eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. VI
 

Anna Bojarska

 

 

  

CZĘŚĆ CZWARTA

WANDEA

 

 

1

 

Krzysztof Paliwoda wychodzi z „Lenoxu” z walizką w ręku, z zawrotem głowy: piekącymi od niewyspania oczami patrzy na niebo, znów gęste i szare, zwisające nisko nad ulicą, ciężkie.

Wrzucić walizkę do bagażnika. I usiąść na tylnym siedzeniu taksówki, obok Conchity. Wziąć ją za rękę: na to czeka.

Ulice usuwają się. Uciekają. Pędzą do tyłu. Przyjrzyj się ich ucieczce. Ostatni raz.

Ludzie. Ludzie, wypełniający ulice, uciekający w przeszłość wraz z nimi, wieczni. Kobieta, obmacująca rzucone na stragan kalafiory, żeby wybrać ten najbielszy, ten najtwardszy. Staruszek rozkładający gazetę. Dwie dziewczyny w czarnych skórzanych spodniach, w długich czerwonych butach, jedna utleniona na biało, druga ruda: rozglądają się dokoła, szukają. Radośnie szukają. Stateczna para małżeńska, trzymająca się pod ręce. Amerykanin, wsiadający do olbrzymiego forda lincolna. Matka z dwojgiem dzieci: jedzą lody.

Sens życia ich wszystkich. Niepodważalny. Ale nie będący sensem jego życia, nie mogący nim być.

Zostawiłeś kartkę dla Michaela? — pyta Conchita.

Tak, na portierni.

W porządku. Ja nadal uważam, że mogłeś się z nim pożegnać... ale taka kartka też załatwia sprawę. Matka ci zachorowała, musisz nagle wyjechać... no i dobrze. Nie zapłacze się.

Sklepy. Kawiarnie. Kioski z gazetami. Stragany. Ludzie, których życie ma sens. Zakręt. Skwer. Pomnik. Krzysztof Paliwoda ziewa nagle, bardziej z nerwów, niż ze zmęczenia. I mówi jeszcze raz, niepotrzebnie:

— W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć tych twoich stosunków z Michaelem. Gdybyś po wiedziała mi wszystko...

— Wiesz już prawie wszystko. Bez szczegółów.

Ale czy on wie... czy podejrzewa... czy przypomina sobie...

Och, Chris, przez dwa dni i dwie noce nie mówiliśmy o niczym innym! Nie mam pojęcia. Był pijany. Nigdy do tego nie wracaliśmy. Chyba nie wie, co mi powiedział. Jestem prawie pewna. Bo na sto procent... kto może być pewny na sto procent?

Sadowi się wygodniej i opiera głowę na ramieniu Kszysztofa.

Mickey był mi potrzebny. I jest. Tyle wiesz. Po tym, z czym się wygadał... kto mógłby zerwać taki kontakt? Po zastanowieniu, oczywiście. Och, ja wtedy w ciągu jednego dnia dorosłam o dziesięć lat. Wszystko się zmieniło.

I spałaś z nim — mówi Krzysztof, głosem nieoczekiwanie drżącym z purytańskiego, infantylnego oburzenia. — Spałaś z nim, po tym.

— Od czasu do czasu... czemu nie? Najlepszy sposób na to, żeby nie miał podejrzeń. Ale już nie stale. Zresztą się ożenił. I ma różne dziewczyny... wiele dziewczyn. Dwie cechy wspólne: same lewaczki i tylko brunetki. No, szatynki. Ustępstwo na rzecz jego gustów. Bo pierwsza cecha...

Teraz i ona ziewa. Przyciąga jego rękę na swoją szyję.

Daj temu spokój, Chris. Powiedz lepiej coś miłego.

Co ci mam powiedzieć?

Że będzie ci smutno. Że będziesz za mną tęsknił. Że na pewno się jeszcze zobaczymy. I to nie raz. Że to tylko początek. Tak mi kiedyś powiedział jeden facet. Zapytałam oczywiście, czego początek. A on z miejsca: „D'une amitie... d'un amour peut-etre”[1] Och, ten miał gadane. Właśnie takim akcentem. To był Portugalczyk.

Conchita.

Chciał ją odsunąć, ale już po chwili przyciska tym mocniej. Śmieje się.

— Musisz tak kpić ze wszystkiego? Jak mam ci to teraz powiedzieć? A chciałem. Wiesz, kiedy sobie wyobrażam to, w czym mogę tkwić już za dwie, trzy godziny... moje prawdziwe życie...

Conchita czeka z uniesioną ku niemu twarzą.

— Będę szaleć z bezsilności. To sto razy więcej, niż „tęsknić”. To jest piekło.

Conchita ciągle czeka. Całuje ją. O to chodziło. Zarzuca mu ręce na szyję, zamyka oczy, przywiera do niego tak mocno, jak tylko to jest możliwe. Jak tylko to jest możliwe w taksówce.

ORŁY.

Zaczynają już przyjmować bagaże na lot do Warszawy. Przed wagą, przed dziewczyną w uniformie Air France, ustawiła się kolejka.

Po oddaniu bagażu — na drugą stronę. Tam nie wpuszczają odprowadzających. Więc tutaj. Tu trzeba się pożegnać.

Policzek Conchity przytulony do jego policzka. Ręce Conchity obejmujące jego szyję. Szept Conchity przy samym uchu, nieoczekiwanie rzeczowy:

— Gdyby ktoś z ludzi z guerilli potrzebował schronienia... czy mogę podać twój adres? Werble i flesze, raz jeszcze: więc jednak!

— Tylko na wszelki wypadek — szepcze Conchita, gładząc jego włosy. — Pewnie to nie będzie potrzebne... ale gdyby! Żeby nie w hotelu, nie na widoku. Żebyś ich ukrył. Chronił.

— Tak, rozumiem. Oczywiście!

— Idźjuż, Chris.

Znów miejsce przy oknie. Znów fotel obok pozostaje pusty. Znów warkot, i powolne, hałaśliwe toczenie się po płycie lotniska, i uniesienie w powietrze, ziemia ucieka w dół: już po wszystkim.

Zadowolenie, że wraca. Wbrew temu, co mówił Conchicie. W normalne, ciche życie, w ciepło, w spokój! I nie tak przecież martwy jak przedtem. Zaproponuje Monice małżeństwo, jeszcze dziś napisze list, jutro go wyśle. I może któryś z guerilleros Conchity (więc ma z nimi kontakt, oczywiście, był tego pewien!) zadzwoni pewnego dnia do jego drzwi (emocja! niemal bohaterstwo!). I korespondencja z Wienerem: dalsze szczegóły na temat RPI. I wejście do historii w najbezpieczniejszy, najbardziej upragniony sposób: tylnymi drzwiami. Dziewięćdziesiąt pięć procent życia, czasu życia, spędzi tak jak lubi: wśród swoich książek, w fotelu, na tapczanie. Śniadanie w łóżku, wieczór przed telewizorem. Za to pozostałe pięć procent... Ach, to byłoby coś!

Jakie z niego ścierwo. Sprytne, wyrachowane ścierwo. Pasożyt. Kleszcz, skórek.

Są już chyba nad Niemcami.

Znów plastikowa taca z jedzeniem. Ale dziś leci w dzień, jest więc coś gorącego: kawałek kurczaka Jakieś jarzyny, i buteleczka bordeaux, oczywiście. Niezłe.

A teraz oddać tacę. Zamknąć oczy.

Zmarnowałeś ten wyjazd, skorku. Czy raczej: nie całkiem go wykorzystałeś. Chociaż, czy życie kończy się dzisiaj? Wiedza, którą zdobył, już to jedno wystarczy! Choćby wiedza o Michaelu Bernard. Jesteś znawcą przedmiotu, kleszczu. Tyle już wiesz o najbarwniejszym, najjaskrawszym problemie własnych czasów! Pora zabrać się do pisania pamiętników.

I Krzysztof Paliwoda zasypia.

 

 

2

 

— Krzyś!

Matka obejmuje go lekko: przez dwie sekundy trwają tak, głowa przy głowie, potem odsuwają się od siebie. Krzysztof promienieje. Wyjeżdżać, tak; ale zawsze wracać do tego, tylko do tego. Być z kobietami, z wieloma kobietami; ale od każdej wracać do tej jednej. Jego krąg światła i ciszy, jego spokojna wyspa, jego prawda.

Nagle krąg zostaje przerwany. Jak matka mogła zrobić mu coś takiego!

— Cześć, stary. Miałeś szczęście: wykorzystałeś ostatnią okazję, żeby wyjechać! Dziś albo jutro mogą zamknąć granice.

Kolega ze studiów. Jeden z tych, co to się zawsze dobijali, zawsze próbowali wydzwaniać: jakby nie potrafił zrozumieć, że każdy okres życia się kończy, a jeśli już — niech się kończy definitywnie! Jak on się nazywa? — Tadeusz, chyba Tadeusz...

Miałam szczęście — wyjaśnia matka — pan właśnie zadzwonił, a kiedy się dowiedział, że dzisiaj wracasz zaproponował nam swój samochód.

To bardzo miło — mówi Krzysztof z wymuszoną grzecznością — ale po co właściwie, moglibyśmy przecież wziąć taksówkę...

Kolega ze studiów wcale nie jest urażony; przeciwnie, zaśmiewa się.

Człowieku, przecież taksówki strajkują! I autobusy też! Chciałeś iść pieszo z lotniska? Z tymi bagażami?

Taksówki strajkują?

Ty powinieneś wiedzieć o tym więcej od nas: w końcu wracasz z Zachodu! Tutaj się o tym nie pisze, domyślasz się chyba. Nie, niech pani nie rusza tej walizki, ja zaniosę! A ty, Krzysztof, bierz tę drugą i torbę.

Kupiłeś nową walizkę, Krzysiu? — pyta matka; jest tak zły, że nie odpowiada. Owszem, kupił: musiał mieć nową walizkę, żeby pomieścić prezenty. Zepsuto mu przyjemność. Całą radość powrotu...

Przed budynkiem lotniska stoi mały fiacik, czerwony z czarną tapicerką: ciekawe, jak się tu pomieszczą we troje z tymi wszystkimi bagażami. Matka upiera się, że usiądzie z tyłu, torbę mając pod nogami, a walizkę obok. Druga walizka, ta nowa, nie dała się wtłoczyć do bagażnika, kolega ze studiów próbuje ją przytroczyć na dachu: no, udało się. Ruszają.

Zaraz ci powiem, po co do ciebie dzwoniłem — oznajmia kolega ze studiów, wyprowadzając samochodzik na prostą. — Możesz się nie zgodzić, oczywiście, w końcu to ryzykowne, zrozumiem... ale słuchaj, najpierw mi powiedz: co w Paryżu mówią o Polsce? O strajkach?

Co mówią?

Krzysztof Paliwoda unosi wysoko brwi: jest zdziwiony.

— No, wiesz... nic specjalnego. Te głupki dziwią się po prostu, że u nas w ogóle mogą być strajki. Niektórzy powtarzają niemieckie argumenty: że polnische Wirtschaft, że nie chce nam się pracować, a jak już tym nieróbstwem zrujnowaliśmy gospodarkę, to nie chce nam się pracować tym bardziej. No, ale temat dnia to nie jest. Niektórzy mnie pytali, o co ludziom chodzi, a kiedy wyjaśniałem, że o golonkę i boczek, byli ubawieni.

— O golonkę? O boczek?

Kolega ze studiów o mało nie władował się do rowu. No, o mały włos.

— Gadałeś żabojadom, że w całej tej... w całej tej fali... chodzi o golonkę i boczek? Krzysztof, co ty pleciesz?

Krzysztof zaczyna być zły.

A o co chodzi? Ci kretyni, co nami rządzą, uznali golonkę, boczek i kurczaki za super— luksusy i skierowali toto do sklepów komercyjnych, po odpowiednich cenach. Bo na normalną podwyżkę się nie odważyli. No, i zaczęły się strajki. Sam się cieszyłem, kiedy podali tę informację o boczku i golonce, bo wiadomo było, że takiego bezczelnego krętactwa ludzie nie strawią, każdy to wiedział, a oni nie wiedzieli, co oni mają za doradców? Ale jeśli chcesz, żebym się entuzjazmował rozruchami o podłożu ekonomicznym...

Jak to ekonomicznym? Żartujesz, czy naprawdę nie wiesz?

O czym mam nie wiedzieć?

Że cała Polska stoi, i że chodzi o sprawy polityczne? Co ty, Krzyś, nie wiesz tego? Od wczoraj chodzi o sprawy polityczne!

To go zaciekawiło, owszem. Aż podskoczył.

Nie miał czasu słuchać radia, nie miał ochoty na czytanie gazet, nudziła go telewizja. Gdyby się zdarzyło coś ważnego, powiedziano by mu o tym. Ale co ważnego mogło zdarzyć się w Polsce?

Tymczasem Tadeusz opowiada z przejęciem, dumny, jakby sam tego dokonał. Stocznia podjęła strajk solidarnościowy, rozumiesz, głupku? Dotąd każdy strajkował we własnym interesie. Ci w imieniu innych. Żądają niezależnych, samorządnych związków zawodowych...

— Oszaleli?

Uważasz, że to nie przejdzie?

Nigdy! Oczywiście, że nie!

... zwolnienia więźniów politycznych...

O, to ładnie!

 

... nowej ustawy o cenzurze: ograniczenie, jawność i możność odwoływania się od decyzji...

Poważnie?

W sumie dwadzieścia jeden postulatów! Ekonomiczne i polityczne. I słuchaj, Krzyś, to jest fenomen, fenomen, nigdy jeszcze nie było czegoś podobnego! Nigdy nie mogliśmy się zgrać, produkcyjni z nieprodukcyjnymi, robotnicy z inteligencją. W sześćdziesiątym ósmym, kiedy inteligenci żądali wolności, robotnicy ich prali. Najdosłowniej! A te hasła pamiętasz? „Pisarze do pióra, studenci do nauki, Żydzi do Izraela!” Pamiętasz? Na każdym wiecu fabrycznym mieli to na transparentach.

Jasne.

A w dwa lata później, kiedy robotnicy żądali forsy i wieprzowiny, inteligenci założyli ręce i chichotali. „A my was bić nie będziemy!” I pełna pogarda. Rewanż. Tak było?

Tak było — przyznaje Krzysztof, wpatrzony w kolegę ze studiów jak w tęczę.

No, a teraz mamy pełne zgranie! Czy ty sobie wyobrażasz, człowieku, że robotnicy strajkują o podwyżkę płac dla lekarzy? Między innymi?

Nie pleć. To niemożliwe.

Przysięgam. Z ręką na sercu. Wiesz, czym był do tej pory lekarz. Służba zdrowia, najgorzej opłacana grupa zawodowa! Bo co mieli zrobić? Strajkować? Wyjść na ulice? W ogóle inteligenci nic takiego nie mogą zrobić, nie mają szans skutecznej samoobrony, więc się w nich bije jak w bęben. A już w takich szczególnie. Bo jak to, strajkować kosztem zdrowia i życia niewinnego społeczeństwa? Tym ich trzymali w szachu! No i co teraz mamy? To, że w imieniu takiego ofermy w białym fartuchu wygasi się wielki piec czy zablokuje dziesięciotysięcznik. Człowieku, czy ty rozumiesz, co się dzieje? Co za sensacja?

To niemożliwe — powtarza Krzysztof, i w pierwszej chwili czuje przygnębienie. Wstyd i przygnębienie. Bo jeśli kolega ze studiów mówi prawdę, jego teoria, jego chluba, zmienia się w balonik, do którego przytknięto zapalonego papierosa. Jeśli mówi prawdę, co z RPI? Z Wienerem? Z „Pour epater...”? Z RAF i Czerwonymi Brygadami? Z nową walką klas? Ale przecież...

Wiesz — mówi Krzysztof ze wzgardliwym półuśmiechem — jedno szczęśliwe małżeństwo nie przeczy walce płci.

Tymczasem zajechali już na Wilczą, przed dom Krzysztofa Paliwody: czerwony fiacik z trudem wciska się na jedyny skrawek wolnego miejsca, pod samą latarnią, pod kątem prostym do krawężnika. Ale to nie znaczy, że mają od razu wyskakiwać w popłochu!

Dobrze — mówi Krzysztof. — Ale czego ty w związku z tym ode mnie chcesz? Bo mówi łeś...

No... widzisz, jesteś prawnikiem, i ja jestem prawnikiem... ale ciebie zawsze tak interesowały kwestie polityczne... słowem, ja teraz jadę do Gdańska. Do Stoczni.

Tam jest ten strajk?

Tam. Główny ośrodek. Centrum. Chodzi o stronę prawną, rozumiesz. Mam coś robić przy komitecie ekspertów... bo tworzy się komitet ekspertów, specjalny, strajkowy, właściwie dwa czy trzy różne komitety, ale o to mniejsza... i proponowałem ciebie także, i czemu nie, mogę cię zabrać. Jeśli chcesz, oczywiście. Bo to może być niebezpieczne. Nawet cholernie...

Daj spokój. Czego ja się mogę bać? W mojej sytuacji? Tylko... W tej samej chwili przypominają sobie, obaj jednocześnie, o matce Krzysztofa, ciągle zablokowanej na tylnym siedzeniu i zapomnianej. Odwracają się do niej, przepraszając. Wysiadają, wyładowują bagaże.

Ale, widzisz — mówi Krzysztof, kiedy są już w mieszkaniu i matka robi kawę — jest jeden szkopuł. Moje poglądy.

Jakie ty masz poglądy?

Lewicowe. Może cię to ubawi, może ci się to wyda dziwaczne...

Chcesz powiedzieć, że jesteś partyjny?

Nie, nie jestem i wcale nie o to chodzi. Mówię ci, że chodzi o poglądy.

I nagle ręce mu opadają. Poglądy! Powiedz, o co chodzi, a ośmieszysz się na całego. No, jakie ty masz „poglądy”, człowieku? Jesteś zwolennikiem Nowej Lewicy, odłam anarchizują— cy. Wyznawcą Starego Młodego Marksa. Sympatykiem „terroryzmu” (koniecznie w cudzysłowie!) w wersji niemieckiej lat siedemdziesiątych, wobec wersji włoskiej lat siedemdziesiątych zachowującym pewien dystans, wobec pozostałych wersji — zdecydowanie wrogim. Wierzysz w misję dziejową inteligencji: ponad granicami, ponad sloganami, ponad sztandarami. Stek bzdur! To wszystko literatura. Stos papieru. Teoria. Jest idiotą. Durniem.

— Chwileczkę, Krzysiu — jęczy kolega ze studiów. — Chwileczkę! Błagam cię, zostaw teorie na boku. Zgoda? Pomówmy o konkretach. Zgoda? Słuchaj, ale tutaj i teraz. Tu, w Polsce. Jako zwykły człowiek. Abstrahując od. No, słuchaj, z czym się nie zgadzasz, powiedz mi tylko tyle, z czym? Ale tak, żebyś się o to bił pięściami, gdyby tylko istniała jakakolwiek szansa, gdyby sytuacja choć trochę sprzyjała... No, są takie rzeczy? Powiedz mi, a zaraz dam ci spokój.

Czy są takie rzeczy? Pytanie! Facet wie o tym dobrze, toć siedział przez ładne kilka lat w piśmie prawniczym, które Krzysztof Paliwoda bombardował płomiennymi elaboratami, odrzucanymi niezmiennie i w stu procentach... Czy są takie rzeczy? Regulamin więzienny! Ograniczenie korespondencji! System kar, ten oficjalny, ten z regulaminu, nie wspominając już o nieoficjalnym! Stosowanie zasady lex retro agit, wsparte usunięciem prawa rzymskiego z programu studiów prawniczych, więc zmiana podstaw prawa, samych jego podstaw, zmiana świadoma i przemyślana... Nadużywanie aresztu śledczego, brak wyraźnie określonych warunków stosowania aresztu tymczasowego. Degradacja roli adwokata. Likwidacja równości stron. Eliminacja obrońcy ze śledztwa. Naciski stosowane w śledztwie i ich bezkarność. Możliwość orzekania grzywny obok całkowitej konfiskaty mienia. A to tylko cząstka, cząstka jego własnej dziedziny, jego branży... Czy nie dlatego się z niej wycofał? Czy nie dlatego uciekł do tego starego biurka o pojemnych szufladach, do listów w cienkich kopertach z nadrukiem AIR MAIL, do...

— No więc?

A to tylko cząstka. Bo przecież poza prawem sensu stricte (choć to właśnie prawo określa kształt społeczeństwa)...

No więc?

A jak myślisz? Nie wiesz? Masa rzeczy doprowadza mnie do szału. Może nawet gotów byłbym za nie zginąć, jeśli już mamy tak patetycznie... Zginąć za gwarancje rzeczywistej równości stron w procesie, chociażby. Ale, Tadeusz, tak nie można, nie można abstrahować od teorii, w imię której się to robi, to byłby reformizm! Człowiek, który bije się o poprawę czegoś tam, pomijając kontekst... który działa nie w imieniu ideologii, całościowej, totalnej ideologii...

Gdzie ty to wyczytałeś, Krzysiu? Chyba w gazecie! Ależ ty dajesz sobą manipulować. Słowo daję!

Krzysztof baranieje. Kolega ze studiów rośnie nagle pod sam sufit, a wokół jego głowy rozszerza się świetlista aureola. Facet jest mądry! Do diabła, jest mądry! On sam natomiast jest tylko obiektem manipulacji. Mrówką. Termitem. Mózg ma wyprany w pralce automatycznej. Zaindoktrynowany od małego. Bo, pewnie, zawsze to słyszał. Ilekroć ktokolwiek próbował walczyć ze złem, tylekroć go przygważdżano pytaniem o program pozytywny. Jeśli go nie miał, był przegrany. Łatwo krytykować! Weszło mu to w krew, durniowi. Być przeciw świństwu? Owszem, można, ale pod warunkiem, że ma się dokładny plan tego, co na jego miejsce. Mówić: usuńmy to świństwo, a co potem, zobaczymy, mógł tylko człowiek o nienaukowym światopoglądzie, a jest chyba oczywiste, że naukowy światopogląd jest lepszy od nienaukowego... i tra ra ra, i rym cym cym. Zaindoktrynowany! Zaprogramowany! Och, człowieku.

Od tej chwili będzie czystą kartą. Oto program na dziś i na jutro. Być czystą kartą. Bez aksjomatów.

— Dobrze już, dobrze — oznajmia burkliwie. — Kiedy chcesz wyjechać? I czym? Samochodem?

 

 

3

 

Pakując torbę — koszula, skarpetki, przybory do szycia i golenia, ręcznik, parę kompendiów prawniczych, które uważa za najlepsze — coś sobie nagle przypomina. Niewyraźnie. Francja 1789, zwołano Stany Generalne, trzydziestoletni prowincjonalny adwokat pakuje swój kuferek, żeby wyruszyć do Paryża. W historię, w śmierć, pod nóż gilotyny. Dyliżansem. Kuferek pożyczył od sąsiadki. Starannie spisuje na kartce zabrane przedmioty. Trzy pary czarnych spodni do kolan (culottes), czarny frak, krótki czarny płaszczyk, sześć koszul, trzy pary jedwabnych pończoch (jedna prawie nowa), chustki do nosa, przybory do szycia i cerowania, plik odbitek własnych, najlepszych mów obrończych, dla reklamy. Zaczyna świtać, niedługo zaturkocąkoła dyliżansu...

— Megaloman! Kretyn!

Zaczyna świtać. Niedługo pisną opony małego czerwonego fiacika. Równie śmiesznie.

Na drogach jest jeszcze dość pusto. Rzadkie chłopskie furki, ponurzy rowerzyści. Ale lada moment wyjadą ciężarówki dostawcze i zacznie się koszmar. Trzeba odwalić jak najwięcej kilometrów zanim do tego dojdzie.

Tadeusz prowadzi, Krzysztof— z mapą rozłożoną na kolanach — pilotuje i gada jak najęty: psi obowiązek pasażera, nie wolno pozwolić kierowcy usnąć.

Tadeusz jest zresztą tak zaciekawiony, że senność nie ma szans. Coś podobnego! Nie słyszał o tym, nie wiedział, nie przypuściłby nigdy... Kontakty z terrorystami, ta dziewczyna ze Stammheim, Michael Bernard — słyszałem, oczywiście, wiesz, że o nim jest w ostatniej książce Cortazara? — córka Estravadosa... Krzysztof, ty cicha wodo! Nie miałeś kłopotów z milicją?

Miałem, oczywiście.

Ale paszport ci dali?

Tak, ale kazali zgłosić się zaraz po powrocie.

Z informacjami? Tak, rozumiem. I zgłosisz się?

Ani mi się śni.

Może ci to nawet ujdzie na sucho. Teraz, w tej chwili... nie będą mieli do tego głowy. Psiakrew, radar.

Mercedes nadjeżdżający z przeciwnej strony zamrugał do nich długimi światłami. Tadeusz też mrugnął w odpowiedzi: widziałem, dziękuję pięknie. I gwałtownie zwalnia.

Teraz trzeba powolutku. Póki nie miniemy tego cholernego radaru. O, do diabła! Zatrzymują ich jednak. Dwóch mundurowych. Czyżby?

Dokumenty do kontroli. Pańskie też. Tak, pańskie. Dowodzik proszę.

Na widok paszportu Krzysztofa wymieniają spojrzenia. Starszy podnosi znacząco brwi.

— Wczoraj wróciłem z zagranicy — tłumaczy Krzysztof czym prędzej.

— I nie zdał obywatel paszportu?

Teraz „obywatel”. Citoyen! Przed chwilą był „panem”.

— Jest dwutygodniowy termin — wyjaśnia Krzysztof. Niepotrzebnie.

— Ładna pogoda — wpada mu w słowo Tadeusz. — Namówiłem go, żeby od razu wyskoczyć na dwa— trzy dni nad jezioro. Do Ostródy. Mamy tam znajome dziewczyny...

Też głupio. Jeden z mundurowych sprawdza coś w swoich papierach. Drugi pyta:

Nad jeziora? Nie nad morze? Przy takiej pogodzie...

W Ostródzie mamy dziewczyny — powtarza Tadeusz, i teraz to brzmi lepiej.

— Ach, więc cały czas E81! Jak na Gdańsk?

— Tak najprościej.

Drugi milicjant sprawdził, co trzeba, i pokręcił przecząco głową.

Proszę otworzyć bagażnik.

Tadeusz otwiera. Lustrują go pobieżnie.

Mogą obywatele jechać.

Kiedy ruszają, na ich miejscu stoi kolejny samochód. Kierowca wyskakuje, wyciąga dokumenty. ..

Krzysztof nie pamięta, kiedy po raz ostatni zdarzyło mu się coś podobnego. Może nigdy. Tak się spocić ze strachu! Koszula oblepia grzbiet, nawet dżinsy zwilgotniały na kolanach i udach: jak gdyby go obłożono gorącym kompresem! Idiotyczne. No, co mu mogli zrobić? Aresztować? Na czterdzieści osiem godzin? Najwyżej.

Wygląda na to, że z Tadeuszem stało się to samo. Z tym mądralą! Żeby opanować drżenie rąk, ściska kierownicę tak mocno, że, zdaje się, za chwilę sok z niej wypłynie. A zaraz za zakrętem zjeżdża na pobocze.

— Muszę ochłonąć. Poczekaj.

Wyciąga papierosy. Ale co za cyrk, zanim udało im się wreszcie zapalić!

— Jeszcze nam się to nieraz zdarzy, zanim dojedziemy na miejsce — przekonuje Tadeusz bardziej sam siebie niż Krzysztofa. — I nie ma się czym przejmować, nie mają nas przecież na liście. Nawet ciebie... dziwne.

Uśmiechnął się przy tych słowach. Udało mu się uśmiechnąć.

Co w tym dziwnego?

Terrorysta świeżo po powrocie ze szkolenia... nawet paszportu nie zdążył oddać. Tego tylko potrzeba w Gdańsku. Tak, kiepska robota, zła organizacja... Masz prawo jazdy?

Zaskoczył go.

Mam... ale ja nigdy po kursie nie jeździłem!

Masz przy sobie?

Tak.

No, to poprowadź kawałek. Nie wygłupiaj się, stary, przecież nie po mieście, nie po górskiej serpentynie... prościutką drogą! Ja przez ten czas trochę ochłonę i sprawdzę co trzeba w atlasie. Jaki punkt docelowy mamy podawać za Ostródą i w ogóle. Spróbuj.

Rozwalę ci wóz.

Nie przesadzaj. Dziecku bym tu oddał kierownicę, a co dopiero facetowi z prawem jazdy.

Dość szybko mija mu to zaufanie. Krzysztof zgrzyta biegami tak, że samochodzik podskakuje na pół metra w górę a hałas rozrywa bębenki, za mocno skręca kierownicę, za mocno naciska pedały — uczył się na innym wozie, o wiele cięższym — a w dodatku dwa razy na tej prostej drodze gaśnie mu silnik. Tłumaczy się gęsto długą przerwą i tak dalej, ale co Tadeusz myśli na ten temat, to myśli. Na szczęście opanował się już i wynotował sobie na ostatniej stronie atlasu, co trzeba. Mogą się znów zamienić.

Jeszcze cztery razy zatrzymują ich patrole: im bliżej morza, tym tego więcej. Nadal nie mają ich na liście, ale rewizja bagażnika staje się coraz dokładniejsza, sprawdzanie dokumentów — coraz dłuższe. Najwyższy czas na zmianę planów.

Z jakiejś małomiasteczkowej poczty Tadeusz próbuje dodzwonić się do Gdańska, pod różne numery: żaden nie odpowiada. Zdaje się, że odcięto telefony. Niewesoło to wygląda. Jeżeli będziemy dalej trzymać się E81, jak paniska, źle na tym wyjdziemy. Szkoda, jesteśmy już tak blisko. Ale lepiej pokołować, spróbować bocznymi drogami. Pilotuj, człowieku.

Więc Krzysztof pilotuje. Trzeba skręcić w lewo. Dojedziemy do czegoś, co się nazywa Wiślina. Stamtąd drogą nr 10 do El6. Tam cofnąć się do Pruszcza, a od Pruszcza jakoś boczkiem na Kościerzynę albo Kartuzy. W porządku, skręcamy w lewo.

Drzewa nie poruszają się w słońcu. Gęsta, sierpniowa cisza.

Krzysztof ściąga nagle brwi i pochyla się do przodu. Ta cisza. Zakurzone liście drzew w nieruchomym powietrzu. Pochylona, szara trawa przy samej drodze. Czy to jest ważne? Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nigdy nie myślał... Kraj, kawałek świata, do którego jest przypisany. Jedyny układ ziemi i nieba, drzew i chmur, nigdzie poza tym nie istniejąca linia horyzontu. Czy to jest ważne? Skąd się jest, gdzie się jest?

Był z tego niemal dumny. Z tego dystansu. Z patrzenia na własny kraj jak na inne, z nie— wyróżniania go. Mieć na jego temat pewną ogólną wiedzę, pozwalającą na wyciąganie wniosków. Na rysowanie schematów. Na widzenie tego państwa w kontekście, na tle innych, w porównaniu z innymi. Jak wycinka z gazety. Jeżeli ktoś go zapyta, co to jest, jakie to jest, Polska, odepnie spinacz, wyjmie z pliku wycinków jeden, i poda zwięzłą syntezę. Kraj z kompleksem suwerenności: przez półtora stulecia (no, prawie) nie było go na mapach, nie istniał. Kraj, na który po dwudziestu latach świeżutkiej, burzliwej niepodległości spadła straszna wojna. Potem — zmiana ustroju bez rewolucji, bardzo istotne, że bez rewolucji, że nie od wewnątrz, to go zresztą łączy z szeregiem innych państw, do wyliczenia na żądanie. Kraj z upaństwowionym przemysłem, a indywidualnym i rozdrobnionym rolnictwem, wciągający to indywidualne rolnictwo w powszechny system planowania, stąd problemy gospodarcze, i to jakie. Wreszcie kraj o silnych a tłumionych tradycjach demokratycznych. Z nicią przewodnią anarchii, odgórnie piętnowanej bezustannie jako zbrodnia i więcej jeszcze, jako błąd, ale czy słusznie? Diabli wiedzą: czy słusznie?

A gdyby tak puścić świat na luz? — pyta nagle Krzysztof, pełnym głosem, wpatrując się zamglonymi oczami w rękę Tadeusza na dźwigni biegów.

Co ty mówisz?

A gdyby tak puścić świat na luz? — powtarza Krzysztof, wciąż niezupełnie przytomnie. — Może to by się wcale nie skończyło dachowaniem w rowie?

Świat czy Polskę?

Dajmy na to, że Polskę.

— To twój program polityczny? To cię przyciągnęło do terrorystów? Zastanawia się.

— Może i tak. Do diabła, Tadeusz, gdyby tak wszystko puścić na luz? I niech się samo przetasuje, samo ułoży. Pełna anarchia, i zobaczymy, co z tego wyniknie. Do diabła, Tadeusz, czemu wszyscy tak się boją?

Tadeusz wzrusza ramionami.

Kto się boi? Ci, którzy przy tym „puszczeniu na luz” potraciliby władzę, nikt inny. Pewnie, że każdy chce wolności. Każdy z wyjątkiem tych, którzy mają władzę. Obojętne, na ja kim szczeblu. Każdy prócz nich. Daj mi papierosa. No, i właśnie zobaczymy, co się da zrobić.

W sprawie wolności?

No. Co to za ulica? Popatrz, zaraz będzie tabliczka. I sprawdź w atlasie, kiedy mamy skręcać.

— Już. Pierwszą w prawo.

— OK.

A zatem, ta jego ascetyczna, syntetyczna wiedza o własnym kraju, wiedza człowieka żyjącego wyłącznie życiem intelektualnym... — O, widać flagi! ... a nie uczuciowym albo...

— Rzeczywiście.

Biało— czerwone, powiewające na wietrze od morza. Poprzyczepiane do latarń. Szum morza, coraz głośniejszy. Morze jest przed nimi, na wprost. Z każdą chwilą bliżej. Dwaj milicjanci podchodzą do krawężnika, patrzą na ich samochód: zatrzymają? Nie, nie zatrzymali! Naprzód. Szybko. Coraz więcej flag. W lewo! Hamuj!

Ulicę wypełnia tłum. Stoją na jezdni, wszędzie. Nie można przejechać.

To już stocznia. Te budynki z prawej. Tam brama, przed bramą tłum. Przed bramą i dalej. Flagi, flagi. I chrypienie głośników. Ci ludzie słuchają, słuchają czegoś, co jest nadawane przez głośniki, ale Krzysztof na razie nie słucha, nie odróżnia dźwięków. Tadeusz cofa swojego fiacika, skręca, lawiruje. „Byle gdzieś zaparkować” — mówi. — „Potem zobaczymy”.

— Czekaj tutaj.

Tadeusz zostawia go we wciśniętym w jakiś kąt fiaciku: spróbuje coś załatwić. Przepustki. Zaraz się dowie i wróci po niego.

Ale kto mógłby czekać tak długo?

O polakierowaną na czerwono puszkę od sardynek, w której tkwi Krzysztof Paliwoda, rozbijają się fale. Fale hałasu: morze, tłum. Jakiś śpiew. Jakieś skandowane hasło. Jakiś łopot. Krzysztof przez chwilę tylko nasłuchuje; potem wysiada, zamyka drzwiczki i, z kluczykami zawieszonymi na wskazującym palcu, rusza przed siebie.

 

 

4

 

PROLETARIUSZE WSZYSTKICH ZAKŁADÓW ŁĄCZCIE SIĘ!

Krzysztof Paliwoda odrywa wzrok od tego transparentu i rusza pod bramę. Slalomem przez tłum.

Kakofonia. Zza ogrodzenia chóralny śpiew, niewyraźny, trudno od razu rozpoznać, z lewej dobiega i splata się z tamtym piosenka Beatlesów, Its been a hard day's night, z trzymanego przez kogoś w ręku tranzystora słychać przemówienie jakiegoś oficjała, przerywane oklaskami, przez głośnik umieszczony przy bramie rozlega się nagle huczący komunikat: „Pani Zaremba proszona do bramy, mąż czeka”, wszystko to splata się w popłatny warkoczyk z buczeniem, bzykaniem tłumu, ze wszystkimi tymi głosami, komentującymi, pytającymi, wołającymi... Aha, to chyba Boże coś Polskę, ten śpiew zza bramy. A Beatlesi umilkli na moment i znów się odezwali, w innej piosence, Krzysztof postukuje odruchowo czubkiem prawego buta, lubi to:

Will you still need me

Will you still feed me

When Im sixty-four?

Przed sobą ma portret papieża, polskiego papieża, pięknie się to zbiegło, naokoło pozatykano bukiety kwiatów, palą się lampki i świeczki, jest i krzyż obwieszony kwiatami, i biało— czerwona flaga, bukiety też prawie wszystkie z kwiatów białych i czerwonych, ktoś stojący obok wyciąga z kieszeni paczkę marlboro, zza bramy dobiega nagle nasilone, potężne

Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!

i ktoś przyklęka, „Na Andrzeja Krawczyka czeka przy bramie ojciec”, widać wartowników w biało— czerwonych opaskach, cztery chłopięce głosy z Liverpoolu jeszcze raz powtarzają When Im sixty-four, Tadeusz mógł się już zjawić, pora wracać.

Gdzie ty się podziałeś?

Tadeusz istotnie czeka przy samochodzie, wyciągając szyję i rozglądając się na wszystkie strony. W ręku trzyma dwa białe kartoniki; jeden z nich od razu, nie czekając na wyjaśnienia, wtyka Krzysztofowi w rękę.

— Przepustka. Trzymaj.

Na białym kartoniku nadruk: Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. I pieczątka! „Szybko to zorganizowali” — mówi, a Tadeusz, nie słuchając, kiwa głową i rusza przodem, prowadząc. Jeszcze tylko rzut oka na własne imię i nazwisko, wpisane ręcznie, coś trwałego, to jest coś trwałego, dowód...

— Krzyś, idziesz?

Są już po drugiej stronie.

Oddycha głęboko. Za jego plecami, za ogrodzeniem, za bramą została ulica, miasto, kraj, świat. Kobiety z paczkami, koszykami, siatkami, węzełkami z jedzeniem, cisnące się do tego ogrodzenia, do swoich, czekające na komunikat, na wezwanie. Kioski, przed którymi po kilka godzin milczące kolejki czekają na gazety. Ludzie, o trzeciej w nocy ustawiający się przed sklepem mięsnym. O piątej rano — przez wiele dni, przez całe tygodnie — przed sklepem z pralkami i zamrażarkami. Ach, i ten rząd kalek, czekający wzdłuż całej ulicy, i za jej rogiem, w kilometrowym sznurze, w mokre, mgliste wieczory, w krzyku, nawoływaniu przez walkie— talkie, obwieszczeniach przez megafony, wyciu klaksonów — na kilka sekund pod rękami amerykańskiego cudotwórcy! I więźniowie w żółtych kubrakach, w myckach wsuniętych na wystrzyżone głowy, przy wtórze strażniczych gwizdków reperujący szyny pośrodku ruchliwej ulicy. I ten żywy wąż przed apteką w dniu dostawy, długi na dwie ulice, z ogonem zawiniętym w jakiejś bramie, otaczającym koliście podwórze... a z drugiej strony, twarzami do tamtych, drugi żywy wąż, krótszy: uprzywilejowanych. Tych, co to mają prawo bez kolejki. Kalek i honorowych krwiodawców. Ludzie, w dzień stojący w kolejkach, a nocą śniący o tym, że stoją w kolejkach. Śniący o staniu w kolejkach! Ludzie czekający, kraj ludzi czekających. Przez dziesiątki lat. Na próżno. To jest za bramą. Po tamtej stronie bramy.

Dość tego!

Po drugiej stronie bramy — kres czekania. Tylko tyle. Wszystko, czym jest polityka dla maluczkich. Niezgoda na to, by dalej czekać. Zna to już. Wczoraj wrócił od ludzi, odmawiających dalszego czekania. A teraz... Ale tu jest inaczej, oczywiście. Oczywiście!

— Macie gazety?

Słyszą to od pierwszej chwili, ze wszystkich stron. Naokoło jest tłum. Tłum, który już tu zamieszkał, który się tu osiedlił. Pobudował sobie schronienia, szałasy, chatki z jakichś płyt, chyba bardzo lekkich, ale chroniących od wiatru i deszczu: jak w dziecinnych zabawach, Krzysztof przypomina to sobie nagle, czas wigwamów sporządzanych z krzeseł i koców, a także, podczas wakacji, ten najwspanialszy z domów, drzewo... Przez sekundę widzi to drzewo, zwieszające gałęzie aż do ziemi, wystarczyło przepleść te gałęzie tu i ówdzie innymi, podeprzeć od środka, i już należało się do plemienia Osagów, ulubionego plemienia: ach, bzdura. Niepodobna uwierzyć, że to się zdarzyło. Pozostało w pamięci, ale uwierzyć nie można. Chłopak w waciaku, bardzo jeszcze młody, wysunął głowę ze swojej chatki, podparł się łokciami, spojrzał na nich.

— Macie gazety? Macie coś do czytania?

Rozkładają ręce. Niestety.

Już są poza tym tłumem — tym także. Poza tym czekaniem. Przeszli dalej. Wkraczają na wielką salę. Ludzie w niej giną; jest ich tak niewielu! Kilka osób tłoczy się przy końcu jednego z długich stołów, ktoś sprawdza mikrofony na podwyższeniu, powtarza: „Jeden, dwa, trzy, cztery!”, nad podwyższeniem flagi, biały orzeł na czerwonym tle, w głębi ogromna, biała rzeźba: to Lenin. Prezydium jak prezydium. Krzysztof po raz pierwszy czuje się niepewnie, rozgląda, liczy stoły: cztery. Jakby to miało znaczenie! Tu jest cicho, w tej chwili jest cicho. I pusto. To obezwładnia. Zniechęca.

Tadeusz o coś pytał, do kogoś podbiegł — i wraca z niskim, szpakowatym człowiekiem, do którego mówi „profesorze”: a więc to szef. Czy coś w rodzaju szefa.

Szef ściska im ręce. I od razu przydziela robotę.

— Czy któryś z panów zna perfekt francuski? Ale perfekt? Pan? To dobrze; bo ja nie za bardzo... Dam panu materiały, trzeba z nich wyciągnąć wszystko o podmiocie organizacji związkowych, rozumiemy się? I zestawić przepisy międzynarodowe z polskimi. Potem pan przejdzie do statutów większych central związkowych w świecie, ale to potem. Idzie o wy kluczenia. Kto nie ma prawa do przynależności związkowej, w ogóle i u nas. To najważniejsze. Wyłączenia! A dla pana, panie Tadeuszu...

W tej samej chwili przy drzwiach coś się zaczyna dziać, na salę wkracza wąsaty mężczyzna z papierosem, za nim, obok niego, inni, dziesiątki ludzi, tłum. Wąsaty podchodzi do profesora, który coś do niego mówi, nie słychać co, potem podaje rękę Krzysztofowi i Tadeuszowi, oczy mu błyszczą, cały jest jak naelektryzowany, jak w transie.

— Z Warszawy jesteście? Fajnie, żeście przyjechali. Przydacie się, jest masa roboty. Zaczyna się dużo dziać, dobrze dziać, zobaczycie, jak to teraz pójdzie! Uda się, musi się udać!

I już odchodzi, ktoś mu wtyka w rękę plik kartek, wchodzi z nimi na podium, czyta z trudem, ale mówi jak się patrzy, dobry przywódca, tak myśli Krzysztof patrząc na niego, dobry przywódca musi być taki, podszyty elektrycznością, i ta wiara w siebie... Na kartkach ma informacje, rzuca je teraz przez mikrofon, a co tylko można podać triumfująco, podaje triumfująco, ręce same składają się do oklasków: kolejne zakłady przyłączają się do nas, delegaci już są na miejscu, jest nas coraz więcej! Więc hura. Mniejsza o to, jakie to zakłady, duże, małe, mniejsza o to, co to znaczy praktycznie: człowiek jest porwany. Z miejsca.

Teraz o wprowadzeniu prohibicji na czas strajku. Wojewoda spełnił nasze żądanie, wydał zakaz sprzedaży i wyszynku alkoholu. Niech także każdy z nas...

— Przejęliśmy władzę w mieście!

Krzysztof trochę się w tym gubi. Oswoi się, jeśli tylko strajk potrwa odpowiednio długo. Jeżeli pozwolą mu trwać. Dziesięć lat temu nie pozwolono. Ktoś o tym mówi. Tu obok, zaraz, tuż przed bramą, leżeli zabici. Miasto było tego pełne, to samo miasto. Zastrzelonych, podziurawionych kulami. Tutaj bunt znaczy co innego, niż gdzie indziej. Wiemy, że możemy zginąć. Dziś, jutro. Za godzinę. Albo za dwa dni. Ty też możesz zginąć, człowieku.

No, dobrze. Akurat tego nigdy się nie bał. Drobnostka!

Teraz do roboty.

Grzebie się w książkach. Jak zawsze. Jak w domu. Notuje. Tłumaczy. Zakłada potrzebne strony strzępkami papieru. Tak miałby zginąć? Co za nonsens. Co za nonsens.

Nagły warkot, gdzieś w górze. I Krzysztof wybiega z budynku razem z innymi, tłoczą się w drzwiach, szybciej. Szybciej. „Co wy robicie”, krzyczy jakaś kobieta, „właśnie tu się schowajcie; jeśli będą bombardować...” — „To nas tu zasypie”! — woła kto inny; ale Krzysztof nawet nie myśli o bombach, i większość też chyba nie, biegną z ciekawości. Nad stocznią krąży samolot.

Zadzierają głowy, otwierają usta. Patrzą na niego jak idioci. Tylko ciekawość, nic więcej. I przez chwilę tylko ten warkot. Nic więcej. I szybkie pochylenie głów, gdy coś się stamtąd sypie, coś wypada — a zaraz potem wybuch śmiechu. Ulotki! To tylko ulotki!

Chwytają je, wciąż się śmiejąc. Wydzierają sobie nawzajem. Niektórzy czytają na głos, otoczeni ciekawymi. Straszą! Każą wracać do pracy! Oficjalna bibuła, nic więcej. Znów śmiech: ulgi. Aż histeryczny. Zbyt ostry, zbyt wysoki. Zadrukowane kartki wypadają z rąk, sfruwają na ziemię, nietknięte, zgniecione, jak wypadnie. Tylko tyle! Tylko tyle!

Potem śmiech cichnie.

Może być gorąco — mówi do Krzysztofa człowiek w kufajce, stojący najbliżej; mówiąc, składa starannie ulotkę, na czworo, w ośmioro, i chowa ją do kieszeni, na pamiątkę.

Dzisiaj? — pyta Krzysztof niepewnie.

Może już dzisiaj. Domy, widzi pan, ewakuowali.

Jakie domy?

A te! Koło stoczni. Patrz pan.

I prowadzi go w stronę bramy. Tej bramy, za którą wciąż trwa tłum. Obdarzony teraz ulotkami, poruszony, przemieszczający się z miejsca na miejsce, tasujący — och, uspokoi się, zaraz się uspokoi...

— Na okna, na okna niech pan patrzy. Widzi pan kogo? Gdziekolwiek?

Krzysztof patrzy solennie, uważnie. Lustruje okiem wieżowce, te najbliższe stoczni. Nieruchome, zastygłe okna. Wypełnione pustką szyby. Wymarłe balkony.

A przedtem? — pyta. — Jak tu było?

No, jak to? Normalnie. Ludzie mieszkali. Zabrali ich, widzi pan. Wywieźli. Więc pewnie chcą wejść. A może chcą z góry, jak pan myśli?

I podnosi wzrok wyżej, na niebo. Krzysztof idzie za jego przykładem.

Z góry? Myśli pan, że będą bombardować? Człowiek w kufajce zastanawia się.

Myślę, że im będzie szkoda maszyn. No, i dźwigi, zabudowania, ale co tam, panie, statków im będzie szkoda! Tyle dobra, przecież to grube dewizy! Nie, ja myślę, że będą chyba strzelać. Jak w siedemdziesiątym.

Mówi o tym spokojnie, kiwając głową. I zaraz odchodzi do kogoś, kto go zawołał. Tłum zbiera się znów przy ogrodzeniu, zwiera, zaciska wokół tego miejsca na ziemi jak wielkie obcęgi. Przez chwilę jest prawie cicho. Tylko szum morza narasta, przybiera na sile.

Pod drugą bramą— rzuca ktoś, przechodząc obok Krzysztofa. — Co?

Ostatnie namaszczenie.

Roześmiał się krótko, bez przesady: na tyle ten żart zasługiwał, nie na więcej. Przechodzący zatrzymał się niczym kadr filmowy: z uniesioną prawą nogą, z ręką zawieszoną dziwacznie w powietrzu, w pół ruchu.

— Coś ty, nie wierzysz? Msza będzie pod drugą bramą, z ostatnim namaszczeniem. „Ze względu na powagę sytuacji”, rozumiesz? Bo przecież mogą nas jeszcze dzisiaj...

Kantem dłoni przeciąga po szyi i zaraz łapie się na tym, że gest nie jest najlepiej dobrany, urywa go więc w połowie i rusza przed siebie. Krzysztof patrzy przez chwilę na jego oddalającą się rudą głowę i piegowaty kark. Potem biegnie szukać Tadeusza.

Zastaje go podnieconego, przepychającego się pod prąd przy wejściu do sali konferencyjnej.

— W dzienniku będzie mówił Gierek! — woła.

Któryś z robotników obejrzał się za nim i uśmiechnął drwiąco. Krzysztof pochwycił to jednocześnie, słowa i reakcję na nie.

W dzienniku?

Telewizyjnym. O wpół do ósmej. Trzeba zobaczyć, posłuchać... Znów ktoś przy nich przystanął. Znów jest w zatrzymanym kadrze. Na sekundę.

A po cholerę? — pyta.

Krzysztof nie odzywa się, patrzy, słucha. Za to Tadeusz się obruszył.

Jak to po co? Przecież będzie mówił w związku z... z nami. Przecież to ważne.

I myślisz, że co ci powie? — pyta tamten. Nieoczekiwanie wyciąga rękę i poklepuje Ta deusza po ramieniu. Serdecznie, ciepło. Ze współczuciem. — Dobrze ci radzę, idź lepiej pod drugą bramę. Po ostatnie namaszczenie.

Zostali sami. Teraz już sami, w pustce, w ciszy. Tadeusz wydaje się zbity z tropu. Pierwszy punkt na jego niekorzyść i pierwszy na korzyść Krzysztofa. Bo on to rozumie.

Tylko na chwilę. Przyszedł tu tylko na chwilę, wieczny widz: tylko popatrzeć. Z samego obrzeża tłumu, tak, żeby łatwo było się wycofać. Sprawdza na zegarku, ile jeszcze do dziennika. I, uspokojony, patrzy przed siebie: ponad tymi niezliczonymi głowami widać podwyższenie, stół biało nakryty, krzyż, dwie świece, księdza. Ksiądz poddaje kolejne zdania, tłum je powtarza. Nie spodziewałby się tego. Wzruszenie, które teraz czuje. Ten ogromny, zbiorowy głos! Ta zaciekła pokora! W obliczu śmierci i w oczekiwaniu śmierci. Na chwilę przed nią, na godzinę, na dzień przed nią. Ten ogromny, zbiorowy głos! — Panie, w ręce Twoje oddajemy dusze nasze. Tobie poruczamy zbawienie nasze.

Boskie oczy Jezusowe, które śmierć zamknęła, wejrzyjcie na nas.

Przenajdroższa krwi Jezusa, obmyj nas.

Jezu, palacz cierpienie nasze z Twoim.

Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami.

Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej, amen.

Tak, to wzrusza, to wzrusza. Przez chwilę Krzysztof czuje nawet ciepłe zwilgotnienie oczu. Bezwiednie poruszył ustami, powtarzając w milczeniu słowa. Zmiłuj się nad nami! Zmiłuj się nad nami! Potem otrzepuje spodnie i wycofuje się chyłkiem.

Na ekranie telewizora wysoki, masywny, opalony mężczyzna w jasnym garniturze, w śnieżnej koszuli, pod krawatem, z włosami ostrzyżonymi najeżą, czyta swoją mówkę do kłębowiska mikrofonów. Co jakiś czas unosząc głowę i błyskając oczami przez szkła wsuniętych niedbale na nos, tylko do czytania, okularów. Twardo. Żadnych ustępstw. Stare, jedyne związki zawodowe są dobre i popieramy je na sto procent. Warcholstwo i anarchia nie przejdą. Odrzuca, słowem, wszystkie ich żądania, od pierwszego do dwudziestego pierwszego, nie licząc aneksów. Ale przecież wcale nie było takie pewne, że je odrzuci! Skąd oni mogli o tym wiedzieć? Tyle czynników mogło wchodzić w grę, tyle przetargów, tyle rachunków zysków i strat, tyle spraw nieprzewidzianych! On, Krzysztof, świadomy tej mnogości czynników, usiadł przed telewizorem jak grzeczny uczeń, i Tadeusz także, i cała tutejsza inteligencja. Zaciekawieni, przejęci. Robotnikom ani się śniło choćby rzucić okiem. Jakby nie wiedzieli z góry! Po co mają psuć sobie nerwy?

Wódz — on jeden — przysiadł z nimi i już po chwili złości się na tych, którzy nie chcą patrzeć, wybiega, ściąga ich, zagania. Tłoczą się więc, kpiący i gniewni, podczas gdy z ekranu padają obietnice poprawy i złagodzenia, podwyżek i wyrównań, dodatkowego importu żywności, pic na drążku, oczywiście, ale tyle razy dawano się na to nabrać, wszyscy dawali się nabrać, o Wiekuista Naiwności! Tym ani się śni. Mowa skończona, sala w telewizorze wstaje, Międzynarodówka. Zwartym, potężnym chórem, jak zawsze. Człowiek nr 1 też śpiewa, widać to na zbliżeniu, twarz, usta, słychać jego głos, dobry głos, prezydium stoi frontem do sali, zaczyna śpiewać. Dwa pierwsze słowa.

Wyklęty, powstań...

I nic więcej. Bo po tej stronie ekranu też wszyscy wstają— nie, nie wstają, zrywają się z miejsc. I jak na komendę, chórem, jednym głosem:

Jeszcze Polska nie zginęła...

Hymn narodowy przeciw międzynarodowemu, myśli Krzysztof, też stojąc, ale nie śpiewając, łatwy symbol, ale nie o to chodzi, oczywiście, nie o to chodzi. Dwie pieśni ruszyły sobie naprzeciw, zderzyły się, skłóciły. Dwie pieśni, jak na ringu bokserskim. A kiedy milkną, odzywa się nagle głośnik, i cztery głosy z Liverpoolu wybuchają swoim

We all live in a yellow submarine yellow submarine yellow submarine...

Cudem zdążył wybiec za drzwi. Tam dopiero, oparty o ścianę, zgięty w pół, wybucha śmiechem. Tak go zastaje Tadeusz.

O co chodzi? Co ci się stało?

Przypomniało mi się coś. Ta sama sytuacja. Och, człowieku...

Opamiętaj się! Co ci się przypomniało?

Cortazar — chrypi Krzysztof, podczas gdy Beatlesi śpiewają: As we live a life ofease, e\ ery one ofus has

all we need,

sky of blue and sea of green, in our yellow submarine.

— Cortazar — powtarza Krzysztof. — Twój ulubiony Cortazar. Nie pamiętasz? Opisał coś ta kiego... jak zgarnięto ludzi z wieców komunistycznego i chadeckiego, i wrzucono do jednej celi, a razem z nimi kilku przypadkowych. I cela z miejsca się podzieliła...

— Poczekaj, nie śmiej się tak.i ... in a yellow submarine

yellow submarine yellow submarine...

— Już. Komuniści skupili się z jednej strony, chadecy z drugiej, a przypadkowi zostali po środku. Komuniści zaintonowali Międzynarodówkę. Chadecy Pod Twą Obronę. I tu pada pytanie: „a wy? co wyście robili?”

— No?

„My? Myśmy, bracie, uderzyli w Tango Milongd”.

— 1 co chcesz przez to powiedzieć?

Tadeusz nawet się nie uśmiechnął. Patrzy na niego chłodno — nieszczęsny neofita! Jak gdyby sama myśl o tym, że mogliby obaj być spod znaku Żółtej Łodzi Podwodnej przynosiła hańbę. W lustrujących Krzysztofa z pogardą źrenicach powiewają dwie malutkie biało— czerwone chorągwie.

Oczy człowieka, który nigdy już nie uderzy w Tango Milonga. Szkoda.

 

Noc. Jak dotąd nic się nie stało.

Patrzenie, słuchanie. Postrzępione obrazy, pojedyncze dźwięki.

Dwaj chłopcy w waciakach, niosący tablicę z napisem WOLNOŚĆ DLA POLITYCZNYCH.

Dźwigi na tle zmierzchającego nieba.

Ciemność. Światła w ciemności.

Zrozumiesz potem. Jeśli będzie potem.

Wyklęty, powstań ludu ziemi.

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy.

We all live in a yellow submarine.

A zatem nie ma się czego bać.

Bo i co może się tu zdarzyć? Wielkiego, ostatecznego? W tej grotesce?

— Spać możecie tu, na sali. Wygodnie wam nie będzie, ale... Przywieźliście sobie coś? — Co?

— No, śpiwory, koce! Coś do okrycia, czy żeby podłożyć... Tadeusz ma dwa koce w samochodzie. Pójdzie po nie.

— Właź pod stół.

Dali im trochę gazet. Do zwrotu, jeśli się uda. Rozkładają je na podłodze, pod stołem, cienką warstwą. Na to koc, tak, żeby go można było zawinąć, no, jakoś starczy. Pod głowę zwinięty sweter. Jako tako?

— Ujdzie.

Leżąc pod stołem Krzysztof widzi jeszcze, długo, przechodzące obok ludzkie nogi. Potem światło gaśnie. Ale gra wciąż jakieś radio, muzyka przerywana wiadomościami. Niektórzy rozmawiają, bez końca. Leżąc jak oni pod stołami, między stołami, na zestawionych krzesłach. Eksperci, pomagierzy. Jakaś dziewczyna wchodzi na salę, stukając butami, nie przejmując się porą: śpiewa półgłosem Wsiąść do pociągu byle jakiego, i z rumorem przesuwa krzesła, montując sobie posłanie. Dużo się tu śpiewa.

... nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet...

Tak, dużo się tu śpiewa. Krzysztof wysuwa głowę, chce ją zobaczyć. Tadeusz zauważył jego ruch; informuje cicho:

— Korek.

— Co?

— Z KOR— u, korek.

... zostawić łóżko, ciebie, szafę!

Niczego mi nie będzie szkoda!

Feministka do tego. „Ciebie” między łóżkiem a szafą, mężczyzna jako sprzęt; jak ona zgniotła w zębach to „ciebie”! No, mniejsza o to, jak wygląda. Krzysztof układa się na boku, rozwala przy okazji podściółkę z gazet, musi ją poprawić... Nie zmruży tu dziś oka, ale nie ma sprawy. Jutro będzie dość zmęczony, żeby zasnąć nawet na kamieniach.

Chwilami jednak zasypia. Samolot oderwał się od ziemi, on siedzi przy oknie, ssąc landrynkę wpatruje się w kwadraciki pól na dole, a potem już tylko w grzbiety chmur, niczego nie zauważa do chwili, w której trąca go lufa pistoletu. „Założyć ręce na kark” — mówi jakiś ochrypły głos. „Jesteście porwani”. Gwałtownie uniósł głowę — i zobaczył przed sobą rudowłosego brodacza w skórzanej kurtce, wikinga w skórzanej kurtce rozpiętej na piersi, odsłaniającej wydrukowany na podkoszulku portret Estravadosa. A w głębi samolotu, też w skórzanej kurtce, też z pistoletem w dłoni... Ależ to Monika!

— Monika! — woła Krzysztof. I słyszy rumor przesuwanego krzesła. A z głośnika odzywa się głos, śpiewający

Wszystko, czego dziś chcę, pamiętaj o tym, polecieć chcę tam i z powrotem z ramion twych wprost do nieba!

do nieba!

Cóż, mój synu? — pyta papież. — A zatem zostaliśmy porwani? No, jasne, jak mógł na to nie wpaść. To dlatego, że tym samolotem leci papież. Dlatego został porwany. Moniki już nie widać, poszła do cockpitu. Papież jest ubrany na biało, uśmiecha się łagodnie, wcale nie wy trącony z równowagi. Przysiadł na wolnym miejscu obok Krzysztofa. Pyta:

A jak tam nasza Polska ukochana? Czyli jest wolna, czy jeszcze zabrana?

— Och, Wasza Świątobliwość... — zaczyna Krzysztof; a jednocześnie kolba pistoletu gniewnie trąca go w ramię.

— Jak ty mówisz do papieża? — pyta rudy wiking. — I papieżowi nie podaje się ręki, tylko całuje pierścień! A przedtem powiedziałeś „do widzenia” zamiast „pochwalony”!

— Kiedy powiedziałem „do widzenia”? — zdumiewa się Krzysztof. Kiedy podałem rękę?! ... dolecieć rrrraz

tam i z powrotem, więcej mi nic nie trzeba, nie trzeba!

Jesteś poganinem, mój synu? — pyta papież dobrotliwie. I nie ma mu tego za złe. Wręcz przeciwnie. — To nic nie szkodzi. To bardzo dobrze. Wysłuchaj mnie, mały poganinie... chcę cię zapytać o Polskę...

Herbata.

Monika podsuwa im tacę z dymiącymi filiżankami i dzbanuszkiem. Przy kostkach cukru leżą srebrne szczypce.

— Czy jesteśmy zakładnikami?

— Tak.

— Monika! Zostań! Nie odchodź! ... do nieba! do nieba!

— A zatem, mój synu — mówi papież, wciąż łagodnie uśmiechnięty — udzielam ci mojego szczególnego i wyjątkowego błogosławieństwa.

I zdjętym z nogi pantoflem lekko uderza Krzysztofa Paliwodę po głowie.

 

 

5

 

Stale słychać szum morza. Jest tuż obok; wieczorami to przechodzi w huk. Ciemność hucząca w ciemności; ciemność ruchoma poruszająca się w nieruchomej.

Roboty jest niewiele. Właściwie prawie jej już nie ma: odwalona. Robota będzie, jeśli władze zgodzą się na rozmowy ze strajkującymi. Jeżeli ktokolwiek tu przyjedzie. Samochodem, nie czołgiem.

Ale brama się nie otwiera. Nie dla czarnej wołgi oficjała, nie dla pieszego oficjała w granatowym garniturze, białej koszuli i krawacie. Pod bramą szaleją dziennikarze, wymachują legitymacjami, żądają przepustek. Jeżeli są tubylcami, witają ich gwizdy. Kpiny. Śmiech. Sprzedawczyki, wodoleje, szmaty. Jednych się wpuszcza, innych nie. Przez tę bramę, trzykrotnie usztywnioną kwiatami, przez ten ołtarzyk kwietno— sztandarowy, pod wielkim PROLETARIUSZE WSZYSTKICH ZAKŁADÓW ŁĄCZCIE SIĘ.

Ten ruch, przed bramą i za nią. Ten tłum ściskający stocznię od zewnątrz. Ten tłum, rozsadzający ją od wewnątrz. I szum morza w tle. Huk morza — kiedy zrywa się wiatr i cichną głośniki. Bo radiowęzeł przejęto, a jakże, ale nie będą przecież płynęły z niego nieustanne agitki, absurd. Więc piosenki, ciągle piosenki. I agitka. A po niej — cztery głosy z Manchesteru łączą się w krzyku, cieniejącym piskliwie aż pod niebo, szpicami w chmury.

Help!

Ineed somebody!

Help!

Notjust anybody,

help!

You know I need somebody,

heeeelp!

I już masz morze przed sobą. Za sobą nad sobą ten krzyk. Przed sobą wodę, szarozieloną, wzdymającą się, i wilgotny wiatr prosto w twarz, i drobne krople na policzkach, na włosach, a ponton pod stopami, i gdzieś w oddali, na kadłubie statku, tęskny, szyderczy napis RIO DE JANEIRO otulony wodną mgiełką— a za sobą czterogłosowe, wzmocnione głośnikami błaganie:

Help me if you can, Fm feeling down,

And I do appreciate you being around,

Help me get my feet back on the groand.

Won't you — please please!!! — help me ?

Krzysztof Paliwoda włóczy się więc z rękami w kieszeniach kurtki, z podniesionym kołnierzem — a nazajutrz w dżinsach i koszuli z podwiniętymi rękawami: od krzyża do RIO DE JANEIRO, od sali obrad do drugiej bramy, na mszę, od drugiej bramy pod pierwszą, w kwietno— chorągwiany ceremoniał, i znów na ponton, moknąć w deszczu, opalać się, jak wypadnie. Czekać. W kakofonii głosów, w której co chwila powtarza się kontrapunkt: „Wejdą? Jak myślisz, wejdą? Koniec? Jak myślisz, koniec? Strzelać? Jak myślisz, będą strzelać?” Niewiele ma do roboty, pomagier przy ekspertach. Tyle że może tu zginąć razem ze wszystkimi, myśl, która go podkręca, mobilizuje, trzyma przy życiu, myśl — marihuana. Jeżeli tak, wszystko w porządku.

Czekać! Tu także! I po to się opuściło ten archipelag czekających, archipelag klęski — zza bramy? Żeby tu także czekać? No, ale na coś lepszego, niż kilo solonych śledzi; na śmierć. Czy może na zwycięstwo. Na wielkość, jak by nie było.

Oczywiście, najpewniej samo się to wszystko załamie. Ale na razie tylko narasta. Idzie w górę. Gazuje. Jeśli tak dalej... Jeśli tak dalej, to cóż, będą musieli coś przysłać: czołgi lub czarną wołgę z facetem w granatowym garniturze. Orzeł czy reszka?

Serio się tym bawi, podrzucając monetę na pontonie, w tym swoim ulubionym miejscu: obstawia reszkę. Reszka to wołga z garniturem. Wychodzi. Trzy razy pod rząd.

— To jest Wandea!

Tak mówi do Tadeusza, przed budynkiem z przekreślonym na krzyż napisem RADA ZAKŁADOWA STOCZNI GDAŃSKIEJ IM. LENINA, przesuwając zwiniętą dłoń wzdłuż prętu dźwigającego zakaz wjazdu, białe kółko w czerwonej otoczce, w górę i w dół — i zaraz powtarza:

— Mówię ci, to jest Wandea!

Tadeusz patrzy na niego ze zdumieniem.

Wandea? Ach, kontrrewolucja francuska! Tak to widzisz? Niemożliwe! Jako kontrrewolucję? No, nie, Krzysztof...

Ależ skąd! — protestuje Krzysztof. — Sam widzisz. Robisz to, co mnie zarzucałeś. Masz w głowie jakiś stereotyp z podręcznika historii. Mnie chodzi o coś duchowego. Wiesz, Wandea... Białe sztandary, kwiaty lilii haftowane przez siostrę królewską w więzieniu Tempie, msze polowe...

Tadeusz znów się najeżył, znów ma w źrenicach dwie patriotyczne chorągiewki. Co za człowiek!

— Patrzysz na to wszystko jak na spektakl teatralny — mówi surowo. — Czepiasz się spraw drugorzędnych. Błahostek, bzdur. Ta twoja uciecha, kiedy po hymnie odezwali się nagle Beatlesi! Nikt prócz ciebie nie zwrócił w ogóle uwagi... — Rzuca Krzysztofowi nagłe spojrzenie spode łba. — Słuchaj, czy ty uważasz, że to się nie uda?

Krzysztof zsuwa dłoń z pręta. Otwierają, otrzepuje.

Cóż, nie powinno się udać! Zgodnie z elementarną logiką— nie powinno.

Co masz na myśli?

Gdybym ja był u władzy, nigdy w życiu nie zgodziłbym się na niezależne związki zawo dowe. Nigdy i pod żadnym pozorem. Ale to nie jest miarodajne. Gdybym był u władzy, nie dopuściłbym w ogóle do tego, co się stało.

Tadeusz zachichotał. Nareszcie! Bo i ten sposób mówienia: „gdybym był rządem”! Idiotyczne. Krzysztof też się z tego śmieje. Ale czy można mówić inaczej?

W jaki to niby sposób?

Nie dopuściłbym do spełnienia jakichkolwiek lokalnych postulatów strajkowych. A gdy bym był kimkolwiek, tam, na górze, to zaraz na początku tego ulegania żądaniom podałbym się do dymisji. Bo to był koniec. Zachęta dla wszystkich. Dla całego kraju. Strajkujcie, moi drodzy! Strajkujcie, kochani! Kto strajkuje, dostaje podwyżkę! Kto nie strajkuje, nie dostaje! Ach, durnie! — I Krzysztof, wściekły, spluwa na ziemię. Po czym zastyga w zdumieniu nad plebejskością tego, co zrobił. Nigdy dotąd...

Tak się tym przejmujesz, jakbyś był po ich stronie.

Po prostu nie mogę znieść tej amatorszczyzny. Tego braku pojęcia o rządzeniu. No, i sami się wrobili. Za późno. Jeżeli teraz przyślą tu wojsko, może być z tego wojna domowa. Za daleko to zaszło. Trzeba było działać wcześniej. Boże, co za głupcy! Co za głupcy!

Tadeusz znów patrzy na niego poruszając chorągiewkami w źrenicach. Chce coś powiedzieć, odkasłuje, znów chce powiedzieć...

— Człowieku — wybucha wreszcie — czyś ty się kiedykolwiek naprawdę za kimś opowie dział? Poza tymi twoimi terrorystami?

Myślałby kto. Za nimi przecież też nie. Do pewnego stopnia. W konkretnych warunkach. W konkretnych okolicznościach. W zasadzie. Raczej podziw. Raczej szacunek. Natomiast... — Ależ tak, kolego szuanie — mówi Tadeuszowi. — Za tym, co tutaj. Słowo daję! Moja pierwsza odnowa! Raz przecież trzeba coś takiego przeżyć!

Nieszczęsny neofita nie zdążył uśmiercić go wzrokiem. Dokoła robi się ruch. Wszyscy pędzą, do bramy, do bramy. „Wojewoda przyjechał!”

Ach, więc jednak. Reszka. Trzy razy reszka.

Wojewoda idzie pieszo. Od bramy. Szpalerem. Zrobili szpaler, stłoczyli się po obu stronach ścieżynki, która dla niego pozostała. Krzysztof stanął za czyimiś plecami, facet jest niski, więc widzi dobrze: idzie. Jak przez drogę krzyżową. Głowę ma opuszczoną, wzrok wbity w ziemię, policzki mu płoną. Ciężka chwila. Krzysztof mu współczuje, inni nie, skądże, w gruncie rzeczy mają rację, ale jednak... Jak do Canossy, przyszedł jak do Canossy! Ugięli się, złamali, przysłali go tu, do jaskini lwa, na rozmowy z buntownikami. Powieki drgają mu nerwowo. Ten niski przed Krzysztofem poderwał się nagle, prawie podskoczył. I wrzasnął dziwnym, zdławionym głosem, cudzym głosem, nie zna człowieka, a przecież wie, jest pewny, że to nie jego głos:

— W oczy patrz, ty! Boi się spojrzeć nam w oczy!

Odpowiedział mu pomruk. Jak echo. Szpaler zafalował. Dygnitarz zatrzymał się, uniósł roztrzepotaną rękę na wysokość serca. Twarz ma purpurową. Ależ jemu się tu coś stanie, myśli Krzysztof, zaraz mu się coś stanie... Nie, nic. Odwrócił się tylko, podszedł. Do tego małego czy do niego, Krzysztofa? Sam przecież nie wie, kto to krzyknął. Wydaje mu się pewnie, że on, Krzysztof. I jemu wychrypiał, najgłośniej jak mógł, patrząc na niego spod przemocą uniesionych powiek: — Patrzę w oczy! Nie mam powodu, żeby tego nie robić! Ja nie mam powodu!

Ktoś niemrawo zaklaskał, reszta milczy. Wojewoda szarpnął krawat i ruszył dalej, teraz już patrząc po otaczających go twarzach, po tej mgle, zmuszając się, żeby patrzeć.

Aż do drzwi. Zniknął za drzwiami. PIĘĆ, CZTERY, TRZY, DWA, JEDEN, zgrzytają głośniki. Każde słowo, które dygnitarz odtąd powie, każde słowo, które powiedzą jemu, będzie transmitowane. Tłum zafalował, postąpił do przodu, uniósł głowy. Słucha. Czeka.

Papierosy dawno się skończyły. Ale ludzie przynoszą nowe, wciskają je między pręty ogrodzenia, wystarczy wyciągnąć rękę. Niemal wystarczy.

— Warunek wstępny rozmów: odblokować telefony! Przywrócić łączność z krajem! Ze światem!

Powinni się zgodzić. Jakoś im ta blokada nie pomaga. Trzysta osiemdziesiąt pięć zakładów! Tak czy owak, reprezentujemy już trzysta osiemdziesiąt pięć zakładów!

List do Moniki został przepisany w trzech egzemplarzach, wsunięty do trzech kopert. Wystarczyłoby poprosić trzech zagranicznych dziennikarzy... Ale czy można zrobić coś takiego? Jeżeli stąd, STĄD wyjdzie list do Stammheim... Wiadomo, co mogą z tego zrobić. Jak zinterpretować. Nie, nie może. Nie ma prawa.

W końcu złapał kogoś, kto wraca zaraz do Warszawy. Włożył swój list do drugiej, większej koperty. Zaadresował tę większą. Wsunął do środka kartkę do matki. Matka to wyśle. Jeżeli dostanie.

Nierealne. To wszystko jest nierealne. Monika, to widmo. Odległa, niepojęta.

Bądź co bądź napisał to, co postanowił napisać. Oświadczył się, Boże drogi, czy można sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego? Frak i lakierki. I stocznia, i Stammheim. Idiota. Ale właściwie dlaczego idiota, po co siebie szkalować?

RIO DE JANEIRO

Opera nas popiera! Filharmonia popiera! Och, Moniko. Kazali robotnikom odciąć się od inteligencji, a oni się nie odcięli. Była katastrofa kolejowa, daleko stąd, pod Toruniem, dużo trupów, dużo rannych, oddawano tu krew dla nich, dla rannych, mojej nie wzięli. Och, Moniko. Tu jest twierdza, w twierdzy jest bezpiecznie. Tam na zewnątrz aresztowania. Cała opozycja siedzi. Normalka, czterdzieści osiem godzin, a kiedy wyjdą, po przejściu paru kroków kolejne aresztowanie, znowu czterdzieści osiem, tak można się bawić do końca świata. Ale czy ja mogłem się do nich przyłączyć, no, powiedz, czy mogłem, skoro nie popieram ich na sto procent? Potępiali was, uważali was za kryminalistów, więc czy mogłem, skoro was podziwiałem? (Ale z wami też nie byłem na więcej niż dwadzieścia procent, niestety, nędzny rozdzielacz włosa). Rzucić całe życie na szale w imię czegoś, co się popiera tylko częściowo? W sytuacji krytycznej, tak; ale jeszcze jej nie było, tej krytycznej sytuacji. Może teraz. Więc się opowiedziałem. Ale, Moniko, wysłuchaj mnie (nie wiem, przez kogo wyślę ten list), wysłuchaj mnie, jestem tu szósty dzień i jak dotąd...

Sam o tym nie wiedząc, szedł za muzyką. Za czyimś głosem, śpiewającym — jak się zdawało — na tle fali. Ależ tak. Głośniki już wyłączono, niech sobie wypoczną do przyjazdu delegacji rządowej — o ile przyjedzie, o ile przyjedzie! Bo wojewoda wyszedł, łapiąc głośno oddech z ulgi przy samej bramie: przygotował grunt i wyszedł, czekamy na wicepremiera. Zwycięstwo! Zwycięstwo! Wielkie V ułożone z dwóch uniesionych wysoko palców. A przecież to nic nie znaczy. Może nie przyjedzie. Może przerwie rozmowy. Może nic z tego nie wyni...

Ależ oczywiście, to ma znaczenie, nie takie wielkie, jak się to może wydawać naiwnym, a przecież... To chyba radio. Ładna piosenka. Właśnie ten rytm, ten timbre... No tak, wiedział, że ją zna. Dlatego przyciągnęła go aż tutaj, tym niewyraźnym trwaniem pod hukiem fal. Czymś znajomym, co podświadomie rozszyfrował. Szczur przyszedł do szczurołapa. Oto szczurołap: siedzi skulony pod pomostem, długie nogi w spranych dżinsach podciągnął pod brodę, na kolanach oparł mały magnetofon. Miłośnik samotności. A zatem trzeba... Ale gdy tylko Krzysztof robi krok wstecz, facet z magnetofonem przyzywa go ruchem ręki. Chodź, nie ma sprawy. Siadaj. Więc siada. Przez chwilę słuchają razem. Potem tamten naciska klawisz. Stop.

To było Wysockiego, tak? — pyta Krzysztof.

Według Wysockiego. Obława. Nagranie z koncertu. Och, mam tu dużo takich...

Jest chyba w wieku Krzysztofa. Rudawy, brodaty. Chudy. Widywał go już. Nietutejszy, przyjezdny. Delegat? Pomagier? Ach, kto by zdołał w sześć dni...

— Puść to jeszcze raz — prosi Krzysztof.

— Już.

Chudy cofa taśmę. Bezbłędnie wyłapuje początek. Słuchaj.

Tylko gitara. Szybki, zadyszany męski głos i gitara. I drugi męski głos, wchodzący w refrenie. Refren razem, szybko, szybko, u kresu oddechu.

Skulony w jakiejś ciemnej jamie smaczniem sobie spal

I spały małe wilczki dwa zupełnie ślepe jeszcze

Wtem stary wilk przewodnik co życie dobrze znał...

A jakże, pamięta. Kiedy to po raz pierwszy usłyszał, napisał do Moniki triumfalnie: widzisz, są ludzie, myślący tak jak my. Są tendencje w kulturze, które idą po naszej linii, które tworzą naszą bazę duchową... ach, to dumne, szczeniackie „naszą”! Tłumaczył to na jej użytek, przepisywał, wysyłał. Jakieś zdania, jakieś akapity z artykułów. Protest czytelnika przeciw atakowi na RAF. „List do Ulriki Meinhof Stabry. Teksty piosenek, tych nielegalnych, tych półlegalnych. Studenckich, podziemnych. To także dla niej przetłumaczył, wysłał... jak gdyby mogła odżywiać się takimi okruchami, w swojej celi! On mógł; ale on był wolny... Odruchowo wybija rytm palcami, dotykającymi wilgotnej ziemi. Tak, ten rozkaz z daleka i gończe z czterech stron...

Obława! Obława? Na młode wilki obława!

Te dzikie, zapalczywe, w gęstym lesie wychowane!

Krąg śniegu wydeptany! W tym kręgu plama krwawa!

Ciała wilcze kłami gończych psów szarpane!

Dlaczego, u diabła, był tak pewien, że to ich piosenka? Dlaczego tak ochoczo, bez żadnych wątpliwości, rzucił ją Monice do stóp? Wishful thinking? Ale sama nielegalność, półlegalność, na którą piosenkę, wbrew jej popularności, skazano — sama ona przecież o czymś świadczy. Dwa małe wilczki rozdarto już na strzępy...

Zginęły ślepe, ufne tak, puszyste kłębki dwa

Bezradne na tym świecie złym, nie wiedząc, kto je zdławił!

I zginie także stary wilk, choć życie dobrze zna

Bo z trzema naraz walczy psami i z ran trzech naraz krwawi!

A ten, który śpiewa? Och, ten wyrwał się z obławy, co za szczęście, każdy przyzna, została na pamiątkę tego szczęścia krwawa blizna... No, jasne. Sentymentalny durniu. Znów go coś piecze pod powiekami. Durniu. Brodaty chudzielec śpiewa cicho do wtóru magnetofonu; też by się przyłączył, gdyby go tak nie dławiło w gardle. Nie może. Nie wydobyłby z siebie głosu.

Lecz nie skończyła się obława i nie śpią gończe psy

I giną ciągle wilki młode w całym wielkim świecie

Nie dajcie z siebie zedrzeć skór! Brońcie się i wy!

O bracia wilcy, brońcie się, nim wszyscy wyginiecie!

Obława! Obława! Na całym świecie obława!...

Krzysztof gwałtownie pochyla głowę. No tak, miał przecież rację. Miał rację, że jej to wysłał.

Co robiłeś w sześćdziesiątym ósmym? — pyta nagle brodacz, przyciszając dźwięk.

Studiowałem — odpowiada Krzysztof, tylko trochę zdziwiony. — Na prawie.

Warszawa?

Tak.

Ja też. Na socjologii, pierwszy rok. I co robiłeś?

Krzysztof wzrusza ramionami.

Byłem za rządem.

Po-waż-nie? A w siedemdziesiątym?

Byłem za rządem.

Coś takiego! I kiedy przestałeś być?

  Po kilku dniach. Kiedy był zamach stanu. Za nowym rządem już nie byłem, ani przez chwilę.

  Ależ z ciebie oryginał! — Brodacz przygląda mu się ze zdumieniem. — Wszystko na od wrót!

Zapewne. Krzysztof bierze od niego papierosa, pochyla się nad osłoniętą otoczką dłoni od wiatru zapałką.

— To znaczy jak? — pyta tamten. — W sześćdziesiątym ósmym byłeś za cenzurą? I za wypędzeniem Żydów? I przeciw mieszaniu się inteligencji do polityki? Pisarze do pióra, studenci do nauki? Tak było?

Krzysztof wzrusza ramionami.

— Wzorcowy obiekt manipulacji. Wystarczyło mi powiedzieć, że przecież wszędzie jest cenzura i że który kraj pozwalałby zdradzać tajemnice wojskowe, i że skoro środki przekazu są finansowane przez państwo, to jak można się spodziewać, że państwo będzie finansować ataki na siebie, rozumiesz. A ja potakiwałem, no bo jakże. To było logiczne. Co do Żydów, to przecież nie na nich wpadli, tylko na syjonistów, to przecież niejednoznaczne, syjonizm to ideologia...

— Człowieku! — woła chudy. — Byłeś aż takim durniem?

Krzysztof przygląda mu się. Trochę za wiele tej pogardy. Przesada.

— Wiesz — mówi wolno — jeden były dureń jest bardziej przydatny niż stu mądrych od urodzenia. Bo on wie, co trafi do ludzi. Na co się dadzą wziąć. Teraz też.

Ale nie wierzy w to, co mówi. Obraza minęła. Znów wrócił stary lęk, ciemne drgnienie: przecież ty nie masz światopoglądu! Kretynie! Wszyscy to mają, akurat tak samo, jak mózg i serce, wszyscy, tylko nie ty. Wierzą w Boga, w pieniądze, w klasę robotniczą, w cokolwiek: a ty? Być może, wieczne być może! Z jednej strony tak, a z drugiej wręcz przeciwnie. To ci się podoba, a to odrzucasz. Jezu, opowiedzieć się wreszcie za czymś i poświadczyć to śmiercią; niech ten moment wiary — w cokolwiek! — będzie ostatnim momentem życia. Gdybyż tak nadleciały samoloty i zrzuciły bomby, i utrwaliły go tak na wieki, utrwaliły chwilę, zmieniając ją w wybór...

A w to, że Marzec zrobili Żydzi i stalinowcy, Żydzi dla stalinowców, w to też wierzyłeś?

Oszalałeś? Och, nie. Przecież ja tam byłem. Jak mógłbym w taką bzdurę...

No, chociaż tyle. Więc jak przyjmowałeś to, co wypisywali w prasie?

Krzysztof stuka palcami po kolanie. Do diabła, nie ma powodu spowiadać się przed tym facetem! A z drugiej strony, czemu miałby kłamać? „Gdzie nie ma przegięć?” — tak myślałem. I szuka w oczach brodacza pogardy; nie znajduje. Raczej ubawioną sympatię.

Nie myślałem, że spotkam kogoś takiego jak ty! Słuchaj, a czy mógłbyś bić?

O co ci chodzi?

Wszystko się do tego sprowadza. Wtedy, w Marcu... ile ty miałeś lat? osiemnaście? I takie poglądy, jak mówisz. Ludzie z takimi poglądami bili. A ty?

Kto bił? Studenci studentów?

Niektórzy tak.

Daj spokój. Nie widziałem. Nie wierzę.

Brodaty przymyka oczy.

— Pamiętam to jak dziś — mówi. — Wiec się skończył, gadaliśmy jeszcze przed biblioteką, niedaleko tych autokarów, co to, pamiętasz, przywieźli nimi robotników, żeby nam wyperswadowali...

— Byłeś tam? Ja też!

  Tacy jeszcze godni, psiakrew! Elita narodu! Na swoim eksterytorialnym... I nagle otwarły się te dwie bramy, z dwóch stron, i wpadli, wpadli przez obie bramy, pałki trzymali w górze, pałki aż błyszczały...

  Golędzinów z prawej, ORMO z lewej — wspomina Krzysztof równie tęsknie.

— I w dwa ognie! Jak oni pędzili, człowieku! W jakiej furii! Kiedy mnie złapali...

  Poczekaj, to nie tak było — prostuje nagle Krzysztof. — Najpierw wpadli mundurowi. Wtedy wszyscy rzucili się do drugiej bramy, tej południowej. A brama się otwarła, i wyskoczyli z niej cywile z pałkami, i już ich mieli. To ważne, że była chwila spóźnienia. Dobre taktycznie, z ich punktu widzenia. Nie pamiętasz?

  Ciebie kto dopadł? — pyta brodacz serdecznie; położył mu nawet rękę na ramieniu, jak bratu. — Mundurowi czy cywile?

— Mnie? Nikt.

— Jak to?

  Ja nie poleciałem do drugiej bramy, tylko do trzeciej. Do tej na Kościół Wizytek. Nikt o niej nie pamiętał...

  Przecież jeszcze nie wiedziałeś, że z drugiej bramy też wylecą! Bo tak było, masz rację, była chwila spóźnienia. Więc czemu...

— Bo nie lubię tłoku. Wszyscy polecieli do drugiej bramy, więc ja do trzeciej. Instynkt. To brzmi podejrzanie. Więc dodaje czym prędzej:

— W końcu nie ja jeden poleciałem do trzeciej bramy. I jeszcze czwarte wyjście było, na Oboźną. Tamtędy pewnie też choć parę osób uciekło...

Brodacz macha ręką. Mniejsza o to.

Przez chwilę milczą. Przypominają sobie: błysk uniesionych pałek, hełmy z paskami pod brodą, rozjarzone, narkotyczne oczy tych, co bili. Jak oni bili, Boże święty! Jak bili! Bezbronnych. Nie podczas manifestacji, nie: po niej. Na zamkniętym terenie, ich terenie. Zmusili ich do wyjścia stamtąd. Wygonili na ulicę, pałkami. I teraz to już były zamieszki uliczne, tak jak chcieli. O tak, pamiętam. Jak stali, lekko pochyleni, zebrani w sobie, gotowi, rzucając spojrzenia spod hełmów — na ulicy, już na ulicy — a tamci, studenci, otaczali ich kręgiem, skandując: GE-STA-PO! GE-STA-PO! Potem sięgnęli do portmonetek, sypnęli bilonem, obrzucili ich tym — monetami, drobnymi monetami, zapłatą... I nagłe sprężenie, nagła eksplozja tej zbrojnej, mundurowej grupy, uniesione pałki, ucieczka, krzyki... I „suki” milicyjne, do których wtłaczano krzyczących. I gaz łzawiący — nazajutrz? na drugi dzień? Na trzeci? Rozpryskujące się pociski z gazem, oczy wypływające łzami z oczodołów, z mózgu, płomień w gardle, w nosie, w uszach, i wojna podjazdowa na ulicach, w zaułkach, atak, ucieczka, atak, ucieczka... „Atak”, mój Boże! Inteligenckie mięczaki! Atak polegał tylko na ruszeniu naprzód, z hasłem, z krzykiem. Choćby z tym wiecznym GE-STA-PO. GE-STA-PO! Nigdzie, nigdzie nie było schronienia. Uniwersytet już nim nie był, mogli tam wejść w każdej chwili. Więc kościoły? Ale tamci wchodzili i do kościołów, wrzucali przez otwarte drzwi swoje bomby łzawiące, swoje pociski. Więc nigdzie, nigdzie. Na trzeci — czy czwarty? — dzień ulicą, w pochodzie. Pamiętasz. Ujadanie psa. Staruszek w piżamie, gapiący się z balkonu. Źle przygotowane, fatalnie przygotowane, straż, ich własna straż nie zdała egzaminu, dołączyły się męty, obcy. Ale czy można tego uniknąć na otwartej przestrzeni? Atak, ucieczka. Krzyk, hasło. Gaz. I grad kamieni. O tak; pamiętam.

Więc byłeś w tym jednak? — pyta brodaty.

Ach, nie. W tym, ale nie z tym. W środku, ale... Co ze mnie był za kretyn!

Hańba, myśli, hańba. To było hańbą. Szedł w pochodzie. Biegł do przodu, ale milcząc: niczego nie wołał, nie skandował GE-STA-PO, łzawił, kaszlał, do przodu, do tyłu, na schody, pod kościół, słuchał, patrzył, ryzykował, ale nie wiedział, głupi osiemnastolatek, idiota, nie wiedział, co ma o tym myśleć. Jak ocenić. Dopiero po latach... Co za hańba!

W końcu doszedłem do wniosku — mówi — że nigdy nie poprę niczego na sto procent... chyba że sam to wymyślę. I wymyśliłem. Ale to z tamtego wynikło, z Marca. Walka inteligencji o własne prawa, nie o cudze. O siebie. Rewolucyjną Partię Inteligencji, to wymyśliłem!

Po-waż-nie? Ilu członków?

Jeden.

Brodacz chichoce. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Liberte, egalite, fraternite! Tego trzeciego hasła nikt nigdy nie tknął. Z pierwszego wynikła rewolucja francuska. Z drugiego październikowa. A trzecie? Z trzeciego to, co tutaj. Po raz pierwszy w historii. Jeżeli to jest możliwe: fraternite! Och, gdyby to się utrzymało, RPI nie byłaby potrzebna. Mogliby być razem. Solidarnie. Jeden za drugiego, jedni za drugich, wielki piec za ofermę w białym fartuchu, oferma w białym fartuchu wszystko co się da za tych od wielkiego pieca, fraternite! Ale to niemożliwe, to przecież jest niemożliwe!

— OD MORZA! SŁYSZYCIE? OD MORZA!

I tupot nóg, nad głowami, obok. Nadbiegają, tłumem. Brodacz szybko wyłącza magnetofon, wiesza go na ramieniu, już się poderwał, Krzysztof też: o co chodzi? Pędzą na brzeg, pół stoczni. Osłaniają oczy rękami, wypatrują.

Gierek w siedemdziesiątym też morzem przypłynął.

Bramą nie wejdą. Bramą będą się bali.

No i gdzie są? Gdzie ich widzicie, durnie?

Nie przypłyną. Mówiłem, że nie przypłyną.

Kto to powiedział? Kto wymyślił, że podpływają?

OD BRAMY! LUDZIE! BRAMA! BRAMA!

Lecimy — rzuca brodacz, i już się wysforował o trzy metry do przodu. Tłum gna z powrotem, od morza pod pierwszą bramę, tłum dał się zmylić, ale już zawraca: przyjechała delegacja rządowa. Reszka. Reszka.

 

*

 

E tam, jeszcze nie przyjechała. Porządkowi w biało— czerwonych opaskach rozciągają dwie liny od bramy do tego budynku, w którym się sypia pod stołem, wytyczają dróżkę. Tędy będą szli. Wicepremier i reszta. Złamali się! Będą rozmawiać! Ależ nie, to przecież niemożliwe.

A jeśli nawet możliwe, to nic z tego i tak nie wyniknie.

A jeśli nawet wyniknie, to długo nie potrwa. Nie może być inaczej! Nie może być inaczej!

 

6

 

— Sankcje! Sankcje! Wszyscy mają sankcje!

No, widzisz, władza zstąpiła do gniazda os, między buntowszczyków. Władza przyjeżdża na rozmowy z buntowszczykami: raz, drugi, trzeci. Siada z nimi przy jednym stole. Dwie ręce ze spinkami przy mankietach: jedna rzuca ustępstwa, druga sankcje prokuratorskie. Co teraz?

— Trzeba coś robić! — krzyczy dziewczyna o gładkich, czarnych włosach, chwytając Krzysztofa za ramiona: nie zna go, on jej też nie, może to ta, która śpiewała pierwszego wie czoru, postukując w podłogę butami na koturnach, może kto inny, wszystko jedno. Prawie płacze. Trzęsie się. — Trzeba wymusić zwolnienie! Cofnięcie sankcji! Tak czy nie? No, po wiedz: przecież stocznia może to wymusić?

— Chyba tak. Ale czy zechce?

A więc tym razem nie skończyło się na czterdziestu ośmiu godzinach razy nieskończoność. Tym razem spróbowano rozprawić się z opozycją na dobre. Koniec z nami.

Trzeba z tego zrobić warunek kontynuowania rozmów.

Mnie to mówisz?

Biegną gdzieś. Dziewczyna trzyma kurczowo jego rękę. Biegną, mówią co się stało, biegną z innymi, jest ich coraz więcej, naprzeciw nich biegną inni, oni też wiedzą, dorzucają szczegóły, tak, trzeba iść, powiedzieć, trzeba coś zrobić, szybciej, szybciej, zaraz...

Hałas przy bramie, tłok przy bramie, liny już rozciągnięte, wchodzą. Wicepremier, reszta. Ktoś zaklaskał, och, bydlę. „Jeszcze się w życiu nie naklaskałeś?” Cisza, cisza. Teraz cisza. „Dzień dobry” — mówi wicepremier. Cisza. „Zobaczymy, czy będzie dobry!” Dziewczyna o czarnych włosach znów zjawia się obok, znów ciągnie Krzysztofa za sobą, czyżby go z kimś pomyliła? Ach, nie. On to rozumie. Oczywiście, rozumie. Wpadają na kogoś w piżamie i kapciach, to chory z miejscowego szpitala, wyrwał się z łóżka i plącze po dziedzińcu, żeby widzieć. Przepraszają. „Musimy zdążyć. Zanim zaczną rozmowy. Musimy przedtem. Bo jeszcze podpiszą. Bo jeszcze się dogadają, ich kosztem!” Nagle ktoś ich rozdziela, Krzysztofa i czarnowłosą, taranuje, wbija się między nich, piorunuje spojrzeniem: „Krzysztof! Co ty tu robisz? W co ty się mieszasz?”

Tadeusz. Ależ, jak on śmie, tym tonem... Oszalał.

W sprawie więźniów jest jasna linia — mówi. („Jasna linia”, Tadeusz na Boga, masz już wszelkie dane, żeby wejść do rządu). — Nie trzeba tego ruszać. Nie wolno stawiać władzom ultimatum. Tu należy elastycznie. Za kulisami. Nie przyciskać do muru. Dać im wyjść z tego z honorem.

Komu? — krzyczy histerycznie czarnowłosa. — Więźniom?! Oni wyjdą z honorem, niech się pannie boi!

Władzom. Władzom. W końcu się to załatwi. Ale nie teraz, nie tutaj. To przecież sprawa drugorzędna.

Drugorzędna?! Pan mówi „drugorzędna”?

W tym samym momencie pojawia się chudy brodacz, ten kolekcjoner nielegalnych piosenek, Krzysztof widzi go po raz pierwszy od tamtych chwil nad morzem. Pociąga czarnowłosą za sobą. „Poruszą to” — mówi już w biegu. — „Zażądają zwolnienia. Wałęsa obiecał. Gwiazda...”

W co ty się mieszasz, Krzysztof? — Pyta raz jeszcze Członek Rządu In Spe — Z kim ty się zadajesz?

O co ci chodzi?

Ty masz jakąś manię na punkcie więźniów, słowo daję. Manię! Wszystko poprzesz, byle tylko wyciągnąć politycznych, w Polsce, w Paragwaju, w Górnej Wolcie, obojętne. Wszystko poprzesz! Porwanie samolotu, szantaż, ultimatum... Obsesja! Ale twoje obsesje nie powinny psuć sprawy, która... wielkiej sprawy, która...

Odwraca się plecami i odchodzi, pozostawiając za sobą jąkanie się Tadeusza. Do diabła, wszędzie to samo! Wszędzie jest to samo!

Przysiada gdzieś w kącie, na ziemi. Podciąga wysoko kolana, obejmuje je rękami, unosi twarz do słońca. Zamyka oczy. Widzi teraz Centrum Pompidou, rozkrojone avocado na talerzyku, łyżeczkę, zagłębiającą się w miąższu... Smugę neonów za szybą samochodu. Zakratowane okno celi więziennej. Ściany pomalowane na żółto. Siatkę nad głową, siatkę zagradzającą niebo. Cień posuwający się po trawniku. Nagłe, gwałtowne drganie pod żebrami: to samo, które poczuł na rue de Rivoli, sekunda, nie więcej. Jednosekundowy pożar. Życie, cudowne życie! Życie, nie odtrącaj mnie! Och, kretyn, kretyn. Jak śmiał tak pomyśleć. Wstyd, hańba, szmira. Tak nawet myśleć nie wypada, nawet myśleć...

Uniósł powieki. Przez głośniki, na całą stocznię, rozbrzmiewają głosy z sali obrad. Ach, zapytano o więźniów! Więc jednak? Wicepremier się dziwi. Zresztą, tak czy owak, nic tu nie może pomóc. To nie leży w jego kompetencjach. Czyich w takim razie? — Może międzynarodowego sądu w Hadze — mówi wicepremier kpiąco, i ku zdumieniu Krzysztofa ludzie wybuchają oklaskami: tam, na sali, z której jest transmisja, i tu, pod głośnikiem. „Tak! Tak! Właśnie! Sąd międzynarodowy!” Nie zrozumieli, że z nich zadrwiono? Krzysztof poczerwieniał z przykrości. Sięga po papierosa, zapala. I zastyga z papierosem w ustach, z ciepłą zapałką między palcami. Mowa o braku statusu politycznych. Jego problem, jego obsesja! Nie ma już więźniów politycznych, nikt nie chce tego pojęcia dopuścić, obojętne, w jakim ustroju, obojętne gdzie: Monika też nie jest „polityczną”, skądże! Człowiek, którego się sadza za politykę, ex definitione jest kryminalistą: bo siedzi. Bo innych się nie sadza. Och, Moniko.

  A jaką mamy gwarancie — pyta czyjś głos przez głośniki — Jaką mamy gwarancję, że i nas potem nie nazwą kryminalistami?

  Jestem wstrząśnięty — odpowiada wicepremier głosem tak przejętym, że aż lekko zdławionym. — Jak można mnie posądzać! To nie do pomyślenia!

No, tak.

Póki co, zwekslowano na tych po wyrokach. A ci po sankcjach?

Jak by nie było, ludzie twojej klasy.

Łapie się na tej myśli, wstydliwej i głupiej, nie własnej — gdzie to wyczytał? — ale jednak. Więźniowie polityczni. Kimże są— w większości w każdym razie — jeśli nie ludźmi z twojej klasy, z twojej warstwy? Z twojej RPI? Czy nie stąd ta mania? Mania! O Boże, Tadeusz.

Mimo wszystko nie tylko twoja mania. Nie tylko twoja!

Podłożył sobie plik gazet pod głowę. Plik gazet, pod które podwinął brzeg kurtki. Leży tak w ciemności. Ktoś chrapie. Ciemność. Zamyka oczy.

Ocean. Śmietnisko. Pobojowisko. Brudne, wzdymające się fale unoszą przegniłe deski, papiery, szmaty. Kołysze się to wszystko na grzbietach fal, fale wzbijają się do nieba, rozpruwają chmury. Monika utonęła. Monika jest pod tym wszystkim, pod wodą. Nie chciała czekać, musiała wracać do Europy. Wszystko jedno jak. I utonęła, zaraz przy brzegu, utonęła. Inni dopłynęli dalej, ale nikt do końca. Poszli na dno pośrodku oceanu. Albo tuż przy drugim brzegu. Wessał ich mokry piach na mieliznach, wciągnęła ich ta brudna woda. Nikogo już nie ma. Po tej stronie — nikogo. Tylko on, Krzysztof. Patrzy na fale, na to ruchome śmietnisko, w deszczu, w szumie, w huku, w trzasku zdartej taśmy filmowej — bo to jest także film, zdarty, czarno-biały dokument, tak zdarty, że już prawie niewidoczny; a on jest w środku tego dokumentu, nie może się z niego wydostać. On dopłynie na drugi brzeg, wie o tym, jest pewny; jeśli zechce, dopłynie. Ale nie rusza się z miejsca.

Kobieta w czerwonej, błyszczącej sukni śpiewa na podwyższeniu. Sopran, słowiczy sopran. Filharmonia nas popiera! Och, Moniko.

— Uwaga, uwaga. Nadajemy komunikat. Zginął złoty medalik na zerwanym łańcuszku... Teatr też nas popiera. Oczywiście! Teatr przyjechał. Aktor staje przed mikrofonem, unosi

rękę, otwiera usta...

Niebo nad nami rozpal w łunę, Uderz nam w serca złotym dzwonem, Otwórz nam Polskę, jak piorunem Otwierasz niebo zachmurzone... Och, tak. Tak. Trudno o coś lepszego.

— Módlmy się o siłę do wytrwania.

— Zdrowaś Mario, łaski pełna, błogosławionaś Ty między niewiastami.

Módlmy się za tych, którzy w podziemnych drukarniach drukują teraz komunikaty MKS— u.

Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi.

Módlmy się za rządzących, aby zawsze kierowali się jedynie dobrem narodu.

Teraz i w godzinę śmierci naszej, amen.

Módlmy się za więźniów politycznych.

Teraz i w godzinę śmierci naszej, amen.

Litania przy bramie. Całowanie sztandaru. Hymn. Arcydzieło! Umieć utrzymać euforię, przez cały ten czas. Patetycznym słowem, sztandarem, pieśnią, wiecem, wezwaniem do czujności, mszą, koncertem. To wielkość, prawda?

Nie nadajesz się, Krzysztof. Przykro mi, sam cię tu ściągnąłem. Ale nie nadajesz się na eksperta. Na naszego eksperta się nie nadajesz! Idź do KOR— u.

O co ci chodzi?

Masz uprzedzenia. Och, mówiłem ci! Masz manię na punkcie tego jednego, więźniów. Nie mówię, że w ogóle się nie nadajesz. Ale nie do prac nad tą sprawą. Ona cię za bardzo obchodzi. Tu trzeba chłodno, bezstronnie.

Chcesz powiedzieć, że mam stąd wyjechać?

Oszalałeś? Jutro chyba podpisujemy. Wiesz przecież. Porozumienie! Zwycięstwo! Zrobiłeś kawał dobrej roboty w sprawach związkowych. Tu chodzi tylko o kwestię więźniów. Czy raczej tych aresztowanych, tych z sankcjami. Tych z KOR— u. Do diabła, jeśli tak popierasz KOR, czemu nie jesteś z nimi? Od początku?

Jakbyś nie wiedział.

Przecież to bzdura. Nie znalazłeś organizacji, którą byś popierał na sto procent, więc nie należysz do żadnej. Dzielenie włosa na czworo, ale to mogę zrozumieć. Natomiast czemu zawsze jesteś gotów pomagać ludziom, których nie popierasz, stawać po ich stronie, i to tak histerycznie... tego nie rozumiem. To nonsensowne!

Moim zdaniem zupełnie oczywiste.

Och, przestań się odszczekiwać, durniu. To było do przewidzenia. Jakim cudem mógłbyś być razem z kimkolwiek? Jakim cudem mógłbyś kogokolwiek zadowolić? Zwłaszcza tego tutaj, to było jasne, od początku. Dwie biało— czerwone chorągiewki w źrenicach. Precz z Tangiem Milonga. Sam widzisz.

Siedzi przy stole w pustawej jeszcze sali konferencyjnej, przy samym brzeżku, z boku. Dostał kanapkę z kiełbasą i wodę mineralną. Pogryza, popija. I pisze — pod pozorem uczciwej pracy w imię FRATERNITE — pisze kolejny list. Prywatny, jak najbardziej. Dzielenie włosa na czworo, jeszcze raz. Po diabła?

 

„Droga Moniko,

To chyba ostatni dzień, ostatni mój dzień tutaj, wielkie święto, porozumienie ma zostać podpisane, euforia, dziennikarze z całego świata szaleją, ja oczywiście obnoszę zgnębioną minę i spodziewam się najgorszego. Jeśli nie zaraz, to jutro, jeśli nie jutro, to za tydzień. Posłuchaj. Robotniczy przywódca zapytał mnie, dlaczego my, inteligenci, jesteśmy tak potwornie głupi. On nas ceni, szanuje, dokonaliśmy rzeczy wielkich, bez nas wszystko spaliłoby na panewce, ale dlaczego, żeby dojść do wniosków, do których on dochodzi w minutę, potrzebujemy tygodnia rozmyślań i lektur? Dlaczego jesteśmy tak tchórzliwi? Dlaczego tak się boimy ryzyka? Mamy przecież dowody tego, jak się wygrywa, ryzykując! (Gdyby znał maj 68, powiedziałby — żądając tego, co niemożliwe. Jedyny realizm!) Pomyślałem od razu (nie powiedziałem tego): bo wiemy, że NIC, nigdy, od początku świata, nie skończyło się dobrze! NIC, NIGDY! I jednocześnie: ale jeżeli tak, to czego się bać? Czemu się wahać? Czemu nie iść na całość, zawsze, wszędzie? I kolejna myśl: przecież wy to robicie, więc nieprawda, że kretyńska ostrożność jest cechą immanentną inteligencji. I (znów jednocześnie): ale jak na tym wychodzicie? Na tym pójściu na całość? Wy i sprawa, o którą chodzi? Mais c'est en fourgeonnant qu'on devient fourgeon[2]. Sto sprzecznych myśli, żadnego słowa: dawno odszedł, kiedy ja wciąż zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć.

Moniko, mówi się o esprit d'escalier. Ale my, inteligenci, mamy esprit de la rue, esprit d'autre ville, esprit d'outre mer, esprit d'outre-tombe![3]

Gdyby tak iść za podświadomością

Ostatniej nocy miałem sen...”

Chowa długopis, przymyka oczy i przypomina sobie ten sen.

 

Udręka. Ciemna, ciężka udręka, jaka bywa tylko we śnie.

Ulice. Unoszące się kłęby kurzu. Obolałe, opuchnięte nogi. Pozamykane drzwi. Wszystkie drzwi. Za wszystkimi — strajki.

Robotnik w waciaku leży na szerokim łożu, na białej skórze niedźwiedziej, przedmuchując sobie nos platynowym aparacikiem. „Platyna” — chlubi się — „Prawdziwa platyna!” Krzysztof stoi przy nim ponuro skrzywiony i zachwycony jednocześnie: bo jakiż on jest przy tym czarujący! Jaki niewyobrażalnie czarujący!

Ale nie można stać przy nim wiecznie. Niestety. Trzeba biec, trzeba działać! Trzeba wynająć samolot. Znaleźć mapę. Ach, ludzie, spieszcie się! Spieszcie!

Na ulicach niekończące się kolejki. To zapisy do wolnych związków zawodowych. Ludzie stoją godzinami, jak po chleb, jak po mleko. Ach, ale w kolejkach nie zapisują jeszcze do związku, wydają tylko numerki do kolejki do zapisu! Krzysztof z oburzeniem ogląda swój numerek: kawałek wybrudzonej od bezustannego obiegu tekturki. 64. Nie ma przecież czasu stać w następnej kolejce, musi biec, działać!

Lecą samolotem. Nie takim, w jakim porwano papieża. Mniejszym. Nie dolecą. To już widać. Nie dolecą. Trzeba natychmiast lądować, gdziekolwiek! W polu, tak, tutaj: w polu! Człowieku, szybciej!

Wylądowali. Ilu ich jest? Pięciu, sześciu? Stoją na skraju drogi, naprzeciwko jest las. Patrzą na ten las. Obok Krzysztofa stoi chudy brodacz z magnetofonem. Schyla się, nabiera pełne ręce kamieni. Płacze. — Widzisz? — krzyczy do Krzysztofa. — Widzisz mój los? Mój przeklęty los? Kamieniami w niego! Kamieniami w nasz los! Niech zdechnie!

Zaczyna rzucać. Raz po razie, z ugięciem kolan, z rozmachem. W las po drugiej stronie drogi. W swój los. Krzysztof drętwieje, ale nie może wydobyć z siebie ani jednego słowa. Bo przecież ten dureń rzuca kamieniami w swój zły los, a trafia w psa! Albo może w każdej chwili trafić... W lesie jest jakiś człowiek z trzema psami, spokojny, miły mieszczuch: widzi, co się dzieje, ale nie śmie zaprotestować, macha tylko rękami, wreszcie gwiżdże na psy i ucieka. Psy biegną za nim, piszcząc. Kogo ty chciałeś kamienować, durniu? Co chciałeś kamienować? Zły los? Jego tam przecież nie ma, są tylko drzewa, mech, rozbawione psy...

Nie, nie powie mu tego. Niczego nie powie. Zbyt jest zmęczony, zbyt bezsilny. Stoi tak, garbiąc się, ze zwisającymi wzdłuż tułowia rękami. Wszystko stracone. Nic już nie ma sensu. Klęska. Klęska.

Wtedy właśnie nadjechał cicho wóz, zaprzężony w jednego konia. Nikt nim nie kierował: koń — wypasiony, wyszczotkowany, lśniący — szedł na pamięć, naj dosłowniej uśmiechnięty. Na wozie, przy luźno przywiązanych lejcach, siedział airedale— terier, i też się uśmiechał. Obok spał gruby chłopiec z rękami pod głową: on też uśmiechał się przez sen. Stojący przy drodze zamarli. Jak na komendę odwrócili głowy, żeby zobaczyć, co stanie się na zakręcie: niemożliwe przecież, żeby i tam wszystko poszło równie gładko, żeby koń się nie zbiesił, a chłopiec nie obudził! Ale nie, nic podobnego. Koń wziął miękko zakręt, jeszcze wyraźniej uśmiechnięty, i ruszył dalej tą nieznaną trasą, którą czuł każdym kopytem — w piękny, słoneczny dzień, pod intensywnie błękitnym niebem.

 

— Zaraz przyjdą.

Krzysztof podnosi się z trudem, czując ból w każdej kości, w całym, jakby połamanym ciele: ostatni dzień, zmęczenie nie musi się już czaić ani ukrywać, wolno mu wreszcie ruszyć do ataku. Sam nie wie, dlaczego, ale łapie Tadeusza za ramię i pospiesznie opowiada mu ten sen, którego nie zdążył opisać Monice, zresztą co jest głupszego od opisywania w listach snów, podrze to wszystko. Tadeusz słucha, ubawiony.

— Prorocze! — mówi drwiąco. Po prostu prorocze! Wóz to oczywiście Polska? Ależ z ciebie mistyk! Nie wiedziałem!

Po czym pochmurnieje nagle.

— Zamiast zajmować się wymyślaniem głupich snów lepiej byś się wziął do roboty! — wrzeszczy.

Oszalał. Obaj oszaleli. On, Krzysztof— skoro odezwał się do niego w ogóle. Ale tamten! Ma głos szefa, ton szefa: kierownika, dyrektora, prezesa... Już? Do tego się szykuje? To z niego wylazło?

W jakiś czas później wpatruje się z ciekawością w jego twarz. Tylko w tę twarz. Kiedy wicepremier podsuwa gotowe, złaknione podpisów porozumienie — a buntowszczyki raptem mówią o aresztowanych. O tych na zewnątrz, wspomagających strajk. A co z nimi? Twarz Tadeusza. Wściekła. Przestraszona i wściekła. Wbrew najlepszym radom! Twarz Tadeusza. Och, warto na nią patrzeć!

Kiedy buntowszczyki grożą przedłużeniem strajku, jeśli polityczni jutro nie będą wolni. (A więc jednak! Widzisz. Solidarność. Robotnicy z inteligencją, rok 68 z 70, fraternite, widzisz, widzisz!) Skrzywienie Tadeusza. (Fratemite albo zwykły instynkt samozachowawczy, może raczej to drugie, ale kto dzisiaj ma instynkt samozachowawczy, ten fenomen? Tadeusz na przykład nie; więc czemu oni?).

Wicepremier łagodzi. Ależ oczywiście, że wszystko będzie załatwione, i to najlepiej jak można! A teraz... Mamy przygotowany projekt komunikatu końcowego. Proponuję podpisać: tu jest projekt komunikatu.

Chwila ciszy. I szef strajku, decydując się nagle, rzuca:

Proponuję zrobić dziesięć minut przerwy.

Dobrze — mówi wicepremier; i zaraz sam sobie zaprzecza, zalewa ich słowami: — Ja bym jednak proponował... komunikat już uzgodniony, komunikat możemy podpisać.

Znów chwila ciszy.

— Proponuję w takim razie dwadzieścia minut przerwy. Geniusz!

Krzysztof aż się zachłysnął z zachwytu. Geniusz! Był oto świadkiem czegoś, o czym się potem pisze w historycznych tomiskach. Od tej chwili nie można wątpić. Oni to załatwią. Zwolnienie więźniów także. Wszystko. I aż przesłania oczy dłonią: jakby i w jego źrenicach zaczęły powiewać dwie radosne chorągiewki. W jego grzesznych, sceptycznych źrenicach!

 

Zwycięstwo. Czasem i to się zdarza. Może raz w ludzkim życiu, może dwa razy, może nigdy. Jeżeli dane ci jest uczestniczyć w czymś takim, spróbuj się nasycić na całe dziesięciolecia. Nie spodziewaj się niczego więcej. Nic już temu nie dorówna i nie sprosta. Miałeś szczęście, człowieku: raz na coś postawiłeś i wygrałeś. Ciesz się teraz. Przed stocznią szaleją reporterzy, ktoś wspina się po cudzych zgiętych plecach, po cudzych ramionach, żeby zajrzeć za ogrodzenie. Brama wygląda jak ołtarz, osłabły pod ciężarem kwiatów, kwiaty przywaliły ją, przytłoczyły, parkan po obu stronach także najeżył się mnóstwem zatkniętych między sztachety biało— czerwonych bukietów. Wśród kwiatów, pośrodku ołtarza. Matka Boska Częstochowska, jakże a propos, i papież, a nad tym flagi, i napis IMIENIA LENINA, i tablica z listą 21 postulatów, z lewej krzyż, z prawej wykopki, środkiem biegnie ekipa amerykańskiej telewizji z kamerami na ramionach, już ją wpuszczono, już jest, już filmuje, wszyscy do tego przywykli, nic normalniejszego... Przejeżdża żółty wózek towarowy z zatkniętą biało— czerwoną flaga. Napis: STRAJK. Dźwigi na tle nieba. Matka Boska. SOLIDARNOŚĆ. Kwiaty. Ktoś kogoś fotografuje. Na furgonetce Wytwórni Filmów Dokumentalnych — są tu od jakiegoś czasu, jasne, że nie od początku, ale są, trudno uwierzyć, że dostali taśmę, kamerę, ale jednak — widnieje adres: Chełmska 21. Ktoś dopisał przy tym 21: x TAK. Bogurodzico Dziewico, Bogiem sławiona Maryjo! Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki. Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Zwycięstwo! Palce środkowy i wskazujący ułożone w literę V. Zwycięstwo! Władza się ugięła, władza podpisała, teraz tylko dopilnować, a wszystko się zmieni. Wolność, demokracja, sprawiedliwość! (Oczywiście. Oczywiście). Widzisz tę ziemię szczęśliwości, widzisz ją. Entuzjazm jak po zakończeniu wojny, jak przy odgruzowywaniu. Budownictwo mieszkaniowe jak na początku lat pięćdziesiątych. I dużo książek jak wtedy, i tanich jak wtedy, ale innych, różnych. I pełno gazet w kioskach, a gazety prawie nie cenzurowane. I likwidacja nędzy. I likwidacja korupcji. Koniec z pałacami dygnitarzy, koniec z klitkami nędzarzy. I redukcje biurokratów raz na dekadę. I reorganizacja transportu. Na głowie stanąć, a załatwić rytmiczność produkcji i ciągłość dostaw! Skończyć z prowizorką. Niezbywalnym prawem istoty ludzkiej, konstytucyjnym jeśli trzeba, uczynić prawo do nabycia każdego dnia i o dowolnej porze właśnie tych papierosów, które się pali, właśnie tego gatunku herbaty, który się pije, cytryn, masła, kawy, zapałek, żarówek, nożyczek! I żeby nie torturowali w śledztwie. I żeby nie bili w aresztach. I żeby wypuścili płytę z Pierwsza brygada, i wydali Hłaskę i Gombrowicza, Trockiego i Orwella, a w telewizji pokazywali wszystko, nawet zdjęcia ze strajków. I jeszcze... Kto tego nie wie, kto tak nie myśli? Wszyscy. Wszyscy. A gdyby... Ale tymczasem nadciąga pochód; tłum niesie na rękach wąsatego mężczyznę, który powitał Krzysztofa w sali z białym orłem, krucyfiksem i posągiem Lenina — nie, krucyfiks doszedł później, ktoś go podarował... niesie go do bramy, krzycząc, a tam, na jego widok, odzywa się krzykiem drugi tłum, ten czekający, ten na zewnątrz, ten żywy pierścień wokół twierdzy. Z krzyku wyłania się nagle potężne, skandowane: Dzię-ku-je-my! Dzię-ku-je-my! Święto osiągnęło apogeum.

 

— Ależ opamiętaj się! Kto nie ma nerwów? Byłem roztrzęsiony, człowieku, przecież nie będziesz się o to dąsał? Odwiozę cię do Warszawy tak samo, jak przywiozłem. Co masz się pętać z obcymi? Zbieraj swoje rzeczy i jedziemy.

Właściwie czemu nie? No, czemu nie?

Krzysztof wzrusza ramionami i idzie po „swoje rzeczy”. A potem, w czerwonym fiaciku kolegi ze studiów, opuszcza rozszalałe miasto.

Milicja notuje numery wyjeżdżających ze stoczni samochodów. Milicja podnosi do oczu lornetki. Szybkie dotknięcie kieszeni, w której spoczywa glejt, list żelazny — OSOBA WSPOMAGAJĄCA STRAJK — i natychmiastowe zganienie się za ten gest przesądnego głuptasa. Już są za miastem. Las, drzewa. Deszcz. Świetlne strugi na szybach. Plecy mocno wparte w czarny skaj. Zmrużone oczy. Milczenie. Zmęczenie.

Poprowadzi potem. Tak się umówili. Noc, spokój. Puste drogi. Tak, poprowadzi potem. Teraz mógłby się zdrzemnąć, powinien się zdrzemnąć, a nie potrafi. Całe zmęczenie ustąpiło. Siedzi obok Tadeusza podniecony i roztrzęsiony jak na chwilę przed bitwą. On, emisariusz Wandę i.

Radio pobrzękuje cicho. Muzyka. Jakby się nic nie stało. Może właśnie dlatego Krzysztof zaczyna drżeć. Trzeba zacisnąć zęby, żeby nie szczękały. Przytrzymać się siedzenia, obiema rękami. Rozświetlone krople deszczu tuż przy twarzy. W radio sygnał czasu. I czyjś głos. Wiadomości dnia. Euforia! Wiktoria! Gdyby można było zebrać myśli. Żeby to słyszeć. Żeby zrozumieć. Nie może. Zbyt rozedrgany. Podnosi palec do ust i nadgryza go nieposłusznymi zębami. No, już. Uspokój się.

Przegapił początek tej wiadomości, ostatniej i najmniej ważnej, przeczytanej tuż przed informacją o meczu ligowym. Na znak poparcia dla strajku głodowego, prowadzonego od trzech tygodni w stuttgarckim więzieniu Stammheim. Ale co na znak poparcia? I gdzie?

— Zamieszki — odpowiada Tadeusz. — Nie słyszałem, gdzie.

Ach, więc znowu. Biedna Monika. Pewnie i ona. Od trzech tygodni! Który to już raz? Podczas gdy on tutaj... Podczas gdy on...

Niedługo zapewne i to się skończy. I ta głodówka. A wtedy przeczyta list od niego. I następny list, ten, który wyśle jutro, koniecznie jutro, jak najprędzej... Ciekawe, co o tym pomyśli, o Polsce. O tym, co w Polsce. Pewnie nie zrozumie roli religii w tym wszystkim, tych krzyży, krucyfiksów, litanii: Irlandczycy by zrozumieli, IRA by zrozumiała. Może złapać kontakt z kimś z IRA? Z kimś z więzienia Maże? Co za deszcz. I te gałęzie drzew, jak niedźwiedzie łapy nad drogą. I nagłe, oślepiające światła samochodu, nadjeżdżającego z przeciwka. I ogłuszające wycie klaksonu.


 

[1] D'une amitie... (fr.): Przyjaźni... może miłości.

[2] Mais c'est un fourgeonnant... (fr. przysłowie): Ale furmanem zostaje się furmaniąc (inaczej; uczymy się w działaniu).

[3] Esprit d'escalier (fr.): spóźniony refleks, riposta przychodząca do głowy dopiero na schodach. Tu w żartobliwym stopniowaniu: dopiero na ulicy, w innym mieście, za morzem, za grobem.

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich