eGNOSIS |
|
|
Bohdan Kos (ur. 1941) – fizyk teoretyk, filozof, eseista, poeta. W latach sześćdziesiątych we Wrocławiu wraz z Ryszardem Turkiewiczem formułuje idee Hermetozy. Zasadę nieuczestniczenia w oficjalności, uprywatnienia twórczości; pisanie ma być rodzajem celebracji przyjaźni i służyć małej grupie przyjaciół. Po wyjeździe do Warszawy Hermetoza staje się Hermetozą otwartą. Zawarty w nazwie oksymoron ma odzwierciedlać sytuację metafizyczną człowieka zawsze zawieszonego między otwarciem a zamknięciem izolacją a partycypacją. Powstaje warszawsko-wrocławskie czasopismo Łono wydawane w maszynopisie w 10 egzemplarzach. Jeden z jego istotnych działów stanowi zapis snów osób związanych z periodykiem. Dom przy Jagiellońskiej 28 zdawał się w tych latach realizować ideę wyspy szczęśliwej na peryferiach beznadziei PRL-u. W latach osiemdziesiątych sytuacja zmusza grupę do zajęcia się obcą im duchowo działalnością polityczną. Powstaje podziemne wydawnictwo LOS, którym B. K. współkieruje. Wydawnictwo zachowuje duży stopień niezależności także od struktur podziemnych. Wraz z Wojciechem Brojerem i Janem Doktórem tłumaczy i opracowuje kabalistyczną Księgę Stworzenia. (wydanie: Sefer Jecira. Księga Stworzenia, Warszawa 1995). Jest autorem haseł dotyczących kabały i mistycyzmu w Polskim słowniku judaistycznym (Warszawa 2003) Wygłasza liczne odczyty o kabale. Bierze udział w seminariach i sesjach naukowych. Wydaje tomiki poezji Podróż złudna (1992) i Atrament. (2007). Jego wiersze ukazały się w antologiach Mrok i gwiazda. Mroczna poezja miłosna, Das land Ulro nach Schliesung das Zimtlaender, Orfeusz. Rozmowa w słowie. Eseje i wiersze publikował w Odrze, Znaku, Kulturze niezależnej, Manuskripte, Muschelhaufen, Gnosis, Kontekstach. W latach 1999, 2000 uczestniczył w polsko-niemieckim przedsięwzięciu poetyckim Orfeusz. Przez ostatnie kilka lat (wraz z Wojciechem Brojerem i Janem Doktórem) pracuje nad tłumaczeniem i opracowaniem kabalistycznego tekstu Sefer-ha Bahir. |
Nowe Jagody (cz.1) |
|
Bohdan Kos |
||
Anna przystanęła. Tu kończył się las, leśna droga i zielony szlak turystyczny. Na drzewie widniała wyraźna, namazana olejną farbą pozioma kreska „koniec”. Wiedziała, że z Białej Poręby ma iść zielonym szlakiem i że kiedy się skończy szlak, zobaczy już budynek. Szła radosna ze świeżym dyplomem i listem polecającym do profesora Latreckiego, a zza drzew widziała już budynek Instytutu. To właśnie tu, w grudniu zeszłego roku odkryto Wuemprim — być może nową cząstkę elementarną, być może nową własność materii lub jej stan. Wuemprim nie była przecież zwykłą cząstką ani antycząstką. Dziennikarze, ci mniej tępi, nazywali ją w syntetycznych dodatkach do swych gazet „kwantem nicości”. Metaforycznie można było o niej powiedzieć: Wuemprim wprowadzone do układu powodowało destrukcję. Była jakby archaicznym przodkiem materii. Dinozaurem wśród cząstek. Anna miała tu pracować, w górach, wśród wspaniałych ludzi. Przystanęła. I wtedy na drzewie, na pniu zobaczyła wyrżnięty w korze scyzorykiem ohydny, klozetowy ideogram kobiecego narządu. Prawie niewidoczny, pozornie niewinny jak serduszko i strzała, a jednak straszny w swej symetrii i oczywistości. Anna poczuła się obrażona. Zgwałcona. Tu w górach, w czystym powietrzu zimy. Droga, drzewa, wszystkie drzewa, las, przestrzeń — być może nawet cały wszechświat był zbezczeszczony. Jakby w plan natury wkradł się szatan. „A jednak — pomyślała Anna — to przedmiot świata narysowano, nie jakąś ideę zewnętrzną, nie truciznę metafizyczną.” To ją pocieszyło. W istniejącym wszechświecie materii — kamieni, bakterii, drzew, owadów, zwierząt włochatych i ludzi w końcu, w świecie przyjaznym jej i klarownym czuła się drobnym, lecz pięknym, jednym z wielu, lecz przecież kwiatem. A tu przypomniano jej, czym jest w istocie kwiat. Zadrżała więc bardziej jako kobieta niż jako fizyk. I kiedy spojrzała znowu, najstraszniejszy wydał się jej już nie sam fakt istnienia w lesie tego strasznego, intymnego wizerunku, lecz jego symetria. W gwałcie, którego doznała, poczuła otuchę. Uczuła w sobie absolutne dziewictwo. Jasność nie do ściemnienia. Była w stosunku do materii świata, którą miała badać, prawie ideą zewnętrzną. Prorokinią jej i sybillą. Podeszła do budynku. Odczytała czerwoną, oficjalną tabliczkę: „Górska Misja Fizyczna” i mniejszymi literami: „sypialnie i jadalnia pracowników”. Weszła po schodach. Oczyściła buty ze śniegu i pchnęła oszklone drzwi. W hallu było ciepło i cicho. Naprzeciw drzwi wisiał ogromny, olejny obraz przedstawiający Ledę i łabędzia — odwieczny symbol cywilizacji Zachodu, w złotych ogromnych ramach, które są także odwiecznym symbolem tej cywilizacji. Oddała szatniarzowi płaszcz. Ten powiesił go na haczyku i jął się wpatrywać w Annę wzrokiem szarym i lubieżnym. Wgłębnym i podubraniowym. — Numerków nie używamy — powiedział ochrypłym głosem — i nikogo jeszcze nie ma. Zaraz potem zjawiła się jednak Madame de Sica. Powitała Annę i podała jej do pocałowania rękę. — Witam panią — powiedziała. — Zmarzłaś pewnie dziecino na mrozie. Czyś sobie czegoś nie odmroziła tylko? — zapytała i sprawdziła temperaturę uszu i nosa Anny. Potem sięgnęła i obmacała jej kolana. — Słyszałam o pani od profesora Latreckiego. Młoda i zdolna. Teraz pełno takich, ale ty jesteś inna, niezepsuta. To się liczy. No cóż, nasze życie płynie tu powoli i spokojnie. Szukamy i coś znajdujemy... — To jest pan Miecio — wskazała na szatniarza. — W sobotę po kolacji gra nam na pianinie. Potańczyć można. Koncertował kiedyś w Wiedniu, zna człowiek instrument... Teraz tu cicho, dzieci śpią, a panowie na polowaniu. Obiad dziś o szesnastej. Będzie rosół i, zdaje się, zrazy wieprzowe. Na deser, jak zwykle, kompot. Pokażę pani teraz nasze gospodarstwo. Kiedyś był to dom wczasowy „Modliszka”, później przeniesiono tu Misję Fizyczną ze względów ekonomicznych: w górach zawsze łatwiej o próżnię — powietrze rzadsze. Tylko nudno. Wielki świat został na dole... Patrząc na nią, Anna pomyślała o Wuemprim — „To wszystko wydarzyło się tu. Ona przy tym była!” — Panowie wracają z polowania — zauważyła Madame de Sica. — Ogrzeją się, pogwarzą, będzie weselej. — Na co polują — zapytała Anna — tu w górach? — Potem dodała — czy nie szkoda czasu? — Mężczyźni? — zdziwiła się Madame de Sica. — Zabawna jest pani. A co mężczyźni mają robić? Gotować? Gzić się z pokojówkami? Mało to u nas dzieci? Im trzeba niebezpieczeństwa. Przestrzeni śnieżnej. Zapachu prochu... Ale nudno bez nich, swoją drogą — zakończyła i poprowadziła Annę na górę. Kiedy szły schodami, minęły jednak trzech mężczyzn. Zbiegli na dół, skręcili schodami i pobiegli do piwnicy. Podążało za nimi kilkoro dzieci. — To grupa Starców — oznajmiła Madame de Sica. — Starców? — zdziwiła się Anna. — Wyglądali młodo. — Młodość, starość, to rzeczy względne — obraziła się Madame de Sica i dodała — Oni wierzą w eter. Łażą po dachu, szukają, węszą. Dranie. Docent Malicki, doktor Ładny, inżynier Żwirek, chcą wygryźć profesora. Cóż, teoria eteru zyskała ostatnio zwolenników. Docent Malicki przedstawiony był nawet Najwyższemu Sekretarzowi. Referował nową teorię eteru. Najwyższy Sekretarz wysłuchał go, uścisnął mu podobno dłoń i powiedział — „Tak, tak. Eter to jest dobre, to usypia”. — A to nasz kot — Madame de Sica wskazała zwierzę siedzące na poręczy schodów. — Nazywa się oczywiście Wuemprim. Większość dzieci także nosi to miano. Cóż, moda...
O szesnastej podano obiad. Profesor Latrecki przywitał Annę serdecznie. Listu polecającego nawet nie chciał czytać. — Tak, tak — powiedział — słyszałem o pani, rozmawiałem przez telefon z Katedrą. Brawo, brawo, taka młoda, a już wspomniała w pracy magisterskiej o Wuemprim. Cząstki elementarne pewnie się pani śnią? Był w pumpach, widocznie też wracał z polowania. Anna siadła obok Madame de Siki. Prawie wszyscy już byli i miała wrażenie, że wszystkich ich zna. Docenta Błękitnego, ubranego w niebieski, sportowy dres, który przed laty miał wyjechać do Tybetu, szukać legendarnego człowieka śniegu, ale przyjechał tu i już został w Misji na zawsze, Doktora Gabasia i Kuzynkę Bietkę, jego asystentkę. Nawet tych trzech, których Madame de Sica nazwała Grupą Starców. — Oto nasza nowa współpracowniczka — dokonał prezentacji profesor Latrecki. — Pani Anna, młody fizyk z Nizinnego Uniwersytetu Fizycznego. Pani nowym opiekunem będzie doktor Madame de Sica. Cicho weszli na salę Staś i Nel. Zadyszani i trochę jakby zaspani. — Nasi dyplomaci — przedstawił ich Latrecki. Usiedli. Chłopiec zabrał się do zupy. Dziewczyna siedziała nieobecna i zasłuchana w siebie. — Ile? — zapytał Błękitny. — Cztery — odpowiedział chłopiec ze wstydem. — To pustynia, panie Stasiu. Kiedyś, kiedyś padały przy stole liczby. Nawet dwucyfrowe, pamiętam... Wtedy chłopiec nad talerzem zapłakał. Jawnie i rzewnie. — Oni chyba dodają czegoś do zupy... — łkał. — Zapnij stanik rozpustnico — powiedziała do Nel Madame de Sica. — Jak mam działać na nicości? Może pani wymyśli taką operację? — Przecież nie mam stanika — dodała Nel. I wypięła pod bluzką te okrągłe i wypukłe. Gabaś nachylił się przez stół do Anny. — Drugorzędne cechy płciowe — wyjaśnił szeptem. — Naprawdę — dodał Gabaś — w samej rzeczy. Widziałem. Dała szatniarzowi bluzkę i dwa złote. Ten jej wydał złotówkę, choć powinien dwa, bo szatnia bezpłatna...
W czasie obiadu kręciło się sporo dzieci. Właziły kobietom na kolana, ale przeważnie żerowały pod stołem: w butach, nogawkach spodni, pod spódniczkami. Doktor Gabaś opędzał się od nich nożem i widelcem. W pewnej chwili do jadalni wszedł kot. Wtedy Gabaś wstał, złapał go za ogon i wyciągnął za drzwi. — Dziwię się panu, doktorze Gabaś — oburzyła się Madame de Sica. — Pański stosunek do kota, zwłaszcza wobec pańskich abstrakcyjnych inklinacji i wyraźnie intelektualnego temperamentu, nie tylko dziwi, ale i zasmuca mnie. Przecież nasz Wuemprim to prawie pojęcie abstrakcyjne. Nie mówi, przechodzi przez zamknięte drzwi, gra na pianinie. A pan wulgarnie ciągnie go za ogon. Jak psa. Gabaś kiwał głową. — Odbiera mi apetyt — wyjaśnił. Jadł szybko i zjadł pierwszy, mimo że kuzynka Bietka oddała mu marchewkę. — Doktor Gabaś, jak zwykle cesarz — cieszył się profesor Latrecki. — Pani Bietka — cesarzowa, Madame — król. A inżynier Żwirek — śmieciarz. Nic dziwnego — z Grupy Starców. I nikt nic dziś nie upolował, ale triumfatorem był także, zdaje się, Gabaś.
Anna otrzymała pokój na pierwszym piętrze. Rozpakowała małą walizeczkę. Miała tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Ustawiła pięć tomów Feynmana na biurku. Wyjęła ranne pantofle, szlafrok i zaczęła przeglądać notatki. Wieczorem ktoś zapukał. — Proszę — odpowiedziała. Weszło dwóch ludzi w kombinezonach i beretach. Mieli ze sobą duże lustro. Przeprosili Annę, powiedzieli, że są z personelu technicznego i zaczęli przykręcać lustro do drzwi szafy. Zrobili to niesłychanie zręcznie i szybko. Potem przetarli taflę szkła najpierw szmatką, potem irchą. — Niepotrzebne mi lustro — powiedziała rozbawiona Anna. — Taki jest zwyczaj — odpowiedzieli. — Mamy w piwnicach tysiące zwierciadeł. Wyszli. Anna widziała w lustrze róg pokoju, drzwi, tył tapczanu. Od tego czasu pokój był powiększony o kanał odbitych przedmiotów, a kiedy chodziła — o drugą, symetryczną do niej dziewczynę.
Anna pracowała w Średnim Akceleratorze. Bezpośrednim jej zwierzchnikiem był docent Błękitny, współpracownikiem inżynier Żwirek z Grupą Starców. Właściwie Anna opracowywała ich wyniki eksperymentalne. Profesor był zadowolony z jej pracy. Narzekał trochę na jej manię symetrii, ale mawiał dobrodusznie — „Kobieta, więc nic dziwnego, że ustawia lusterko”. W istocie był nawet dumny z Anny. Ona sama z siebie także. Anna zadomowiła się w Misji Fizycznej. W nocy działy się czasem dziwne rzeczy. Przerażały Annę dzieci biegnące całymi tabunami do łazienki, jakieś przesuwania i hałasy. Słyszała też czasem wycia i zawodzenia, lecz kiedy podchodziła do okna, wszystko cichło. Wiedziała przecież, że mężczyźni polują a Starcy wciągają na dach swoje liny i sieci, zwłaszcza w nocy. A jednak polowania niepokoiły Annę. Kiedyś zapytała Madame de Sikę, na co panowie ciągle polują. — Na co? — zdziwiła się Madame de Sica — na wampiry, dziecko. Nie słyszysz po nocach? Zabawna z ciebie dziewczyna i odważna. Przecież to tajemnica naszej rzeczywistości. Każda okolica ma swoją plagę — jedni myszy, inni wampiry. A mężczyźni na nie polują — to naturalne. Mężczyźni lubią zaledwie kilka rzeczy: wampiry, odludne zabudowania, strychy. Właściwie jest to — nachyliła się do ucha Anny, a nawet liznęła jego cypelek — cała teoria opisująca mężczyzn. Oni są niezmienniczy względem kobiet, a nawet całej elektrodynamiki i wszechświata. Kobiety zastępują im wampira. Żywego, przezroczystego wśród materii, potem gonionego na polowaniu — w końcu upolowanego w łóżku. Mężczyźni polują — to zdanie można zawsze u nas powiedzieć, bo zawsze jest prawdziwe. Jak prawo zachowania masy... Wtedy Anna zwierzyła się, że pewne rzeczy jej niepokoją. Na przykład pewnej nocy wracając z łazienki zobaczyła kota goniącego mysz. Mysz uciekała brzegiem chodnika, potem ostro skręciła. Na końcu korytarza kot ją jednak dopadł, lecz nie pożarł. — On — powiedziała Anna — uczynił sobie z niej kochankę. Tak było i Anna to widziała. — Och — powiedziała Madame de Sica — młode kobiety w pewnych warunkach ulegają takim złudzeniom, a jeśli są dziewicami to nawet podwójnie. Nie przejmuj się. Zajmij się swoją Wuemprim! To ostatnie zdanie pochlebiało Annie. Istotnie Wuemprim stawało się coraz bardziej jej cząstką. Dotykała ją prawie ramionami, fikcją opisu, wchodziła z nią w jakieś konszachty psychiczne.
Którejś nocy obudziły Annę głośne rozmowy, a nawet krzyki. Ktoś przebiegł pod jej oknem. Ktoś wykrzykiwał: — Trzy centymetry! Pięć centymetrów!— To one, to one — zapewniał ktoś inny żarliwie. Włożyła szlafrok i zeszła do jadalni. — Co się stało? — spytała. Wśród ogólnego poruszenia, Błękitny zakomunikował: — Wampiry podmyły fundamenty, rozpuściły cement. Kuzynka Bietka popłakiwała, doktor Gabaś pocieszał ją nieuważnie, obliczając jednocześnie coś na pudełku papierosów. — Zsuwamy się w kotlinę — powiedział nagle stanowczo. — Za trzy dni będziemy na dnie. Innych konsekwencji nie widzę. Dobranoc państwu. Wyszedł ciągnąc za sobą Kuzynkę Bietkę. — Według mnie — perorowała Madame de Sica — one chcą naszych kobiet... — Pożyczę pani dres — Błękitny podszedł do Anny — drży pani cała. — Nie, to nerwowe — powiedziała Anna — Co się tu właściwie dzieje? — Właściwie nic. Nie ma o czym mówić, psychoza. W nocy przyczepność gruntu jest mniejsza od jedności. Wystarczy pchnąć, albo przekręcić się niezręcznie na łóżku, a wszystko przesuwa się o kilka metrów w dół. Ale góra, dolina to umowne pojęcia. Jak góra i dół... Co dla nas góra, to dla Australijczyków dół, a żyją nie gorzej od nas. Tylko te rekiny... A u nas znowu wampiry. Natura sprawiedliwa: uczyniła ziemię i kobietę okrągłą, a łóżko kwadratowe... Dobranoc pani, Anno... I wyszedł.
W tych dniach Anna miała sprawdzić swoje równania w Wielkim Akceleratorze, ale ciągle coś stało na przeszkodzie — to brakowało podpisu Latreckiego, to znów Błękitnego. Zwlekano, choć osiągnięcia Anny były poważne: osaczyła Wuemprim trzecim rodzajem symetrii. Niestety nie wiedziała, gdzie jest Wielki Akcelerator. Na jej pytania Latrecki odpowiadał powściągliwie: — Przedmioty, przedmiociki. Kobiecy stoliczek, kobiece Wuemprim. Ale fizyka, to nie buduar ze zwierciadłem. Albo: — Symetria jest dobrą ideą, ale nie dla młodej kobiety. Zresztą, czy jest pani pewna swojej teorii? Trzeba rozważyć dwa rodzaje symetrii i rozróżnić je; naga dziewczyna jest symetryczna do nagiego mężczyzny, czy do innej, nagiej dziewczyny? Anna roześmiała się niegrzecznie. — Wuemprim jest symetryczna do samej siebie — powiedziała.
|