eGNOSIS

Antoni Kozłowski (1953)
Autor pisze: „Z wszelkich prób samookreślenia w konwencji utartych pojęć nie jestem kontent, więc stosuję tu własny neologizm, czyli określam
się jako psychonautę, żeglarza oceanu duszy, który opuścił port
konwencji i zmierza ku nieznanym archipelagom przebudzonej
świadomości”.

Zamieszczony obok tekst stanowi fragment powieści Leć motylu, leć...  

Sen inicjacyjny

Antoni Kozłowski

 

 

Szedł przez miasto. Miasto było jego i zarazem nie jego. Choć kolor nieba zwiastował czas dzienny, w uliczkach i zaułkach panował tajemniczy półmrok. Przechodził poprzez bezludne, zastygłe w katatonicznym bezruchu podwórka, przemykał się pod mrocznymi arkadami, wychodził na miejskie place, gdzie stały w bezwodnym uśpieniu stare, omszałe fontanny. Od czasu do czasu napotykał barokowy kościół, którego odpustowo przeładowane ornamentem wnętrze spowijała brunatna poświata, znamionująca schyłek i pustkę teatralnej bufonady. W jego realnym Mieście dominował ceglany gotyk, więc barokowa, jarmarczna sceneria to symboliczny wyraz umysłowej kondycji mieszkańców. Czy on także należał do gromady wielbicieli barokowych amorków i Czterech pancernych? Nie dociekał, bo wędrówka zmieniała charakter. Domy stały się niskie, drewniane, niemal wiejskie chaty, zaś ulica przeobraziła w piaszczysty trakt. Wreszcie zabudowania skończyły się i nieoczekiwanie wyszedł na rozległą pustynię. Stało nad nią granatowe niebo wieczoru, a ponad horyzontem ciągnął się złoty pas dogasającego zachodu. Natychmiast ją zobaczył. Stała pośrodku pustyni wyniosła i dostojna. Była jej sercem i osią świata. Jego wieża. Wieża, którą tyle razy obserwował i fascynował się jej niezwykłą urodą. Teraz była jednak czymś więcej. Rozpoznał, że jej kształt jest zarazem miękko macierzyński i monstrualnie falliczny. Ten androgyniczny, magiczny obiekt był kresem jego wędrówki. Wiedział już, że to jego brama niebios, ku której zawsze podświadomie zdążał. Podszedł do wielkiej budowli, a wtedy potężne, kute wrota same się rozwarły. Wszedł do środka i zobaczył przedziwne laboratorium.

Stały tu wielkie generatory energii, turbiny, kotły, zegarowe tarcze manometrów, a cały stalowy mechanizm oplatał gąszcz rur. Metalowe cielsko maszynerii przypominało biologiczne kształty przedpotopowych gadów. Konstrukcja miała kolor brunatno-zielony i wydawała głębokie pomruki i dudnienia. Był tu też ogromny piec ognisty, czarny gmach z rozwartym, gorejącym paleniskiem. I właśnie przed owym piecem spotkał człowieka. Człowiek miał czarną jak węgiel skórę. Był obnażony do pasa, a jego brzuch rozpruty wytaczał z siebie suchy, chropawy fartuch czarnych trzewi. Był mężczyzną. Był rubaszny, buchający zmysłowością i mocarny. Powiedział do Marcina:

— Jestem tu palaczem. Podtrzymuję wieczny ogień pożądania. Sam jestem przepełniony pożądaniem, które ze mnie wypełza jak smok ognisty. Moje bebechy to wizytówka mej żądzy. Nie wstydzę się ich i w niczym mi nie przeszkadzają. Kiedy żądza bierze mnie w posiadanie uganiam się za kobietami, które uciekają przede mną z piskiem, a gdy spostrzegają, że się zdyszałem, zatrzymują się i łaszą jak suki. Potem klękają usłużnie, ssą mego kutasa, a gdy jestem już bliski tryśnięcia padam na wznak, wykładam się jak basza, a wtedy jedna z nich wskakuje na mnie i dziko ujeżdża, aż trysnę w jej ciało gorącym nasieniem. Inne w tym czasie ślinią się lubieżnie, mlaskają i międlą swe sromy. Kiedy jest po wszystkim, kobiety śmiejąc się i podszczypując powracają do stołu, gdzie toczy się wieczna biesiada. Zachłannie jedzą mięso, rękoma nagarniają kawior, pożerają kiście winogron i piją piwo z dzbanów, niechlujnie zalewając sobie obfite cyce. A ja zapadam się w czarny sen. Nie wiem, ile to trwa, ale zawsze wstaję kipiący siłą. Biorę potem łopatę i sypię węgiel do gardzieli pieca. Kiedy znowu zaczyna rozpierać mnie pożądanie, rzucam robotę i gonię za babami, które nieustannie biesiadują w okolicy. Me życie jest proste, jasne i krwiste. Uwielbiam je!

I jakby chcąc dać świadectwo swym obyczajom rzucił się nieporadnym, komicznym biegiem za stadkiem pijanych kobiet, które w halkach lub zupełnie nagie, rozbiegły się z frywolnym piskiem. Dogonił jedną z nich, wyklepał po tyłku, wycałował szyję i piersi, a potem porwał ją w pół i uniósł do góry. Marcin słyszał jego gardłowy charkot i chrapliwy, zmysłowy śmiech kobiety. Odwrócił się i odszedł. To było groteskowe, ale i smutne. To był spektakl rozbuchanej jałowości i nędzy życia. Poczuł, że to piekło tych, którzy nigdy nie obudzili się ze snu, ukołysani nachalnym, słodko mamiącym szumem wezbranych zmysłów, których życiowa energia spływała bezpłodnie w piach. Poznał, że niepohamowana lubieżność jest ścieżką zatraty.

Szedł dalej. Wnętrze kotłowni zmieniło się w ciemny korytarz zakończony drzwiami. Drzwi były zamknięte. Zobaczył, że w miejscu progu jest głęboka jama. Przeszedł go dreszcz. Dokąd prowadzi ten tunel? Odczuł gwałtowne pragnienie sforsowania drzwi. Ale nie zrobi tego zwyczajnie. Coś mu mówiło, że dobrze wybrać trudniejszą drogę. Przeczołga się tunelem. Tunel zaprasza odważnych. Nie jest pułapką. Czuje to bezwiednie. Jest macicą duchowych narodzin, przez którą przeciśnie się do nieznanego świata. Klęka więc przed jamą, pochyla się i wpełza powoli głową naprzód. Przeciska się przez pachnący ziemią mrok. Nie trwa to długo. Wypełza na powierzchnię. Staje na dużym podwórcu starego, drewnianego, porośniętego dzikim winem dworu. Dach dworu kryty gontem, który porósł zielony mech, a dwór zanurzony w kwietnym ogrodzie. Rosły tu malwy, naparstnice purpurowe, lilie złotogłowe, lwie paszcze i morze innych, pomniejszych, bajecznie kolorowych kwiatów. Nad przyziemnym królestwem bogactwa kolorów, rozpościerały baldachimy koron stare, wielkie drzewa. Rosły tu lipy, modrzewie, kasztanowce, świerki srebrzyste, czerwone buki, jawory, łaciate platany i mocarne dęby. Stary dwór otoczony był tęczą barw kwietnych i zielenią potężnych grzyw drzew. Panował tu nastrój sielskiego zbratania człowieka z naturą.

Na środku podwórca stała stara studnia. Pochylał się nad nią drewniany żuraw, a ocembrowanie pokrywał gęsty liszaj porostów i mchów. Nad zimną gardzielą studni dyndało łagodnie drewniane wiadro, uczepione długiej żerdzi żurawia. Obok studni, lekko wsparta o cembrowinę stała kobieta. Była młoda i przysadzista, o kształtach pełnych i dojrzałych. Jej ciało było zielone. Zielone miała też włosy. Wyglądała złowrogo, lecz ciepły uśmiech błąkający się po jej twarzy sugerował dobre zamiary. Uniosła rękę i kiwnęła palcem na Marcina. Chłopak podszedł do strzygi. Stanął przed nią i spojrzał jej w oczy. Dostrzegł w nich zielony bezkres wód. Strzyga wskazała palcem na swe łono. Siedziała tam zielona żaba, mocno przytwierdzona łapami do podłoża, broniła dostępu do przystani łona. Kobieta łagodnie, lecz stanowczo odezwała się do Marcina:

— Pocałuj mą żabę. Jest symbolem odrazy i lęku, żywionych przez mężczyznę do nieznanej kobiecości. Lecz kiedy ją pocałujesz, lęk zniknie wraz z żabą i zobaczysz to, co widzą oczy przebudzonego. Trzeba przemóc wstręt. On separuje cię od świata i małodusznie wyznacza granice twego karłowatego jestestwa. Jest straszakiem, który broni dostępu do królestwa prawdziwego zrozumienia. Jeśli mnie poznasz, poznasz wszystko. Jestem twą przewodniczką do bram pałacu światła. Lecz nim tam dojdziesz, przejdziesz przez piekło odrazy.

Marcin przyjrzał się dokładnie kobiecie. Jej twarz była piękna i spokojna, lecz otaczała ją owa niepokojąca aura, a może zagadka odmienności. W zielonych nitkach jej włosów spacerowały roje małych, zielonych pajączków. Nad jej głową zobaczył zielonkawy, niski, letni księżyc w pełni. Kobieta upuściła wiadro do studni i powoli przechylała ramię żurawia. Poczuł zew silniejszy od młodzieńczego zakłopotania. Uklęknął bezwiednie i pocałował żabę. Poczuł lodowate zimno, lecz zaraz otoczyła go aura przejmującego ciepła. Otworzył oczy i podniósł głowę do góry. Stała nad nim kobieta o białym ciele i czarnych włosach. Kiedy wstał, pocałowała go w usta. Podeszła do ławy, na której leżał bezkształtny kłąb materiału. Podniosła go i rozpostarła. Włożyła na siebie luźną zieloną suknię i chwyciła chłopaka za rękę. Poprowadziła go poprzez szumiące złotym zbożem pola. Doszli do skraju lasu. Stała tam zapadnięta ze starości stara chata, pokryta słomianym, omszałym dachem. Była to chata pustelnika. Wiedział już o tym. Kobieta podprowadziła go do drzwi chaty i zniknęła. Chłopak stał i czekał. Drzwi chaty otworzyły się i wyszedł z nich wysoki, krzepki starzec. Jego pobrużdżoną twarz okalała wielka, siwa broda. Odziany był w brązową, łataną opończę i sandały na bosych stopach. Usiadł na ławce przed chatą i gestem zaprosił Marcina. Chłopak przysiadł obok i czekał w milczeniu. Trwało to chwilę. Po chwili starzec odezwał mocnym, spokojnym głosem:

— Osiągnąłeś wiele. Poznałeś mrok życia i przeszedłeś przez bramę inności do świata mądrości. Jesteś moim uczniem, choć nie pobierałeś u mnie nauk. Jestem strażnikiem wiedzy, którą posiadłeś. Cieszę się, że stróżuję nie na darmo. Moja wiedza jest dla wszystkich, lecz nie dla każdego. Ty w nią wyposażony, radością napełniasz me serce, a sobie otwierasz wielką perspektywę życia. Znalazłeś się we właściwym miejscu, masz wgląd w istotę rzeczy i sposobny jesteś do czynów, które cię urzeczywistnią. Wracaj więc do siebie i strzeż tego skarbu. To jedyny skarb, jaki można znaleźć pod słońcem tej ziemi.

Marcin słuchał i rozpierała go radość. Słowa tego człowieka były dlań wielką nagrodą. Lecz nagle pojawił się cień niepewności. Cień potężniał i nasmużał się na jego radość. Nie umiał go odpędzić od siebie. Czyżby mądrość zawiodła? Zapytał więc jej strażnika:

— Mistrzu, czuję mrok wewnętrzny, choć ty mówisz o świetle wiedzy. Dlaczego skoro osiągnąłem mądrość, cień niepewności przesłania mi jasność widzenia? Dlaczego nie mogę cieszyć się owocami swego twórczego dokonania?

Starzec uśmiechnął się. Po chwili przemówił. Marcin poczuł w jego głosie nutkę złości. Oczy starca błyszczały, a ręce nerwowo obracały zimny kryształ. Po chwili irytacja zamieniła się w dobroduszność. Uspokojony, łagodnie uśmiechnięty starzec tak przemówił:

— Moja wiedza jest dla ludzi. Dlatego też człowiek w nią wyposażony osiąga wgląd w rzeczywistość i wewnętrzny spokój. Lecz w tobie drzemie tęsknota do przekroczenia granic człowieczeństwa. Jesteś niepogodzony z ograniczonością ludzkiej kondycji. Pali cię głód doświadczenia wszechbytu. Teraz uważaj. To pycha, ale też odwieczna droga wybranych, a tych jest niewielu. Ja nią nie poszedłem. Poznałem swe możliwości. Moja mądrość jest z ludzkiego świata. Ten świat jest moim domem, moim sercem i mym przeznaczeniem. Prostuję jego ścieżki i prowadzę zbłąkanych ku zrozumieniu jego sensu. Nie wstąpiłem na ścieżkę Lucyfera, która wiele obiecuje, lecz wydziedzicza z ludzkiego świata i człowieczego sensu istnienia. A sens ten brzmi: są granice, których nie przekroczysz. Jest to, co możesz odkryć i to, czego nigdy nie odkryjesz. Tajemnica jest mocą, gdy ma zakrytą twarz. Jest magnesem, który ciągnie cię nieustannie do nowych dokonań. Przyjdzie moment, gdy w rozbłysku zrozumienia ją poznasz. Będzie to ostatnia chwila twej ziemskiej przygody. Potem rozpocznie się przygoda nieziemska. A teraz idź do swej kobiety i ciesz się życiem. Jesteś mądry, więc radości ci nie zabraknie. Nigdy nie pragnij posiąść wszystkiego. Wszystko przyjdzie do ciebie samo, gdy się wypełni twój czas. — Starzec zamilkł, zamknął oczy i ze spokojną, czuwającą twarzą siedział obok Marcina.

Marcin przyjął z pokorą przesłanie starca. Z trudem i żalem wygasił duchową zachłanność. Wiedział, że są granice i pogodzenie się z tym, to dowód mądrości. Dlaczego tylko mądrość musi być gorzka? I już odpowiedź przyszła sama. Dlatego, że mówi o tym, co można osiągnąć, a przestrzega przed jałową szamotaniną. A przecież wielu, bardzo wielu uwielbia bezpłodną szamotaninę, nazywając ją niepokojem twórczym, wieczną tęsknotą do prawdy, ścieżką poznania i jeszcze innymi efektownymi komunałami. Teraz już wie, że poznawszy granice może żyć w swym świecie bezpiecznie i radośnie, nie tracąc energii na jałowe bicie głową w ścianę. Wezbrała w nim druga fala radości. Teraz był u siebie.

Starzec otworzył oczy i na rozwartej dłoni podsunął Marcinowi kryształ. Przezroczysty, szklisty wielościan zdawał się emanować zimne światło. Chłopak wyciągnął dłoń. Starzec położył kryształ na otwartej dłoni. Marcin zacisnął pięść i przyjął opiekuńczy dar. Starzec odezwał się do niego:

— To prezent na odnalezioną drogę życia. Wpatruj się w niego. Jest nieludzko zimny i strzeże tajemnicy, lecz w jego jasnych, zamkniętych przezroczystymi ścianami komnatach może zamieszkać twoje ciepło. Napełnij kryształ swoim ciepłem. W szklanym pałacu tajemnicy zamieszka twoje tchnienie życia. Strzeż go. To twoja arka przymierza człowieczeństwa z tajemnicą. Ruszaj!

Starzec położył rękę na głowie chłopca i przekazał mu bezsłowne błogosławieństwo. Wstał i zniknął we wnętrzu chaty. Marcin siedział przez chwilę w skupieniu, po czym zerwał się radośnie i popędził polami ku majaczącemu w oddali staremu dworowi. Z komina sączył się dym. Jego kobieta gotowała obiad. Poczuł dotknięcie radosnej swojskości. Miał swój świat, swój dom, swą kobietę. Biegł w uniesieniu roztrącając kłosy falującego zboża...

Obudził się. Był szczęśliwy. Poturbowane, wytrącone z rytmu codziennej równowagi procesów, ciało stało się magiczną bramą do prawdziwej dojrzałości chłopca, co nazywa się inicjacją. A inicjacja nie jedno ma imię, bo każdy ma swoją furtkę do pełnego człowieczeństwa, choć nie każdy ma oczy ku patrzeniu. Większość widzi jedynie salceson na stole i teleturniej na ekranie. Bo większość pochwycona została w niewidzialną sieć i holowana jest za stalowym trawlerem powszechnej ideologii i dogmatycznej dewocji, do miejsca przeznaczenia, czyli wielkiej mielizny życia, gdzie w groteskowych podrygach i wysadzeniu zdumionych oczu, ogromna armia śniętych szczupaków doczekuje w otępieniu ostatecznego rozwiązania życiowego rebusu, czyli przepustki do piachu.

Rozumiał teraz, że największą zbrodnią przeciw idei wielkiego połowu, ideologicznego faszerowania i wprawiania do kolektywnego zaprzęgu, był, jest i będzie występny, grupowy, czy samodzielny ryt inicjacyjny, dający panowanie nad sobą i rozszyfrowanie teatru świata. Władcy we wszystkich kulturach i epokach usiłują zniszczyć zdolność refleksji, mądrość, jako największego wroga. Bo rządzi ten, kto odbiera rządzonym rozum.                     

powrót do strony GNOSIS 12 powrót do strony GNOSIS głównej