Widzę słup powietrza. Obaj widzimy jasny słup powietrza. Tlen jest
naszym chlebem powszednim. Widzenie świetlistego słupa jest
codziennością. Powietrze jest zimne, przelatuje i dzwoni o szyby. To
jest melodia Mozarta, jednego z potępionych. Trzeba oganiać się od
takich dusz, których pełno tu w powietrzu; nie wpuszczać byle kogo.
Trzeba uważać. Więc zamykamy okno. Teraz jest ciepło. I wino smakuje
lepiej.
Ja jestem geometrą — poszukiwaczem aniołów. On pająkiem. Sądzą
niektórzy, że miłość geometrów do pająków jest odwieczna. Ci w zasadzie
mają rację, choć to zdanie wymaga komentarza, który właśnie formułuję.
Papier jest pożółkły, a atrament bladawy. Moja wątroba chora. Mój umysł
gnuśny. Lecz to nie niepowodzenie, to raczej bezgraniczny sukces,
uczynił mnie nieco zgorzkniałym. Moje nazwisko jest wszystkim znane. To
ja jestem równy Aniołom. To ja unoszę się po im przyznanych
trajektoriach pierwszego eonu. Jak doszedłem do tego stanowiska, do tej
górnej godności, że jestem wśród powietrza, dusz, planet? Jak na własną
orbitę zasłużyłem? To było bardzo łatwe. Kiedy umarł Abraham Kohlenberg,
nasz mistrz, pozostawiając, jak wszyscy zmarli, otwartą książkę,
niedoczytaną stronicę, ja pierwszy z jego uczniów wszedłem do pokoju.
Podążyłem za ostatnią linią wzroku, jak za podkreśleniem. To była prosta
formuła: idź gdzie płynie rzeka Bdelion i gdzie rodzi się kamień onychin.
Onychin znaczy onyks. Z onyksu zbudowany jest tron Najwyższego i
obramienie trybunału Sądu. To jest kamień Aniołów. A ja byłem Aniołów
poszukiwaczem. Moja zręczność polegała na tym, że umiałem odczytać nie
tylko formułę, ale i kształt cienia, jaki rzucała książka. Wszedłem w
tekst i jednocześnie w ten cień. Laską zatrzasnąłem okładkę. Teraz cień
okazał się cieniem domu, w którym umarł Abraham. Pobiegłem przez ogród i
plebanię. Zbyteczne opisywać moje wędrówki. Po latach dotarłem do małej
wioski, która nazywała się Eden Tu. Przepływał przez nią strumyk, który
miejscowa ludność nazywała Bdelion. Odnalazłem opuszczone domostwo i
młotkiem, moim wykwintnym młoteczkiem, jedynym przedmiotem, z którym się
nie rozstawałem przez czas wędrówki, uderzyłem w najniższy stopień
schodów, świecących lekkim miodowym blaskiem. Ledwie zdążyłem się wspiąć
na schody. Skuteczność formuły była tak olbrzymia, że powiew uniósł
budowlę natychmiast. Zobaczyłem pod sobą rozdziawione gęby gawiedzi,
która nie wiedziała, czy gapić się na oczywisty cud, czy walczyć o mój
złoty trzewik, który został na ziemi. Nie wiedziała, co bardziej
opłacalne. Ledwie to widziałem. Leciałem ku Aniołom. Radośnie wbiegłem
po schodach na górę. Tu, gdzie teraz jestem. Ten pokój był taki jak
teraz, jaki będzie zawsze.
Uniosłem głowę w zachwycie, żeby ujrzeć przybliżające się powietrze. I
zobaczyłem jego. W pajęczynie. W rogu pokoju.
Otworzyłem okno.
— Idź — powiedziałem. — Zdążysz jeszcze na swej nici spuścić się ku
ziemi. Zdążysz.
I żeby nie być gołosłownym schwyciłem papier i szybko obliczyłem;
pomnożyłem wysokość naszego lotu przez pole przekroju pajęczej nici. Ta
druga liczba była tak mała, że przemnożona przez pierwszą wielką, dała w
wyniku znikomą kropelkę jego pajęczej treści.
— Zdążysz. Tu nigdy nie będzie much. Zginiesz z głodu. Za oknem będą
tylko Anioły.
Ale on milczał, długo milczał. Była w tym milczeniu pogarda i
bezgraniczny tryumf nade mną.
Wtedy nieważne było dla mnie, kim był, nieważne jego milczenie. Ja
przecież wypatrywałem Aniołów. Żal mi było choć na chwilę odejść od
okna. Skoro byliśmy w ich ekliptyce, musieli być już bardzo blisko.
Szukałem na obręczach planet, w kroplach deszczu, na pyłkach lżejszego
od powietrza kurzu.
Przyglądał się mojej pracy. Linijkom, kątomierzom, oprawnej w skórę
Skróconej Angelologii Nowego i Starego Świata. Któregoś dnia przecież
odezwał się:
— Nasz bezruch, cienkość nóg, a przede wszystkim cierpliwość, czynią nas
prawie nieśmiertelnymi. Jedna mucha wystarcza nam na trzysta pokoleń.
Smak jej czujemy na zawsze. Trwa w nas, jak sam kryształ czasu.
Jego cierpliwość jest równa mojej niecierpliwości. Przepraszam go za mój
nietakt, i dodaję, że sam jestem raczej żarłokiem. Milczy. On jest
kaleką. Przegub jego szóstej nogi, licząc od przedniej prawej ku lewej i
dalej ku tyłowi, jest złotą protezą. Misterna tulejka i osadzona w niej
kulka zastępuje mu kolano. Tą nogą porusza w chwilach dezaprobaty, kiedy
irytują go moje słowa. Smakuje nią w przestrzeni swoją gorycz. Wtedy
chcę go udobruchać facecją: opowiadam o dziewczynie, którą spotkałem nad
rzeką Bdelion; prała w jej biblijnej wodzie fatałaszki. Wiem, że nie
lubi opowieści o praczkach. Nie przyjmuje do wiadomości gminnych zajęć,
zwłaszcza dla kobiet. Droczę się z nim. Opowiadam, jakby była samym
gorącym łonem, umieszczonym w niebie. W końcu dodaję: praczką się jest
tylko z profesji rąk, dłoni, najdalej po łokieć; polub tę opowiadaną
przeze mnie dziewczynę. Usiłuję wmontować w owe dziewicze smakołyki coś,
co go poruszy; drganie przezroczystych skrzydeł, bzyk jakiś, bo opowieść
musi być po połowie smaczna dla opowiadającego i słuchającego. Na nic
moje zręczne wstawki, porusza chromą nogą, powiada, że nie dorósł do
demokracji.
Rozmowy z nim skracały czas mojego oczekiwania. Ale Aniołów ciągle nie
było. Po roku ich bezskutecznych poszukiwań, ja, znający formułę,
postanowiłem powtórzyć obliczenia, a kiedy je ukończyłem, stanąłem oko w
oko z widmem, co przeraża małością swego quantum. Stanąłem naprzeciw
małego, niewiarygodnie małego prawdopodobieństwa napotkania Anioła.
Abraham Kohlenberg mylił się. Gdzieś w notatkach, o dwa rzędy przesunął
mu się przecinek. Potem powoli, z ironii, przeciwko sobie, na złość
Aniołom, wykonałem inne obliczenia. Prawdopodobieństwo spotkania z
muchą. Były prawie identyczne. Byliśmy nareszcie zrównani. Ja w
oczekiwaniu Anioła, on — muchy. Przyjaciele. Ale i więźniowie.
Przygląda się moim obliczeniom. Promień słońca lśni na jego archaicznej
protezie. To on swoim milczeniem znalazł błąd. Wiedział o nim zawsze.
Może nawet więcej? To on uczynił prawdopodobieństwo znalezienia Anioła
tak nikłym, jak muchy w stratosferze. To on zrównał je swoją władzą nad
liczbami. Anioł i mucha na jego wadze stały się dwiema porównywalnymi
cielesnościami. Umie nawet igrać języczkiem wagi, przyrzucając szans raz
temu raz tej.
Kim jest w swej rosnącej nade mną władzy? W jakiej pułapce się
znalazłem? A może nie jestem zupełnie sam? Muszą być jakieś inne pokoje
w tym domu, meble. Młotek, kowadło. Kalosz Spinozy. Porzucone
przedmioty. Krzyż z Panem Jezusem. Na strychu lekkie pierze w starych
poduszkach. I ci, co mieli ułożyć na nich głowy. Dzieci, dorośli. Gdzie
są? Może rozmawiają ze sobą cicho, żeby nie urazić mojej samotności.
Czego ode mnie oczekują?
Trzeba obniżyć lot, zrefować żagle, zdać się na przypadek, na jego
przypływy i odpływy.
I znów mijały lata, planetarne okrążenia. Trwały dysputy i moje wikłanie
się w jego sieci. On był uprzejmy, wielkoduszny. Jakie cudowne kobiety
umiał sprowadzać na pocieszenie. Greczynki, Fenicjanki, babilońskie
nierządnice. Nigdy nie zapomnę pewnej pulchnej Aleksandryjki: „Kocham
pana, markizie” — i z zainteresowaniem przyglądała się moim białym
pończochom, tajemniczo jak cień leżącym na podłodze. Dziwiła się, że
patrzę na Księżyc. Wzruszała ramionami. Mówiła: — Księżyc jest zawsze, a
ja tylko raz, jak kometa.
Jakże starannie je dobierał, kusił różnorodnością. Rano odnajdywaliśmy
po nich torebki pełne zadziwiających, cacuszkowatych przedmiotów:
pierścionków, szminek, puderniczek i antykoncepcji. Rozdawaliśmy potem
te bibeloty przelotnym żebrakom, handlarzem starzyzny, nienarodzonym
dzieciom: naści, nędzne duszyczki! A one, spragnione czegokolwiek, choć
trochę ziemskiego, przechwytywały w zachwycie i szczebiocie te porzucone
zapłaty za cielesną miłość. Wszyscy razem, nikczemnicy, pyzate buzie
niemowląt, ptaszyny boże pożerały złoto, puder i drobne monety. Guzik od
stanika chrupał pod ich ostrymi ząbkami.
Obudziłem się z krzykiem, ktoś przedzierał stronice Godzinek księcia de
Berry. Przez pejzaż lutego, w poprzek śniegu, przebiegało pędzące w
zawrotnej prędkości rozdarcie. Trudno jest przedrzeć pergamin, ale ów
ktoś ze snu czynił to z łatwością. Zrozumiałem; to ci z ziemi wzywali
mnie do siebie, może tylko upominali. Chciałem lecieć do Chantilly.
Sprawdzić, wygładzić zadrę. Siłą swoich znajomości odwołać senne
widzenie. Przecież nie chcę zostać tu na zawsze. Przecież wrócę tam,
gdzie w ciężkim, dobrze osadzonym w ziemi zamku, ucztują moi krewni.
Kiedyś moja cierpliwość wyczerpie się. Powiem: dość. Nie uwikła mnie
nierządnicami. Zbiegnę do piwnicy, rzucę się w dół, w otwartą czeluść
powietrza, ku ziemi.
Po co kłamać, tysiące razy rzucałem się ze schodów w otchłań, ale moja
grawitacja zakotwiczona była w murach i stropach tego domu. W tym
pokoju. W tych śliskich, anielskich sferach. Między ziemią i Bogiem, w
cienkiej ślinie pająka.
Ile obiegów znów tak minęło? Nauczyłem się z nim rozmawiać po nowemu w
pustym, zwyczajnym świecie, pozbawionym Aniołów i much.
— Kompot był trochę za ciepły — powiadam.
Mam wrażenie, że lubi, kiedy zdejmuję surdut i, nim zasiądę do kart,
syty, prowokuję jego ascezę.
— Ta talia — mówię rozkładając pasjans — ma z górą sto lat, cztery, pięć
pokoleń.
Chcę go rozśmieszyć dziecinnym wiekiem moich kart. I rzeczywiście,
słyszę jak się cicho śmieje. Sięga do archiwum swego ciała. Opowiada o
swojej kredowej przeszłości, o owym przodku, przez koneksje z którym,
zna zmysłowy, niemal erotyczny zapach muchy.
— Końcem języka przeciągam po czymkolwiek, czuję jej smak bardziej
rzeczywisty, niż wszystkie wasze wspomnienia razem wzięte — mówi. — Zaś
starszy brat dziadka i jego syn, znali się na odonata, rodzaju
leśnych ważek, wymarłym już gatunku, słabym, lecz nadzwyczaj subtelnym.
W sekundzie śmierci wydziela orgastyczną słodycz, tak delikatną, że ja,
udziałowiec tylko bocznej linii tego wspomnienia, nie słodzę do dziś
herbaty, by byle czym nie uszkodzić tej czystej struny słodyczy, która
płynie w moim rodzie. Dla was świat jest jeden. Nanizany na samolubną
pojedyńczość każdego z was. Wszystko po razie. Wszystko tylko dla
siebie.
Oburzam się, ale wiem, że ma rację. I tylko jego pogardy nie mogę
znieść. Wtedy wybucham:
— Ja też mam znakomitych przodków i szeroko, rozlegle płynie moja krew.
Przyjrzyj się mojej twarzy. Moim oczom. Czołu. Moim palcom. Moim
przodkom.
On milknie, a ja opowiadam o Janie de Berry. Jak egzekwował w swoich
dobrach prawo pierwszej nocy. I jaką uciechę czynił ten obyczaj wśród
wieśniaczek. I jak, dzięki literze książęcego prawa, obyczaje erotyczne
najwykwintniejszego w Europie dworu, zbłądziły prostą drogą pod
strzechy.
A on wzdycha. Bez zrozumienia. Wszystko, co mówi, służy tylko usidleniu
mnie. Czasem przecież, w jego wyliczonym, zimnym wikłaniu, pojawiał się
błąd. Jak choćby wtedy, gdy nie docenił mojego związku z aksamitnooką
Egipcjanką. Sprowadził mi ją, darował, dziewczynę z hieroglifem płci,
tak pełnym znaczeń, że rozkosz zawiodła nas pewnego razu na krawędź
istnienia. Tam, gdzie nie było już świata, Aniołów, much, wiecznego
lotu, a my, wciąż wcieleni w siebie, widzieliśmy rzeczywistość coraz
mniej kategoryczną, łatwą i pełną możliwości. To intensywność naszego
połączenia pozwalała rzeczom rozluźnić własne wzajemne przenikanie.
Korzystały z tej możliwości nieroztropnie; zagapiały się i odsuwały od
siebie, a w szczeliny pomiędzy nie wlatywały chciwe sensacji robaczki
świętojańskie.
Motyl (nie, nie motyl, lecz to, co z niego zostaje, kiedy swawolny
filozof oderwie od niego nazwę) usiadł na otwartej dłoni dziewczyny i
zapominając o nektarze, kontemplował swój zawrót głowy. A ja ciągle
byłem w niej, w olbrzymim gmachu wolnej przestrzeni; echo powtarzało
nasze wzajemne w sobie bycie i mogliśmy iść, gdzie chcemy. Lustra, stawy
i łąki przyjmowały nas jednocześnie. Byłem o krok od wyzwolenia. Biegłem
wstecz. Byłem znowu w domu zmarłego Abrahama i czytałem od końca zdanie
o kamieniu onychinie. Cień. Drzwi, które prowadzą na zewnątrz. Są
oczywiście niezamknięte; osobno futryna, osobno nazwa. Ona, naga,
namaszczona zapachem ziemi, wiodła mnie za sobą, wskazując drogę. Ale
rozkosz jest nicią archaicznie materialną, i pająk, władca wszelkich
nici, panuje nad nią. Teraz pociąga nią i odwołuje mnie z ziemi, z
rozkoszy, z dziewczyny. I wracam do poranku w naszym pokoju. Słup
jasnego powietrza. Obrazek na ścianie.
Nowe piętro jego pajęczyny. Mówi o ironii płciowości. Gatunki. Podziały
komórek. Powielanie misternej spirali. Spotkania płci, przypadkowe i w
ostatecznym rozrachunku żałosne. Uśmiecha się ironicznie.
— Wiesz, kim była? Wiesz, kim byliście? Ledwie się rozpoznający, prawie
oddzieleni przegrodą gatunków, prawie wobec siebie bezpłodni. Wiesz, kim
była?
— Tancerką z grobu kapłana Nacht, z osiemnastej dynastii?
— Tancerką, tancerką — zrzędzi. — Niczego innego nie możesz sobie
wyobrazić! Pomyśl: dziewczyna bierze sobie kochanka młodszego od siebie
o trzy tysiące lat!
Śmiech jego jest skrzypiący. To zadowolenie z siebie musi go kosztować
sporo energii. Skróci jego życie o dobre sto lat. Tylko od której
strony?
— Więc kim była?
Milczy. Zdaje się, że przez delikatność milczy. Ale niepotrzebnie. Wiem,
ciała ich za każdym razem wracają po oczyszczeniu do Krainy Zmarłych.
Zdążyła mi to powiedzieć, nim jego kaprys nas rozdzielił. Cóż to
szkodzi, słodka, umarła dziewczyno? Mumio wilgotna od moich pocałunków.
Może to i lepiej, że będziemy mogli powołać się na miłość umarłych. Na
komunię ich nieśmiertelnej, nierozkładalnej już śliny.
Milczy. Tylko nogą gładzi nić wysnuwaną z siebie. Sam tworzy swoją
przestrzeń. Sam siebie w czasie i przestrzeni.
— Milcz — krzyczę. — Milcz sobie! Mogę cię zabić. Zabiję cię packą na
muchy. Mój gatunek jest bezinteresowny i rozrzutny w zadawaniu śmierci.
Genealogia zabitych jest bogata, bogatsza niż żywych. Jacy wspaniali,
inteligentni. Jacy piękni? Jacy płodni? Jak umieją rozpłomieniać
kobiety?
Zasypia z otwartymi oczami, znudzony. Jego oddech jest równy, kosmiczny.
Przemierzam pokój po przekątnej i wzdłuż ścian. Jutro zrobimy porządek.
Wyrzucę notatki. Spod łóżka wymieciemy śmiecie. W poranną, ciemną
chmurę, ja wyleję z butelki mój mocz, a on wyrzuci wykwintną,
przezroczystą laseczkę swoich odchodów.
— Księżyc — przypomina mi. Nastawiamy lunetę. Zdejmujemy deklinację i
rektascencję Księżyca. Notujemy je w kalendarzu. Taka jest nasza
codzienność. Cocykliczność.
Aż którejś wiosny, to było niedługo po tym, jak jakaś litościwa
kobiecina z zewnątrz umyła nam szyby, ogrodnik pobielił ściany, a jego
córka przyniosła trzy bratki, zdarzyło się to niemożliwe: przez uchylone
okno wleciała, przesądzając swój los, mucha. Zwykła, bzycząca, ziemska
mucha. Ostrożnie zamknąłem okno. Teraz to była sprawa godzin, najwyżej
dni. Rozrysowujemy jej trajektorię, mówiąc szeptem.
Usiadła na parapecie. Przefrunęła w odległości stopy od pajęczyny.
Smętnie przygląda się powietrzu zza szyby. Znów lata zacieśniającym się
kręgiem wokół sieci. Czyści lewe skrzydło. Od dwóch tygodni siedzi na
futrynie drzwi. Aby nie milczeć, może żeby skrócić czas, który i dla
niego staje się teraz nadmierny, pyta:
— Dlaczego zabiłeś tego młodego człowieka w karczmie w Tybindze?
— Co za pytanie! Którego młodego człowieka? Słabą nam pamięć do
młodzieńców... Ach, tak, rzeczywiście. Było. Ale nie mówi się: zabiłeś,
kiedy zabija się w pojedynku. Nie chciałem go zabić. Pamiętam tylko tę
młodziutką dziewczynę, o którą poszło. Moja pamięć jest szlachetna:
chowa zmarłych i zapewnia im pokój, wywyższa żywych.
— To była jego narzeczona?
— Nie, raczej znajoma. Przyjaciółka jego siostry. Zresztą znałem go. Nie
pojedynkuję się z nieznajomymi. Przychodził do zamku i gawędziłem z nim
często o cenach zboża. Czy czymś takim. Miał niebieskie oczy i delikatne
dłonie, był inteligentny i dowcipny.
Macha się nie porusza. On milczy. I nagle mówi:
— Otwórz okno.
Wypełniam jego prośbę, otwieram szeroko okno, a ona, czarny skrzydlak,
wolno odlatuje: najpierw prosto, potem zygzakami. Śmieszna, niepotrzebna
mądrość tych zygzaków wywołuje współczucie. Kiwamy głowami. Uciekła.
Była tu, a jest tam.
Jakże wielka jest nasza wielkoduszność... Nasza?! Nie jadam much.
Wielkoduszność jest tylko jego. A on cofa się teraz w całym, nieziemskim
majestacie do tamtej paleolitycznej muchy swego pradziada,
niewykształconej, aromatycznej idiotki, prymitywu o sześciu zaledwie
nogach. Pan czasu przeszłego. Pan wszystkich czasów. Nabuchodonozor
mojego powietrza.
A ja? Ja pojmuję przypowieść o musze. Zapewniam go, że rozumiem.
Ale bardziej, niż to rozumienie, cieszy mnie analogia. Ja też doczekam
się. Doczekam się Anioła. Zjawi się. Przezwycięży statystykę, która jest
nudną grą. Przezwycięży, jak jego mucha. Zobaczę któregoś dnia jego
olbrzymią, onyksową, niewiarygodnie świetlistą stopę, zawisłą na
wysokości okna. Cóż uczynię? Wciągnę do pokoju jego anielskie ciało? Czy
wespnę się po kolumnie nogi, jak kuglarz? Dosięgnę i zawisnę, jak
skąpiec na worku z jego złotymi jądrami. Czy jeszcze wyżej dotrę, po
torsie, aż do twarzy by wywrzeszczeć w jego ucho: „Jestem równy tobie”.
Czy tylko usiądę na ramieniu i będę patrzeć, jak ślizga się po
powietrzu, szczęśliwy, że nie istnieją samice jego gatunku.
Dlaczego Bóg obdarzył ich istnieniem — nie żeby zbliżyć nas do siebie,
lecz żeby oddalić. Zasłonić jeszcze jedną przegrodą? Przeklęty,
zazdrosny staruch, który wszystko może. Elohim. Panicz.
— Śmiejesz się. Podoba ci się to bluźnierstwo. Prawie odwieczny,
pozwalasz sobie czasem być antagonistą Tamtego. Masz z nim powolniejsze
rachunki. Wiem. Nie Anioły, tylko ty, możesz być pośrednikiem między mną
a Nim.
Rzucam się na żelazne łóżko. — Masz mnie. Leżę tu jak wielka mucha.
Starczy na tysiące twoich pokoleń. Tłuste nogi, niezepsute chodzeniem.
Brzuch pełen wykwintnych smaków. Członek, którym z dziecinną
zachłannością usiłowałem dawać rozkosz kobietom, wątroba, która
wchłonęła najwspanialsze alkohole świata. Jestem, jak wielka
encyklopedia świata. Paznokcie moje, w których odbija się dziewięć
planet i twarz Anioła Śmierci, niech staną się twoją chityną. Oczy,
które widziały van Eycków, rozłóż na barwy podstawowe. Doceń i wysącz
wolno fiolety. Dłonie zostaw na koniec. Niech będą ci słodkie, jak
przekładaniec. Poczekaj, aż opuszki palców, linie papilarne, pokryją się
werniksem bezimiennej śmierci. Wtedy rozdzielaj warstwy dawnych
dotknięć. Rozróżniaj: atłas, łąka koło wioski Dourdan. Skóry kobiet:
królowa, hrabiny, służące, zakonnice o piersiach bielszych niż śnieg.
Pamiętaj, to wszystko były miłości. Otocz pajęczyną każdą z nich. Nie
pomyl, tkaczu boży. Rysunek na powierzchni inkrustowanego stołu w
Etampes. Karty, które ze śmiechem wyłożył na zielone sukno baron Limburg
i których białawy odblask nie zgasł we mnie nigdy. Oddawaj Bogu po
kawałku. Dyskutujcie każdą cząstkę. Każdy nerw. Obroń mnie przed Nim.
Wykup. Obroń moje nędzne ciało argumentem głodu, ekonomii, materii.
Odszukajcie tamte kobiety. Ucztujcie z nimi. Wspominajcie. Zjedz we mnie
także moje onyksowe Anioły. Wypij ektoplazmę ich ciał. Ale
najważniejsze: zabierz mi pamięć.
A może nie chcesz mnie? Może nie jestem już ambitnym, tłustawym
młodzieńcem, lecz suchym, kościstym starcem?
Słyszę jego śmiech.
Zna mnie. Zbadał swoimi lunetami moje serce, moje nasienie, moje
uczynki. Są teraz mapą w jego archeologii. Pieczętuje niektóre z nich
owalną pieczęcią praczasów.
— Markizie — powiada — idź po wino, pojednamy się.
Wykorzystuje swoje kalectwo, aby wydać ten nieobrażający mnie rozkaz.
Schodzę do piwnicy, wybieram butelkę. Potem otwieram drzwi na zewnątrz i
przyglądam się schodom, i otchłani, otwierającej się pod nimi, słojowi
odpryśniętego od mojego młotka onyksu. Błyszczy miodowym przełomem.
Jakaś nitka, może od koronek mojego żabotu trzepoce w szczelinie. Widzę
ślad czyjejś stopy, kto tak niewinnie wszedł tu i wyszedł stąd.
Lecimy bardzo nisko. Za lasem błyszczy tafla jeziora. Wóz pełen chrustu
skręca z leśnej drogi na bity trakt. Koń widziany z góry, jest obły i
śliski, jak bakteria. Na polance mała, opuszczona świątynia. Młoda
dziewczyna biegnie boso, niosąc pęk polnych kwiatów.
Uklęknę teraz w samotności, z dala od jego wiecznie otwartych oczu,
uklęknę na najniższym stopniu onyksowych schodów, choć Bóg nie przyjmie
tej modlitwy.
— Zważ moją rozpacz. Zważ moje cierpienie — powiem do Tego, którego
opuściłem dla Aniołów.
I zapłaczę bez łez, bo i one nie zdołają dosięgnąć ziemi.
|