razie nie porozumiemy się przez tę szybę, muszę otrzymać bezpośrednią rozmowę, dlaczego nie ma słucha wek, mikrofonu, chcę zaraz to zgłosić do...

   Nie ma potrzeby — oznajmia strażnik obojętnie. — Jest wyraźny zakaz.

   Ale w zmienionej sytuacji...

   Zakaz dotyczy właśnie tej sytuacji. Sama się do tego doprowadziła. To nie będzie widzenie telefoniczne. Musi pan z nią rozmawiać przez szybę.

— Ciekawe jak!

Strażnik wzrusza ramionami.

— Na migi, na piśmie...

I zamyka drzwi.

Zatem Rolf Sperling znów wraca do szyby, za którą czeka Monika. Jak w menażerii!

— Możesz pisać odpowiedzi? — woła. Monika kiwa głową i pokazuje notes, który ze sobą przyniosła. — Co ci się stało?

Monika przykłada do szyby kartkę, zapisaną wersalikami. Ładny dialog!

   DEPRESJA. POKALECZYŁAM SIĘ I ZDARŁAM GARDŁO.

   Jak?

   KRZYCZAŁAM.

   Już ci to minęło? Ta depresja?

Monika uśmiecha się i kiwa głową.

   Nic ci nie zrobili?

Przeczący ruch głową. Nie.

   Nie rób tego więcej — przestrzega Sperling. I tłumaczy, powtarzając po kilka razy słowa niedosłyszane: chyba jest szansa, że przywrócą kontakty siódmego piętra, zebrał trochę pod pisów, ale to nie wszystko: miał informację, z pewnych źródeł, że Amnesty International nie oficjalnie interweniowała; że kryzys rządowy; że przed międzynarodową konferencją, żeby odeprzeć ewentualne zarzuty; że „chorobą izolacji” zajęła się Światowa Organizacja Zdrowia... Ile razy mówił podobne rzeczy, wieczny optymista! Monika słucha go uważnie, bez entuzjazmu.

   W dodatku wszystkie wasze wyroki zostały poddane rewizji! — krzyczy Sperling, a kąciki ust dziewczyny za szybą drgają: jakby nie wiedziała, czy ma się uśmiechać, czy rozpłakać. W końcu znów przykłada kartkę do szkła.

   CO NA WOLNOŚCI?

Przykre pytanie. Dwa trupy, kilka aresztowań, żadnej akcji, żadnych sukcesów. Ale przecież... Sperling nie chce nic mówić, ze względu na podsłuch. Więc sam wyciąga notes i pisze na czystej stroniczce:

— COŚ SIĘ SZYKUJE.

Po czym wyrywa kartkę i wkładają do ust, naiwny konspirator. Monika przygląda się jego pracującym szczękom i wzrusza ramionami. Aż drgnął, kiedy to zobaczył. Gdyby mógł, upadłby teraz przed nią na kolana.

Wiecznie to samo. Ta ich pogarda. Ten przechwycony gryps, który z uciechą przekazała prasie policja. Sentymentalna dupa wołowa, tak go nazwał jeden z wielkich buntowników. Nieświadomy pedał, biedne męskie kurwiszcze, zżerane przez kult siły. Mimo to użyteczne. Trzeba go wykorzystać, ale nie można mu ufać. Tak o nim napisał — działacz, bóstwo, męczennik! Może wszyscy tak o nim mówili, tak o nim pisali. Oczywiście, krzyczał na całe gardło o fałszerstwie i prowokacji; ale to nie była prowokacja.

Zwykły sobie adwokat, poruszający niebo i ziemię, byle im pomóc. Urzeczony nimi: choroba adwokatów tego miejsca i czasu. Gotów dla nich na wszystko — z wyjątkiem strzelania i rzucania bomb. Czyż mogli nim nie gardzić — oni, ludzie czynu? Rozumie to, rozumie i nie ma za złe, i korzy się przed ich wyrokiem.

Tamci „odłożyli swego Prousta”, on nie.

Dziewczyna za szybą czeka. Bądźże aktywny, człowieku, bądź rzeczowy. Sperling wyciąga z aktówki dokumenty — odpowiedź z sądu kasacyjnego, odbitkę kserograficzną protestu przeciw warunkom więzienia politycznych, projekt skargi, projekt zażalenia — i kolejno przykłada je do szkła, żeby mogła przeczytać. Normalna adwokacka harówka.

Kiedy ma odejść, Monika zatrzymuje go. Nie, nie chce nic powiedzieć. Niech jeszcze chwilę posiedzi, nic więcej.

Szyba. Monika opiera ręce o tę szybę, przyjemnie chłodną, czystą. Rolf Sperling patrzy na nią z podziwem, złości ją ten jego podziw. Wieczne inteligenckie płaszczenie się przed kimś, kto zdobył się na CZYN. Tak jakby każdy nie był do niego zdolny! Mój Boże, rzucić granat, o który kto inny się postara, który kto inny włoży ci w ręce — cóż to jest? Każdy głupiec siłą wpakowany do wojska jest człowiekiem czynu. Bez znaczenia.

Są tacy sami, tyle że dzieli ich szyba. Gdyby to zrozumiał, byłoby im łatwiej.

Jedyny człowiek, którego tu widuje. Odkąd umarła matka, nie ma już prywatnych widzeń. Samotność. Tylko dlatego zatrzymuje go za tą szybą. Żeby jej nie zdusiła samotność. Ach, dosyć tego.

Monika wstaje i odstawia krzesło na miejsce. Sperling stoi na baczność, pokorny i pełen zachwytu. Zostawia go tak. Drzwi otwierają się, zanim jeszcze zdążyła ich dotknąć.

 

 

10

 

Heidi jest z nich wszystkich najtwardsza. To nie ulega wątpliwości.

Ta mała blondyneczka w mundurku Lufthansy. Blondyneczka z puszystymi, nieposłusznymi włosami, kłębiącymi się wokół głowy, z dołeczkami w policzkach. Weteranka. Sam środek twardego rdzenia trzeciej generacji. Zna życie od dna, może to jest powodem. Biedę, upokorzenia. Nie dała się niczemu. Dziesięć lat w guerilli, bez wpadki! Miała szesnaście, kiedy zaczynała. Bękart służącej! To dobre wejście w życie, być bękartem służącej. Społeczeństwo nie weźmie cię już na żaden lep. Za późno się do tego zabiera. Przepędza cię przez ścieżkę zdrowia — dwuszereg glin, walących pałami — a potem uśmiecha się słodko i wyciąga rękę z przynętą: o, nie! Slogany z gazet; wolność, demokracja, sprawiedliwość, dobrobyt, wszystko dla człowieka, walczymy o szczęście ludzkości, wszystkie te slogany to właśnie przynęta, wszędzie mają tego pełne gęby, i wszędzie wystarczy być bękartem służącej, czarnuchem, parchem, metekiem, biedakiem, cherlakiem, łamagą, choćby zezowatym rudzielcem, żeby wiedzieć, że to pić na drążku. Wiedzieć, nie rozumieć, jak ci kretyni, co to wstępują do nielegalnej partii albo zostają SYMPATYKAMI, cześć im i chwała, ale za bardzo ufać im nie należy. Bunt jest sprawą instynktu, ale co w przeciętniaku zostało z instynktu po przepierce w cywilizacyjnej superpralce? Żałosne szczątki.

Nie tylko najtwardsza. Także, po trosze, policmajster grupy. Nikomu nie dowierza. W całej tej cholernej lewicy za dużo jest ludzi, którzy nigdy nie głodowali. Nawet z własnej woli, w akcji protestacyjnej, a co dopiero z musu? I potem taki pieszczoszek losu wychwala ci piękno kolejek przed chińskimi sklepami: jakie to czyste, jakie wzniosłe, tego nam trzeba! Albo marzy o systemie kartkowym, o skibce czarnego chleba na głowę. I w ogóle toczy pianę z pyska przeciwko Kultowi Rzeczy, Pułapce Konsumpcji, Zniewoleniu Przez Dobrobyt: kogóż to dobrobyt zdążył aż tak zniewolić? Heidi pogardza nimi bardziej niż wrogami. Taki Rolf Sperling chociażby, o, ten jest typowy: co za gnida!

Tylko siebie jest pewna. Innych trzeba pilnować. Bez przerwy.

Przysiadła obok związanej, oddychającej chrapliwie Silke. Przyłożyła do ucha tranzystorowe radio. Wszędzie gadają o nich w dziesiątkach języków. Z tego, co mówią, wynika, że drugi punkt programu przeszedł bez problemów. Ale trzeci? O tym ani wzmianki — a powinni już to byli załatwić! Psiakrew.

Linda wychodzi z cockpitu i macha ręką.

— Mają tam w wieży kontrolnej lekarza. Mówi po niemiecku. Chce wiadomości o tej rodzącej . Co mu powiedzieć?

Heidi wyciąga swój notes. Porobiła w nim już, czekając (miliony lat czekania), odpowiednie zapiski. Prawdopodobny przebieg patologicznego porodu w podziale na odcinki czasowe. Nie musi być superścisła, w końcu nie jest profesorem położnictwa. Ma tego co najmniej na osiemnaście godzin. Tętno dziecka będzie słabło, ma się rozumieć. Raz nawet zaniknie. Potem wróci. Najlepszy efekt zachowuje Heidi na deser, wyskoczy z nim w miarę potrzeby: obkurczenie się szyjki macicy na główce dziecka, zetknęła się z takim przypadkiem, potrafi go opisać, koszmar, a trwa godzinami; wtedy, w szpitalu, wojowano z tym przez parę godzin, a więc co może zrobić ona, półamatorka, w samolocie? Bez środków rozkurczowych i tak dalej? Oczywiście, żaden rząd na świecie nie wyrzeknie się swojej najświętszej, najlegalniej— szej, zagwarantowanej zemsty nad więźniami politycznymi, nad przeciwnikami, po to, żeby uratować jakąś kobietę i jej dziecko — ale to tylko jeden ze środków nacisku, wszystkie razem może podziałają, może. Bo jeżeli nie — do piachu. Wszyscy pójdziemy do piachu. Trudno. Heidi wstaje i rusza do cockpitu.

Linda zajmuje jej miejsce. Zapala papierosa. Jak tak dalej pójdzie, skończą się im papierosy, nie można myśleć o wszystkim i oto rzecz, o której nie pomyśleli: nie wzięli dosyć papierosów. Trzeba będzie obszukać te śpiące kukły. O czym jeszcze nie pomyśleli? Cholera, nie ma mocnych, coś musieli przegapić, nie może być tak, żeby wszystko szło jak w zegarku, zresztą nie idzie. Co przegapili?

Linda — to pseudonim, oczywiście, przywiązała się do niego — należy do tych, którym Heidi nie ufa, niesłusznie. Przeciętne środowisko, przeciętny dom. Studia. Chłopcy. Co tu kryć, wlazła w politykę, żeby zrobić wrażenie na chłopcu, który jej nie dostrzegał: on politykował. Ale chłopiec minął, a to zostało. Wciągnęło ją z głową. Wydostać się nie można. Choćby się chciało — a ona nie chce. Serio. Skądże. Mogą na nią liczyć. Na każdego mogą liczyć! Kto zaczął, ten nigdy z tym nie skończy. To jak śmierć. Zadać się z polityką, to umrzeć. Nie żałuje.

Skądże.

Po tym, co już zrobiła, jest skazana na ukrywanie się. Po wiek wieków. Gdyby się ujawniła, mogłaby uniknąć mamra albo zainkasować mały wyrok tylko w jednym wypadku: gdyby sypała. Ale wtedy wiadomo, kto by ją wykończył: swoi. Nawet mieliby rację. Trzeba się bronić przed zdradą, wszyscy postępują tak samo: mafiosi, masoni, guerilleros. Słowem, nie ma wyjścia. A skoro go nie ma, mogą na nią liczyć. Choćby rzygała z nienawiści do nich, i tak wypełni każde polecenie. Nie sypnie nawet na torturach. Tak jej się przynajmniej wydaje. Psiakrew, trzeba poszukać papierosów. Jeśli się już ma wolną chwilę...

Wstaje. Podciąga dżinsy, wygładza podkoszulek. Rusza przejściem między rzędami foteli. Mężczyźni trzymają zwykle swoje pety po kieszeniach, nie ma ochoty w nich grzebać. Rozgląda się za damskimi torebkami. O, w tej pewnie coś będzie.

Ruda ślicznotka, śpiąca z odchyloną głową, postawiła swój czarny, lakierowany sączek przy nogach, tylko sięgnąć. To przy niej siedział Karl. Torebka poniewiera się wśród rozdeptanych opakowań po Stocku. Dalej, przy oknie, chrapie jakiś oliwkowy tłuścioch, byli razem, to Linda pamięta, co za chamidło. Wiadomo, kim jest mężczyzna, zajmujący w samolocie czy pociągu miejsce przy oknie, uświęcone miejsce kobiety! Ruda paliła, Linda jest tego pewna. Wsuwa się między fotele, przykuca z trudem (co za ciasnota) i otwiera torebkę rudej. A jakże. Są. I to camele, najlepsza marka. Jedna paczka napoczęta, druga, pod spodem, cała. Linda wyciąga obie. Celofan zaszeleścił, rozgniecione pudełko po Stocku zatrzeszczało pod nogą Lindy. Nie, skądże, nie stanęła na nim przecież, nie dotknęła go! To kto inny. Ktoś, kto zaszedł ją od tyłu, że też nie słyszała kroków, kto to może być, Heidi? Albo... Linda podnosi się szybko, z paczkami cameli w obu dłoniach. Ale nie zdążyła unieść się nawet o dziesięć centymetrów. Coś spada na nią nagle, czuje to, ruch powietrza, cios przecinający powietrze, czuje go, zanim jej dosięgnął. Potem już niczego. Potem już niczego.

 

 

11

 

Stammheim, trzy miesiące wcześniej.

Tego nie można przewidzieć. Szczęście: któż by się go spodziewał? A jednak czasem przychodzi.

Godzina 9.35.

Monika leży na łóżku z rękami założonymi pod głową. Z adapteru dochodzi, wypełniając celę, czysty i kruchy głos, któremu Monika towarzyszy cichym, rytmicznym mamrotaniem:

Liberte, liberte

qu 'as— tu falt, liberte

pour ceux— la qui voulaient te defendre?

Les voila, tes amis,

ils etaient trop petits,

et demain le bourreau va les pendre...

Słucha tego po raz dziesiąty dzisiaj, w ogóle — może tysięczny; to ją wzrusza, dlaczego nie? Do diabła, przed kim ma się jeszcze wstydzić wzruszenia? I sama ta myśl wystarcza. Zaczyna płakać.

... mais quelque chose manquait

qu 'ils ne pouvaient Vexpliquer,

et c 'etait toi, liberte des beauxjours!

Nic głupszego. Rozczulać się w mamrze piosenką o wolności! Nic głupszego.

... Itsne fontjamais vue,

ils ne te verrontplus,

liberte! toi — le reve des hommes!

Nie nastawi tego ponownie. Przyrzeka to sobie. A jednak, gdy tylko piosenka się kończy, Monika wstaje i cofa ramię adapteru.

... et toujours toi, liberte, leursoleil!

I jeszcze raz.

Jest godzina 9.55.

Najpiękniejsza zwrotka, ostatnia. Ten czysty głos na tle głuchego wybijania rytmu, na tle werbli:

Ils ont crie: „ Vive le roi!

Vive la reine et la loi!

Mais surtout vive, vive la liberte![4]

Jeszcze trzy razy powtórzone to słowo, liberte, narastający dźwięk werbli. Monika przyciska skrzyżowane dłonie do ust, wzruszając się, wzruszając — do woli. Do upojenia.

Teraz wstać i wyłączyć adapter, jednak wyłączyć. W tym samym momencie otwierają się drzwi.

— Na korytarz.

Chwileczkę, chamie, nie pali się. Ciekawe, co będą teraz robić: pruć ściany w poszukiwaniu ukrytej armaty? Czy po prostu sprzątać? Najpewniej to drugie, wiadomo. I Monika, umyślnie zwolnionymi ruchami zdejmując płytę, chowając ją do koperty, odkładając, nie ma jednak ochoty na odszczekiwanie się strażnikowi, na dalsze przeciąganie tej zabawy, na nic. Zbyt wielka apatia.

Baader to umiał! Baader umiał utrzymywać we krwi tych owczarków właściwy poziom adrenaliny. Ale Baadera nie ma. Od trzech lat go nie ma.

Na myśl o tym znów głupio, sentymentalnie wzdycha, przekraczając próg celi. I zaraz czuje się dziwnie. Zatrzymuje się w pół kroku.

Strażnik nie czekał, żeby ją eskortować, odszedł. Korytarz jest pełen ludzi, drzwi od cel pootwierane na oścież. Tak nie było nigdy. Poza tym pierwszym dniem, poza tym jedynym kwadransem. Nigdy.

— Dwie godziny wolne — obwieszcza jakiś głos.

Strażnicy przyglądają się tylko, uważnie, nie nazbyt natrętnie, spod ścian. A na korytarzu...

   Hans! — woła nagle Monika, poznając. Ależ tak, to Hans. Wysoki, rudy, brodaty: byli razem w Komitecie Obrony, razem w pochodzie, razem w Amnesty International, razem w za machu! Motocykl zatrzymany przy krawężniku, wyszarpnięta z kieszeni broń, błysk: to Hans. Schwytany na granicy szwajcarskiej, skazany na dożywocie, tak jak ona: najpierw trzymali go w Kolonii, potem skierowali tutaj, wiedziała, ale nie widziała go nigdy, nie udało jej się nawet przesłać grypsu, od niego też nie dostała, a odkąd poprawiono izolację dźwiękową, żaden krzyk nie dobiegnie do przeciwległej celi przez szparę pod drzwiami. To Hans!

   Monika!

Rzucili się ku sobie z wyciągniętymi rękami — i zaraz wpadają na zaporę, na wsunięte między nich pospiesznie ciało strażnika.

— Nie dotykać się.

W porządku, mogą się nie dotykać. Widzą się, to już coś. Ale o czym mówić? O czym można mówić w takiej chwili? Po trzech latach, pomyśl tylko! Ja siedzę dwa i pół, najpierw w Kolonii... Czy zmienili regulamin? Kto ich wie, kto ich może wiedzieć! Chyba tak, ale na jak długo? Tak było za Baadera, pod koniec, widywali się. Ach, za Baadera! Ja go widziałam, wiesz? Mój pierwszy dzień tutaj był ostatnim przed pełną izolacją i przed ich... śmiercią. Potem trzy lata walki o zniesienie izolacji, trzy lata głodówek, trzy lata akcji na zewnątrz, i nikt się nie ugiął, a teraz tak, nagle, bez powodu, dlaczego? Czemu się dziwisz, państwo nie lubi ustępować pod przymusem.

— A widziałeś kiedyś, żeby ustąpiło bez przymusu?

Słychać stukanie drewnianej kuli o podłogę, zbliżające się kroki. Ach, tak: to Veronika.

Patrzą na nią, odrętwiali. Schwytano ją postrzeloną, poranioną, i z miejsca amputowano jej nogę: może i było trzeba, kto to sprawdzi? Taka ładna dziewczyna! Nadal jest ładna: Tristana Galdosa, Tristana Bunuela. Gładkie, ciemne włosy spięte z tyłu klamerką, czysta biała twarz. Spod brązowej sukienki wystaje tylko jedna noga, drugiej nie ma. Podskakuje na jednej nodze, wsparta ciężko na kuli, jak okaleczony ptak.

— Cześć — mówią, jak gdyby nic się nie stało.

— Cześć — odpowiada. — Myślicie, że to długo potrwa?

Wiadomo, o czym myśli; wszyscy tu myślą o tym samym.

Dwaj faceci — tych Monika nie zna, ale zaraz sobie wszystko kojarzy, pamięta przecież zdjęcia, to Rolf i Klaus, siedzieli jeszcze przed śmiercią Baadera, weterani — pieklą się o coś ze strażnikiem. Ach, chodzi o krzesło dla Veroniki! No, jasne. Już niosą krzesło, już pomagają jej usiąść.

Wolno w ogóle wziąć krzesła z cel. Wolno im usiąść razem na korytarzu, wokół Veroniki. Wolno palić, wolno rozmawiać. Kto by pomyślał! Jeszcze wczoraj...

Nie wiedzą, o czym mówić! Co się stało z ich niekończącymi się monologami w celach? Nie pamiętają z nich ani zdania, ani słowa. Patrzą na siebie, nic więcej. Patrzą też na zegarki: jak czas ucieka! Czas rozpływający się, czas marnowany. Oduczyli się mówić. Odwykli.

Ośmioro ze Stammheim. Bastylia XX wieku. Bastylia ich epoki, Bastylia, która nie została zdobyta! A w środku, na korytarzu siódmego piętra — oni. Żałosny, nędzny środek pewnego świata. Tylko oni!

Monika Weber: małe, chude ciało, ciemne włosy zwisające po obu stronach twarzy, spadające kosmykami na czoło, duże okulary, paznokcie drapiące napięty na kolanie materiał dżinsów. W momencie zejścia w podziemie: córka owdowiałej urzędniczki, studentka, początkująca działaczka Komitetu Obrony Więźniów Politycznych. W momencie aresztowania: uczestniczka napadu na bank i zamachu na sędziego Sądu Najwyższego. Teraz? Właśnie: czym jest teraz?

Veronika: sekretarka czy księgowa. Mężatka. Też weszła do Komitetu Obrony. Udział w porwaniu i zabójstwie bonzy wielkiego businessu, byłego esesmana, przestępcy wojennego. Z jedyną nogą dotykającą podłogi. Kaleka.

Hans: rudowłosy, rudobrody. Wiking! Biografia: jak u Moniki. Syn dentysty. Studiował socjologię. Oprócz tego, co robili wspólnie, próba napadu na komisariat policji. Nieudana.

Rolf: wysoki, łysiejący nad czołem, w okularach. Dziennikarz. Weteran. Brał udział w tej akcji— wybryku, w akcji nie uzgodnionej i potępionej przez kierownictwo: w podpaleniu gmachu koncernu Springera w Berlinie Zachodnim. A także w zamachu na prokuratora generalnego.

Klaus: szczupły blondyn, też łysiejący nad czołem. Skończył medycynę, nie praktykował. Był w Jordanii z grupą szkoleniową. Antysemita. On to nazywa poparciem dla Sprawy Palestyńskiej, ale nie da się ukryć, to nie to, to zwykły antysemityzm. Strzelec wyborowy. Zamach na prokuratora generalnego, ibidem.

Gabi: jasnowłosa, mocno zbudowana, krępa. Córka wozaka i sprzątaczki. Brała udział w zdobyciu i okupacji ambasady niemieckiej w Sztokholmie. Raniono ją, schwytano, Stammheim.

Kristina: szczupła, piegowata. Córka fabrykanta. Milionerka. Była w Sozialistisches Pa— rientenkollektiv. Potem — trzy zamachy. Na prokuratora generalnego, na wielkiego bankiera, na bonzę businessu.

Siegfried: jeszcze jeden weteran! Syn redaktora naczelnego prowincjonalnej gazetki — ale i tak wychował się bez ojca, to bez znaczenia. Brał udział w porwaniu ministrów krajów OPEC. Uciekł. Potem porwanie wielkiego bankiera, dla okupu, mętna, niewyraźna sprawa.

Siedzą wszyscy na korytarzu siódmego piętra i nie mają sobie nic do powiedzenia.

Nic poza głupstwami: jedzenie, widzenia, adwokaci. Długie przerwy, długie chwile milczenia. To żałosne. Wydaje się, że strażnicy patrzą na nich z pogardą. Ach, na pewno!

Dopiero w chwili, gdy mają rozejść się do cel, wpadają w panikę. Mówią wszyscy naraz, podnoszą głosy, krzyczą. Gdyby się to teraz zaczynało, gdyby dano im szansę... Czy będzie druga okazja? Jeżeli nie... Tyle pytań nie zadanych, tyle informacji nie przekazanych, co za szaleństwo! Poczekajcie, jeszcze nie wiadomo, jak będzie. Do następnego razu!

Kiedy strażnik zamyka drzwi celi, Monika nie może się powstrzymać — daje mu w ten sposób władzę nad sobą, daje mu przewagę, trudno — i pyta:

— Jak będzie jutro po południu? Dadzą czas wolny?

Mógłby nie odpowiedzieć. Ale odpowiada:

— Chyba tak.

Szczęście.

 

 

12

 

— Panie doktorze, nie jesteśmy barbarzyńcami. Chcemy pomóc tej kobiecie. Ale to zależy od was. Im prędzej znajdą się tu więźniowie...

Heidi, w słuchawkach na uszach, rozmawia z wieżą kontrolną. Tym miękkim, gładkim głosem. Grzeczna, mała stewardessa. Twarda przy tym jak diabli. Nie próbujcie przeciągać terminu ultimatum, tyle tylko mogę wam powiedzieć. Jeśli chcecie uratować kogokolwiek. Tym razem nic wam nie przyjdzie z gry na zwłokę, zrozumiano? Więc niech im pan powtórzy, doktorze. Daliśmy wam półtorej doby, sporo. Ale radzę się pospieszyć. My znamy historię z Mogadishu i inne, podobne. Wiemy, co znaczy przeciąganie terminu. Nauczyliśmy się czegoś. I niech nikt nie próbuje w ostatniej chwili ględzić, że więźniowie są już w drodze. Na razie macie dość czasu, żeby ich przywieźć, ale za dwie godziny będzie za późno. Nie przedłużymy terminu ultimatum, jasne? Ciao.

No, gotowe.

Olaf siedzi przy pilotach. Nie dopuszcza się ich do rozmów z wieżą, czegoś się w końcu nauczyliśmy, mają swoje szyfry, sposoby przekazywania informacji, tym razem ich nie przekażą. Nie są uśpieni, ale ręce się im związało. Co zrobił ten łajdak w Mogadishu? Wyrzucił cztery pety, i już tamci wiedzieli, że porywaczy jest czterech. Potem w niby czysto technicznej rozmowie z wieżą powiedział ni stąd ni zowąd: „pół na pół”, i już wiedzieli, ilu mężczyzn, a ile kobiet. Teraz nic z tego. Jakby co, i Olaf, i Karl umieją pilotować. Nie samolot pasażerski, jasne, ale w krytycznej sytuacji, po tych wszystkich lekturach, mogą dać sobie radę. Zresztą raz się żyje. Do pilnowania fachowców ich wiedza o pilotażu wystarczy.

Olaf jest chłopakiem Heidi. Dobry układ. To pomaga. Jedyna słabość Heidi, jedyna słabość Olafa, tak myślą ci z zewnątrz. Nonsens. Olaf, ten burżujski synek, ex-student filozofii, czytelnik metafizyków, zakochany w córce kobiety, która szorowała u nich schody i myła okna, co za melodramat! Zakochany w niej już wtedy, gdy oboje mieli po czternaście czy piętnaście lat, wzięty przez nią na smycz i obrożę, wodzony za nos: no, bo jak to się mogło stać? To, że bękart służącej przystaje do lewaków rzucających bomby, porywających VIP— ów i marzących o REWOLUCJI, to zrozumiałe, to się mieści w schemacie. Ale burżujski intelektualista? A może na odwrót: to jego przypadek mieści się w schemacie, pasuje do tych niezliczonych artykułów o młodych bogaczach, którzy Rolls-Royce'ami, obżarci kawiorem, udają się na czerwone manifestacje... no, wiadomo. Lud nie da się nabrać na tę hucpę, też wiadomo. Tyle, że Heidi jest właśnie „z ludu”. Tak, dobry układ. Zbijający z nóg.

Olaf, młody małżonek, który u boku Lindy zasiadł w samolocie z niemowlęciem (z lalką) na kolanach: młody małżonek, któremu Heidi ze służbowym uśmiechem podsuwała na tacy broń przykrytą ręcznikiem... Nie zmienił się od tamtej chwili tak, jak ona. Ciągle jest dobroduszny, ciągle poczciwy. Pozory mylą. Albo i nie mylą. Inteligencję Olaf ma, sprytu nie. Heidi prowadzi go na smyczy, to fakt. Jego pierwsza kobieta, jego jedyna kobieta. To psie spojrzenie, teraz. Ale nie należy zbyt silnie wierzyć w naiwność Olafa, w poczciwość Olafa. Już nieraz się sprawdził.

Heidi skończyła rozmowę. Następna za kwadrans.

Odwraca się. Ze złością patrzy na Karla, obżerającego się właśnie lunchem rozwiniętym z folii, lunchem zaoszczędzonym na pasażerach.

   Co ty tu robisz? Zostawiłeś Linde samą?

   Wcale nie samą. Zresztą tamci palcem nawet nie ruszą...

   Niedługo zaczną się budzić. To potrwa. Nie starczy nam dla nich prochów aż do końca. Zresztą wiesz, o co chodzi, głupku! Wiesz, o co chodzi!

Pewnie, że wie. I, żując ciągle, zawraca na „salę ogólną”, tak to nazywa. Tamci lubią atakować, gdy porywacze zgrupują się w jednym miejscu. Lepiej ich nie kusić.

Gdzie u diabła jest Linda?

No, jasne: w toalecie. Gdzie mogłaby być?

Karl przysiada z przodu, na pierwszym siedzeniu, obok uśpionej Silke. Plastikową tackę stawia sobie na kolanach, zostało mu już tylko ciastko, zjada je, ręce wyciera pachnącą chusteczką, wsuwa śmieci pod fotel — taki już jest ten Karl, brudas i niechluj, wystarczy spojrzeć, jaki śmietnik zostawił po sobie obok rudej z „Monde'u” i oliwkowego tłuściocha z Palermo — upycha je obcasem, po czym wyciąga z kieszeni lusterko (brudas i niechluj, ale i kokiet przy tym) i wybucha śmiechem (reaguje jak dzieciak, ten Karl, ale przy swoich wadach ma i zalety), widząc, że nie odkleił sobie krzaczastych brwi: o tym zapomniał. Zabiera się do nich teraz. I właśnie w lusterku, właśnie dzięki niemu...

Ma zajęte obie ręce, to nie pozwala mu zrobić pełnego użytku z własnych zalet. Z drugiej strony — to lusterko, szczęście w nieszczęściu...

Kiedy tamta ręka unosi się nad nim, żeby zadać cios, daje nura w dół i w bok jednocześnie: zdążył. Ale z rozpędu się przewraca. I już ma to na sobie. Przywalony, krzyczy. Tego nie było w planie: jego krzyku. Czy dotrze do cockpitu? Do Lindy? (Gdzie jest Linda? Nie ma co na nią liczyć, durniu, ach, jasne!). Wycie. Usłyszeli? Usłyszą? Jeżeli nie, to po nich, po nich i po akcji, po nich i po wszystkim, koniec! Wycie urywa się nagle. Już po Karlu.


 

[1] Isolationsfortung (niem): tortura izolacji.

[2] Mama! I want... (ang.): Mamo! Ja też chcę dotknąć rogów! Chcę dotknąć rogów!

[3] My baby... (ang.): Moje maleństwo, moje biedactwo... już lepiej, prawda? o, moje biedactwo, tak, tak się na cierpiałeś, ale już lepiej, lepiej, lepiej... to już nie boli, biedaczku, to już nie boli...

[4] Liberte..." (fr.): „Wolności, wolności, co zrobiłaś wolności, dla tych, którzy chcieli cię bronić? Oto twoi przyjaciele. Byli za słabi i jutro powiesi ich kat". „... ale brakowało czegoś, czego nie umieli ci wytłumaczyć, a to byłaś ty, wolności pięknych dni". „... Nigdy ciebie nie widzieli i już nie zobaczą, wolności, ty marzenie ludzi". „... i ciągle ty, wolności, ich słońce". „... Wołali: Niech żyje król! Niech żyje królowa i prawo! Ale przede wszystkim niech żyje, niech żyje wolność".

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich