eGNOSIS |
|
|
|
Elaborat — — debiuty lat siedemdziesiątych cz. I |
|
Donat Kirsch |
||
Zamieszczony obok esej ukazał się w 1981 roku w piśmie „Twórczość”. |
ZAMIAR
1.
Henryk Bereza określał artystyczną sytuację nowej prozy (tworzonej przez autorów, którzy debiutowali w latach siedemdziesiątych) jako stan „przywróconej językowej wolności”. Było zawsze bardzo wiele sposobów realizowania przejawów swobody i wszystkie związane były ze świadomością niepowtarzalnej jednostajności ludzkiego istnienia wśród zdarzeń świata. Wolność mogła być zapisana tylko w literaturze niezależnej od różnych propozycji tematycznych towarzyszących aktualnym sposobom odprawiania liturgii człowieczeństwa; jeśli każdy ukazujący się tekst wykluczał możliwość pojawienia się wielu podobnych. Nie dało się nigdy zagwarantować, że wolność nie będzie anarchią ani nie stanie się martwym słowem kamuflującym kolejną odmianę stagnacji.
2.
Książki debiutów lat siedemdziesiątych stworzyły, według mnie, prozę żywego języka. Nie jestem jednak tym, który powinien pisać o możliwościach istnienia języka żywego. Należę do generacji, której z wielkim uporem wbijano do głów jedną z najbardziej martwych w historii odmian polszczyzny. Nie można w takiej sytuacji powiedzieć: nie — bo po prostu jakimś językiem trzeba mówić i z reguły używa się tego, którego używać się musi, skoro innych nie ma (osobiście wolałbym mówić: żyje się wśród języka — ale to już całkiem inna sprawa). Mówiąc dokładniej: konsekwencją owego „nie” byłaby konstrukcja mowy żywej — jest to zadanie przekraczające siły jednostki. Nigdy więc nie nauczyłem się dobrze języka martwego, jedynie czego chciałem, to posługiwać się językiem żywym, a taki zachował się jedynie w nielicznych enklawach pogardzanych przez współczesnych mistrzów słowa, którzy zajęci są poza tym sprawami wielkiego posłannictwa literatury. Zresztą przyznam się szczerze, nigdy nie byłem głuchy na uroki godnej paplaniny (retoryki) rozpanoszonej w prozie martwego języka. Wiedziałem także, że nie przeczytam elaboratu o nowej prozie lat siedemdziesiątych, dopóki nie napiszę go sam — najlepiej w 1980 roku. Byłem przecież świadkiem czasu, gdy pisarze tacy jak Jan Drzeżdżon. Józef Łoziński, Ryszard Schubert, Marek Słyk i Adam Wiśniewski-Snerg, podjęli próbę zbudowania z tych wszystkich lekceważonych odmian języka, które są żywe i jeszcze dostępne, słów i zdań należących do wielości przejawów polszczyzny, które powinny istnieć (a nie istnieją) właśnie jako reakcje na realność tego świata.
KONFRONTACJA
1.
Proza martwego języka zraziła do siebie wielu czytelników, ponieważ jest pełna hipokryzji i represji. Jednak proza żywego języka nie jest w stanie zatrzymać dla siebie tych osamotnionych nagle wielbicieli literatury, bo nikomu na dłuższą metę nie chce się czytać książek pełnych rezygnacji i lekceważenia. Oczywiście polski brak tolerancji czyni z każdej formy współistnienia sytuację chwilową. W starciu dwóch rodzajów prozy (o tym kiedy się ono rozstrzygnie wolałbym nie pisać), stroną skazaną na porażkę jest proza żywego języka. Wynika to z różnic między mową martwą i żywą. Słowa martwe są zawieszane w atrakcyjnym nigdzie wspaniałych celów literatury. Słowa żywe są Zależne od istnienia czasu, który je wydał, obojętne i pozbawione jakiejkolwiek wiary — dlatego nowa proza nie dysponuje w tej rozgrywce żadnymi atutami, powstawała w sytuacji ostatecznej, gdy jedynymi enklawami żywych rozmów były miejsca i chwile, w których istniały one w sposób zdegenerowany i bełkotliwy, wręcz śmieszny.
2.
Krytyk programowo związany z prozą martwego języka (a nie związanych z nią jest kilkunastu) pisząc o nowej prozie pisze o czymś, czego nie powinno być. Istnieje wiele recenzji, w których cała analiza książki polega na stwierdzeniu, że coś jest niedobre, bo jest niedobre. Schemat takiego postępowania jest bardzo prosty: recenzent wyrywa jakieś urywki tekstu ilustrujące założone z góry tezę lub nie robiąc nawet tego, poświęca się rozważaniom na temat tego, co autor powinien jego zdaniem pisać.
3.
Jeśli jakieś książki pisane w żywym języku były przez Parnas uznawane (dotyczy to przede wszystkim pisarzy startujących wiele lat temu jak: Parnicki, Buczkowski, Hłasko, Stachura, Iredyński, Odojewski, Białoszewski i wielu innych niezmiernie ważnych dla debiutantów z lat siedemdziesiątych) to na zasadzie zaliczenia egzaminu z nielubianego przedmiotu. Później były rozmowy, .w których padały słowa: udziwnienie, wyobraźnia, wrażliwość. Oczywiście nie było mowy o jakiejkolwiek równorzędności. Natomiast w odniesieniu do większości autorów debiutujących po 1970 roku pisarze związani z Parnasem woleli używać słów: nieudolność, niedojrzałość, zagubienie w machinie współczesnego świata. Nie było mowy o dyskusji, ponieważ jako pod każdym względem silniejsi, woleli ferować wyroki lub formułować mniej lub bardziej zgrabne kalambury (gdy byli w dobrym nastroju). W ten sposób zdolność do poznania (co podobno cechuje człowieka) zastąpiona została przez sztywną i traktowaną jako argument klasyfikację zdarzeń. Dlatego jedynym sposobem dokonywania się ewolucji w literaturze jest w tej chwili metoda chaotycznych prób i błędów. Jest to pewien biologiczny ideał — dobór naturalny. O wszystkim decyduje wtedy przystosowanie się do specyficznej ekologii środowisk literackich, a nie takie głupstwo jak sposób pisania. W efekcie sprawa zaakceptowania czyjejś twórczości związana jest ze zbiegiem okoliczności dużo lepiej opisywanym przez: socjologię, psychologię czy nawet ekonomię niż przez naukę o literaturze.
HISTORIA
1.
Gdy mówię o życiu języka, stosuję kryteria najprostsze, przede wszystkim dlatego, że gdybym znał te bardziej skomplikowane; to i tak nie potrafiłbym ich stosować jak należy. Nie można mówić, o danym słowie, czy jest żywo, czy martwe, dopóki nie zaistnieje razem z wielką ilością innych. Martwym jest dla mnie język, w którym sam wieloznaczny byt słów i zdań nie stanowi jedynego dla siebie wytłumaczenia i potrzebuje wsparcia lub usprawiedliwienia. Dzieje się tak wtedy, gdy piszący lub mówiący, nie chcąc być odpowiedzialnym za mowę, którą się posługuje, przyjmuje postawę: wyraziciela wielkiej tradycji, kapłana strzegącego świętości kultury lub piewcy chwili dziejowej. Zawsze w takim przypadku język służy czemuś, a te męczące się nawzajem potoki słów (jest to proces narastający lawinowo) szybko przestają nieść jakąkolwiek informację poza tą, której i tak już nauczyliśmy się w szkole na pamięć.
2.
Cechą wielkich przełomów dziejowych jest to, że pojawia się w czasie ich trwania wielu ludzi, którzy chętnie zmyślają system potrzebnej akurat retoryki. Działalność taka nie ma (jak by niektórzy chcieli) wiele wspólnego z życiem języka, także z codzienną nijakością teraźniejszości — tak zaangażowanie jak i filozoficzna refleksja są luksusem dostępnym dla niewielu (tak żyły wszystkie społeczeństwa w historii). Jeśli więc aktualna norma językowa pozwala mówić jasno i precyzyjnie tylko o sprawach uznanych akurat za wielkie i godne, to miliony ludzi zamieszkujących codzienność mają do wyboru milczenie lub pełną obłudy paplaninę, która ma ukryć fakt, że myśli ich są zaprzątnięte czymś, co według liturgii człowieczeństwa jest brzydkie i warte tylko lekceważenia. I dokładnie nic ich nie obchodzi, że świat, w którym żyją, uznany został kiedyś za rzeczywiście wspaniały i zawsze nowy, że samotność i bezsens są tylko wynikiem porażek tych, którym trzeba pomagać w imię wielkości człowieka. Oni chcą mówić o życiu płciowym, chorobie, nauce, śmierci, egoizmie, sporcie, telewizji i emocjach i nie pamięć przy tym wspaniałej historii narodu polskiego — nie są w stanie tego zrobić za pomocą języka, który jest podobno ich własnością. Sytuacja jest taka, że przeciętny Polak boi się posługiwać poprawną polszczyzną, tym bardziej, że aby móc mówić o tym co jest im bliskie, Polacy stworzyli obok oficjalnej odmiany języka wiele innych. Dotyczy to w takim samym stopniu robotnika, który mówi o swoich prostych marzeniach jak i fizyka usiłującego powiedzieć cokolwiek o falach elektromagnetycznych (hierarchie społeczne nie zawsze są hierarchiami mowy). Obydwaj są godni szacunku, bo mają odwagę mówić o rzeczach, które (według dominującego światopoglądu związanego z mową martwą) są fikcją. Ten wielki (piszę to poważnie) wysiłek nie może być czymś więcej niż rozwiązaniem doraźnym. A to dlatego, że ludzie, których psim obowiązkiem powinno być dbanie o to, żeby język nie uległ skostnieniu, dokładnie sprawę spartolili; zawdzięczamy im, że wszystkie kalekie i zdegenerowane rodzaje współczesnego języka są, wspólnie z twórczością kilku nielicznych pisarzy, jedyną szansą i oparciem w walce o odnalezienie nowej poprawności i nowych norm polszczyzny.
3.
Czesław Miłosz w Ziemi Ulro i w Ogrodzie nauk wyrażał pogląd, że język polski stracił dwukrotnie swoją wielką szansę: w wieku XV i na początku wieku XIX. Wolałem myśleć, że obydwa te okresy łączyła nie tylko walka (wpierw o dominację, a później o istnienie mowy), ale także poczucie dojmującej straty: w XV wieku odchodziła wielka (promieniująca poprzez Paryż i Oxford) kultura średniowieczna, w wieku XIX rewolucja techniczna odmówiła prawa bytu wszystkiemu, czego nie była w stanie wyrazić nomenklatura ówczesnej wiedzy — w jednym i drugim przypadku pustka, która pozostała, nie została nigdy całkowicie wypełniona. To, co się później działo z językiem polskim, było,— przynajmniej dla mnie, nie tylko wynikiem sytuacji politycznej, ale także intelektualnej uległości wobec triumfującej techniki. Doszukiwanie się przyczyn nie ma w tym przypadku wielkiego znaczenia: zarówno opór polityczny, jak i rozwój technologii doprowadzały do podobnej (chociaż dokonywanej w myśl różnych zasad) neutralizacji przekazu językowego. Chodziło o zmniejszenie wieloznaczności komunikatu — najłatwiej było to osiągnąć poprzez ujednolicenie poglądów nadawcy i odbiorcy oraz wypracowanie skutecznych metod sprawdzenia, czy w ogóle doszło do porozumienia (po prostu: czy słowa nie padają w nicość). Ujednolicenie sposobów myślenia ułatwiało narodom walkę o przetrwanie, jednocześnie właściciele kapitałów mogli wydawać pieniądze na budowę nowych fabryk (produkujących cokolwiek); wiadomo było, kto kim jest i czego najbardziej zwykły człowiek potrzebuje. Problem polegał na tym, że wszystkie rozwiązania praktyczne są lokalne (w czasie i przestrzeni) i muszą być takie, bo tylko odrywanie zjawisk od siebie pozwala traktować wiedzę o nich jako rzecz pewną — był to znany trick technologów i polityków, nie zmieniający w niczym faktu, że wszystkie decyzje są podejmowane pomimo braku pełnej informacji o ich skutkach. Idee i technologie nie są także darem niebios zawierającym już w swej istocie nieskończoną przydatność i maksymalną przychylność dla rodzaju ludzkiego. Przez wiele dziesiątków lat (tak w Polsce jak i na świecie) funkcjonował system zniwelowanej świadomości — było przecież tak łatwo dowodzić, że to, czego już nie ma, nigdy nie istniało. Powoli zanikały w języku wieloznaczności: emocji (funkcja emotywna), piękna (funkcja estetyczna) i pytań o sens mowy (funkcja metajęzykowa); istniał jednak przekaz informacji (funkcja poznawcza), więc trwająca redukcja języka do zbioru nakazów i norm (funkcja konatywna) oraz potwierdzania kontaktu (funkcja fatyczna) była jeszcze jakoś usprawiedliwiona. Później w wieku XX nastąpiło zakłócenie przepływu informacji albo było jej zbyt wiele, albo poddawano ją przeróżnym obróbkom i manipulacjom (czasem nazwać to można kłamstwem). Pozostawał przedziwny układ polecenie — potwierdzenie wykonania (a ponieważ nie ma już arystokracji, wszyscy walczą o to, by móc wydawać polecenia). Dlaczego tak się stało, nie wiedziałem nigdy, wydaje mi się tylko, że ani psychologia, ani socjologia lub lingwistyka, ani też (jak wielu by chciało) polityka — nie wyjaśnią tej tajemnicy, jeśli pozostawać będą w stanie wzajemnej izolacji.
4.
Wspomniany powyżej zbiór powikłanych zależności pozostaje po dziś dzień jedynym źródłem norm współczesnej polszczyzny. Niezgoda na nie jest niezgodą na wiele rzeczy. Na narastanie nieodwracalnych zmian w mózgu, na odebranie w imię dekalogów prawa bytu lękom i niepewności — jedynym stanom umysłu, które umożliwiają podróże po wszechświecie możliwości, czyli są niepokojącą istotą charyzmatu mowy. Na rezygnację z prób odnalezienia siebie i swoich rozmówców w czasie, bo język martwy dąży do uczynienia z czasu budującej relacji o postępie i rozwoju — zastępującej wielość interpretacji dziejów dopuszczalnych przez chronologię. Na zapomnienie hierarchii znaczeń systemu językowego (dawnej mądrości gramatyki i symboli) w imię powagi kolejnych ciągów nomenklatur i spisów prawideł. Przyznaję się w ten sposób do bezsiły wobec dokonań cierpliwych i pracochłonnych, prowadzących do konstrukcji języka martwego, czyli nonsensu. Uważam (bo nie da się inaczej), że język musi być zrozumiały — nie ma jednak (jak to postulują wyznawcy mowy martwej) uniwersalnych i ponadczasowych kategorii zrozumiałości; rozmawiają zawsze co najmniej dwie osoby — egzamin z rozumienia mowy, jeśli jedna strona nie zna dokładnie założeń mających decydować o jasności i elegancji wypowiedzi, prowadzi zawsze do lękliwego bełkotu i pogardy. Język nie będzie nigdy niczyim narzędziem, chyba że uda się zmienić ludzi w wystraszone automaty, które będą wiedzieć doskonale, co usłyszą i jak odpowiedzą — tak wygląda idealna precyzja, do której dąży mowa martwa, niosąca zawsze jedno przesłanie: wszystkie problemy można rozwiązywać.
5.
Żyjemy zbyt oddaleni w czasie od tamtych ludzi, którzy wiedzieli przynajmniej (jak Swedenborg, Blake czy Mickiewicz), co z rzeczy bliskich im (lub nie) odchodzi na zawsze. Nie wiemy dokładnie, czego mamy szukać, więc i nasz język jest kaleki, pozbawiony charyzmatu, chronologii i hierarchii. Polszczyzna nie ma dość siły, by bronić się przed kolejnymi potopami wzajemnie sprzecznych, lecz usprawiedliwiających się nawzajem zdań. Wynika stąd nasza zależność od weryfikacji wiedzy i doświadczeń dokonywanych przez inne najczęściej obce nam języki — czyli po prostu magia tajemniczego i lekceważącego Polaków Zachodu. Kłopot w tym, że tamte weryfikacje dokonywane są na gruncie języków dużo bardziej żywych niż nasze, czyli są bardzo wieloznaczne; jednocześnie: mądre i głupie, poważne i śmieszne, precyzyjne i bełkotliwe, dyskretne, wulgarne i nie stroniące wcale od zapomnianej natychmiast retoryki. Taka zależność jest dla dostojeństwa (wynikającego z bliżej nieokreślonych posłannictw) języka polskiego obelgą podobną do tej, jaką byłoby dla jakiejś świętej dziewicy miłość do faceta, który byłby jednocześnie: pokraką i efebem, błaznem, prorokiem, geniuszem, rozpustnikiem i debilem — a biedna dziewczyna nie potrafiłaby cech tych oddzielić od siebie.
|