eGNOSIS

Asystując po śmierci Jerzego Giedroycia w porządkowaniu przepastnego archiwum »Kultury«, młody naukowiec Jeremiasz M. natknął się na pożółkły, nieznany maszynopis opowiadania — prawdopodobnie przedwojenny jeszcze szkic — autorstwa Witolda Gombrowicza.
Naszych czytelników i znawców prozy W.G. prosimy o opinie.

Baron Neks

Witold Gombrowicz [?]

 

Nigdy nie darzyłem specjalnymi względami błękitnej krwi — książąt, baronów, hrabiów. Nie istnieją ku temu żadne racjonalne powody. Raz w życiu jednak zdarzyło mi się spotkać pewnego ujmująco bawiącego arystokratę. Jeszcze teraz, jak tylko pomyślę o nim, śmieję się do siebie, jakbym go wciąż miał przed oczami.

Nazwisko wprawdzie miał niemieckie, lecz był to swojak jak się patrzy. Nawet, wiecie, ludzkie panisko. Nawet chłopów, owszem, lubił.

Pojechałem do jego majątku w Orłowskim powiecie. Nie sam, bo to trzech nas było, sami spece, hydraulicy: ja, Wiesio Tarasiewicz i jeszcze jeden majsterek — Władzio.

Przyjeżdżamy i widzimy, że roboty będzie nie za wiele — rury trza przez ogród przeprowadzać. Raptem tyle. Mówiąc szczerze, dla trzech nawet nie wystarczy. Ale umowa już podpisana na cały miesiąc i wiąże.

Cóż począć. Pracujemy. Wikt niezły, wymyślny. Powietrze, pogoda, pola i sady, jak okiem sięgnąć. Czujemy się niby u Pana Boga za piecem.

Lecz nie minęły jeszcze trzy dni, jak zaczęliśmy po cichu sarkać i pomstować. Co to niby ma znaczyć? Ani na krok nas ten baron nie odstępuje. Idziemy z rana do roboty — baron już się zjawia. Odpoczywamy — baron też odpoczywa. Drepcze po alejach drobnymi kroczkami i niby wącha kwiaty.

Dobrze. Idziemy do kuchni — baron za nami. Siadamy do stołu — on też siada. Siedzi jak zając na miedzy i popatruje na nas.

Psiajucha, myślimy, ale się uczepił. Nie dowierza nam może i pilnuje, byśmy mu nie podprowadzili ołowianej rury?

Idziemy któregoś dnia do pracy, a Wiesio Tarasiewicz mruga do nas i jak gdyby nigdy nic i z łopatą podchodzi do barona.

Staje z baronem oko w oko i powiada:

— Moje uszanowanie. Ze wszystkiego jesteśmy, nie powiem, zadowoleni i bardzo wam wdzięczni i wszystko to, jak najbardziej podoba się nam, ale — powiada — jeśli pan łaskawy nam nie ufa i kontroluje nas wedle tych ołowianych rur, to my tego nie zwyczajni. Umówiliśmy się, a nasze słowo święte. I nie ma pan tu co chadzać, nam, tego, wciąż po piętach i kwiatki wąchać.

Powiedział swoje — i łopatę precz rzucił, że to niby dziękujemy pokornie i pięknie się kłaniamy. Patrzymy — baron z miejsca oklapł: schudł, zamrugał oczkami i cichym basem rzecze:

— Dajcie spokój, chłopcy! Jak, powiadacie? Ależ skądże! Ja – niby kontroluję? W żadnym razie. Po prostu chwacko się miewam w waszym chłopskim towarzystwie. I apetytu — powiada — nabieram, i śpię dobrze, i rześki się czuję. Pozwólcie mi — powiada — w pobliżu waszym przebywać! Nie miejcie mi tego za złe.

Wybuchnęliśmy, rozumie się, śmiechem.

— Dobrze, dobrze — powiadamy. — Jeśli to tak, to prosimy.

Takie to tam takie pańskie fanaberie.

Ale od tego dnia było już tylko gorzej. Ukręciliśmy sznur na własną szyję. O świcie, ledwo oczy zdążymy przetrzeć, zjawia się baron. Rześki, zadowolony.

— Jak się macie? Czas już chyba — powiada — na nas?

Z niecierpliwości aż ręce zaciera i niecierpliwi się, i przynagla. Okiem w tego, znowuż w owego mierzy.

Ledwie dopijamy herbaty, spieszyć do roboty — baron jak spod ziemi wyrasta. Ciekawią go rozmaite szczegóły naszych prac. I to same nieważne drobiazgi. A czemu tak, a nie owak, czy nie lepiej by było jeszcze inaczej? Przeszkadza i kaprysi.

Popracowaliśmy trochę. Na sygnał pana, przychodzi sługa z koszykiem.

— Może, moi drodzy, byście się teraz pokrzepili? Siadajcie. Nie krępujcie się. Czujcie się jak u siebie w domu. Jedzenie — paluszki lizać. Masełko świeżutkie, bułeczki chrupiące. Tu kiełbaska. Tu pieczyste. Barszcz, czy też kluseczki lane. Na rosołku.

I nieustannie krząta się wciąż koło nas.

— Jedzcie — powiada — drodzy przyjaciele. Lubię — powiada — gdy majstrowie moi jedzą. Apetytu — powiada — od tego nabieram i twardo po nocach sypiam.

Popatrzy na nas, jak wcinamy, każe i sobie podać nakrycie. Zaczyna jeść z nami. Lecz czyż może za nami nadążyć? Starszy człowiek, wydelikacony, słabowity. Łyknie łyżkę, gotów się sparzyć, krztusi się i sapie, aż mu oczy z orbit wbiegają. Żal się robi człowiekowi od samego patrzenia.

Zjedliśmy. Idziemy na trawkę. Baron za nami drepcze.

— Kładźcie się — powiada troskliwie — chłopaki pod wiśniami.

Ha, kładziemy się. Tu, czy ówdzie, wszystko jedno.

— Oddychajcie pełną piersią — powiada — i wydychajcie zużyte powietrze. Higiena — powiada — tak każe.

Sam też kładzie się na wznak i oddycha pełną piersią. A bodajżeś się udławił!

Dla kawału zaczynamy i my oddychać. Oddychamy. Do ust wpadają więc owady. Wypluwamy. Pośmialiśmy się, popatrzyliśmy na drzewa, listki, chmurki, ptaszki, a potem śpimy.

Ledwie zdążymy się ocknąć, a ten już:

— Nie zawadziłaby nam, moi drodzy, kąpiel. Chodźmy do rzeki. Otrzeźwić się jest dobrze po drzemce.

Człowiek, rad nierad, idzie. Kąpiemy się, a baron tuż obok pluszcze się przy brzegu i chichoce z radości.

Przeżyliśmy w ten sposób dwa tygodnie. Rozleniwiliśmy się, znużyliśmy od nieróbstwa, nudzimy się i nie potrafimy już rzetelnie pracować. Gdy Baron tymczasem cieszy się i promienieje. Jakby odmłodniał, wigoru nabrał, oko mu błyska.

Na początku cieszyliśmy się również. Wszystko wydawało się zabawne i niezwykłe. Ale z czasem się sprzykrzyło. Do tego stopnia, że zwolna wszystko nam obmierzło. Wciąż rachujemy, ile jeszcze dni do końca zostało.

Niespożytemu baronowi strzelił do głowy nowy koncept. Spacer zdrowotny. Prosił, by wieczorami drobnym kroczkiem przechadzać się po alejach. Przechadzamy się po alejach, ale choć tak nas same nogi ciągną, byle dalej, odejść nie możemy — obrazi się śmiertelnie i zapłata przepadła.

Gdyby to jeszcze tylko o nas szło — niewielka bieda, ale nasz czeladnik Władzio omal nie wychodzi z siebie. Szczeniak szesnastoletni, chętnie by się gdzie pobawił, a tu trzeba, darujcie wyrażenie — przechadzać się po alejach. Więc aż trzęsie się na widok barona i zębami zgrzyta.

— Dam się — powiada — staremu piernikowi we znaki! Życie temu dręczycielowi obrzydzę.

Rzeczywiście – a to kwietnik stratuje, a to ropuchę na werandę ciśnie, albo też przed pańskimi oknami, z przeproszeniem, pod krzaczkiem sobie przykucnie. Widzimy, że dłużej tak być nie może. Śpieszymy się, skończyliśmy robotę w trzy dni później i do barona:

— Gotowe, może się rozrachujemy.

A baron omal nie płacze.

— Nie opuszczajcie mnie — powiada — kochani, rury jeszcze — powiada — muszę tu, wiecie,  przeprowadzić. A co do czeladnika — powiada — niech już robi kawały, wszystko zniosę.

Nie daliśmy się nabrać.

— A więc — powiada — przyjedźcie choć w przyszłym roku. Macie tu zadatek. – Każdemu wręcza po dziesięć złotych.

Wzięliśmy zadatek, podjedliśmy, wyleżeliśmy się na trawie, zebraliśmy manatki i jazda. Do widzenia! Niech się panu łaskawemu dobrze wiedzie!

Jedziemy koleją i aż do samej Warszawy i gawędzimy o baronie, wszystko sobie przypominamy. Przed samą Warszawą Władzio oznajmia:

— Zalazłem temu staremu diabłowi za skórę. Popamięta nas.

— Cóż takiego?

— Wiecie — powiada — na pożegnanie wpadłem do stajni i trzem koniom powystrzygałem ogony.

To urwis! Wytargaliśmy go za uszy, ale i się zaśmiewaliśmy. Na tym się skończyło. A może psubrat, skłamał? Przechwalał się tylko? Nie wiadomo.

Tak, czy owak następnego lata nie pojechaliśmy już do barona.

 

 


Nagrodę (honorową) znawcy i tropiciela otrzymuje Pan Szymon Grabowski, któremu gratulujemy dopatrzenia się w tej mistyfikacji autorstwa Michała Zoszczenki  - opowiadanie (odrobinkę przez nas - dla zatarcia śladów - ufryzowane) nosi jednak zdumiewające piętno stylu Gombrowicza (co dało asumpt do powyższego primaaprilisowego żartu), powstało jednak prawdopodobnie wcześniej od opowiadań Witolda G., co samo w sobie b. zajmujące. 

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej