Piotr Kwiatkowski
(ur. 1961 r.) wydał tomiki wierszy: Ars magna, b oraz Opowiadania. Poezje i rysunki publikował w Gnosis. Mieszka w Warszawie.

b

Piotr Kwiatkowski

 

* * *

gdy w głaz twe ciało przekuwają
drżącymi głosy przyzywając
mocy, co ród od nocy bierze
kiedy wyszepczą swe pacierze
gdy spłynie od nocy mroczniejsza
i zgasi już nadzieję w sercach

ty wstań kamienną unieś głowę
na dzieło ich popatrz gotowe
ty stań pomnikiem zimnym, białym
a wzrok twój nieprzyjaciół spali

spłoną w nim wielkie, rojne miasta
chwast tylko zgliszcza pozarasta
ogromne państwa upadają
gdy w głaz twe ciało przekuwają

pętla i kamień

jest myśli pętla
namydlona lękiem
jest myśli kamień
na drucie sumienia

są czyjeś włosy
i usta, i ręce
są czyjeś oczy
nie do zapomnienia

są noce w ciszy
wciąż wyczekujące
są dni i słowa
ale nie ma Ciebie

jest myśli pętla
namydlona lękiem
jest myśli kamień
na drucie sumienia

* * *

otwieram księgę
choć zgasła świeca
litery tańczą
w świetle księżyca
księżyc to pierścień
na piramidzie
właściciel zamku
przez pole idzie
zamkowa brama
otwarte usta
w nich zęby kraty
i przestrzeń pusta
zamykam księgę
i gaszę księżyc
mrok wokół gęsty
jest od tajemnic

* * *

świat się odmienił
i krzyk jest ciszą
czas się dopełnia
krzyku nie słysząc
chwila dojrzewa
i pamięć pryska
pośród ciemności
płoną ogniska

moczar w głąb wciska
oczy zalewa
woda bagniska
ostatnie słowo
cisza i ciemność
korowód cieni
ogarnia senność
świat się odmienił

* * *                                 dla M.

ponad słów naszych wszystkie drogi
i ponad blask, co nad chmurami most wznosi
od słowa do słowa

ponad marzenia, sny i wizje
i ponad tę eksplozję ciszy
katedrę ciszy (nie milczenia)

wznosi się ona, w sobie cała
wypełnia przestrzeń między nami
ulotna ale rzeczywista

wznosi się pełna drgań tajemnych
choć cała w świetle prawdy mieszka
tak jasna, że nieprzezroczysta

jeden z tych dni

jeden z tych dni
gdy jeszcze mogłem chcieć
w powietrzu unosił się
Różowy Fluid

oczy oczywiście otwarte
usta ustawicznie szukające uszu
u szumiących drzew

by zdradzić im to co zakryte
a potem odrzucając
Trzydzieści Powodów By Być
na nich zawisnąć

tępa piła

lęk, podejrzeń nagły strach
brzęk rozbitych luster, ach!
bum! taraban bębni, och!
tu zgrzytanie zębów, szloch

tępa piła rdzawo rżnie
umysł domysł żwawo żre

radio radzi radośnie
głośnik dudni donośnie
dzień w dzień donos donosi
nocą nuci bezgłośnie
żal wyżala żarliwie
lęk wylęga lękliwie

umysł domysł żre żwawo
tępa piła rżnie krwawo

syn Saturna

rozrzucony w nieładzie
i tak: na wzgórzu leży
moja głowa podwójna
albo potrójna (pod...)
lecz nie związana
z powyższym symbolem
zależna tylko od koloru
niecała i nie sama
nogi wystają z wody
nikt tego nie dostrzega
bo brak kilku kresek
w konwencji komiksu
obrazujących ruch,
w tym przypadku wertykalny
z góry na dół
ręce wyrastają na drzewach
rąk jest najwięcej
próbują schwycić
inne części...
pokruszony marmur torsu
stoi w słońcu
leży pod księżycem
gdy Saturn krąży
po swojej orbicie

b

kiedy powiedziałeś już,
a właściwie
(dla ścisłości)
wykrzyczałeś swoje - a!
zostaje ci tylko
nerwowy galop pióra
kreślącego - b
w gęstniejącym cieniu
ostatniej kropki
(rezygnując z używania
znaków przestankowych
unaoczniasz tylko
swój lęk)
wznoś jednak proszę
swe zamki na lodzie
zamykające na siedem spustów
bramę ciszy
i wrota milczenia
zagłuszaj zbliżający się
odgłos kroków
zamaskowanego
klucznika

* * *

zdjęliśmy już maski
złote
tak jak przedtem
zielone
nie założyliśmy jeszcze
białych

teraz
nasze twarze odzyskały
swój prawdziwy kolor

są szare

* * *

wyzbądź się obaw, wyzbądź trwogi
nie szukaj słów co dawno zgasły
na firmamencie twojej myśli
inne od dzisiaj płoną gwiazdy

łopoce serca twego sztandar
a kolor jego jest czerwony
i myśli twojej snop iskrzany
o jest zaprawdę ponad trony

idź taki czas się nie powtórzy
krew woła nie słuchaj sumienia
żeby budować trzeba burzyć
idź cały świat masz do zburzenia

słoń

najpierw będziesz jak ślepiec
co chcąc poznać słonia
dotyka w ciemności
trąby, ucha lub nogi i woła
już wiem, słoń to wąż, wachlarz, kolumna

na to odzywa się jednooki
ja, król widzę, że słoń ma dwie nogi

bowiem błądzi kto mówi
znam prawdę
w najlepszym razie zna jej połowę
a drugą stronę zna inny człowiek

komu nagle otwarły się oczy
i ujrzał słonia, ten patrząc milczy
wie, że żadne słowo nie wypowie
słonia i zachwytu równocześnie
tak milcząc głosi prawdę i chwałę

 

 

Tibi et Igni

      
Motto:
      
noc nadchodząca
         będzie ciemniejsza
         od tej, która minęła

          
        Igniculus Vagus

Trupek był piękny i pachniał świeżością. Trumienka biała, wyłożona czystym suknem. Płonęło siedem wysokich świec. W pokoju było kilkanaście osób. Chodziły dookoła katafalku, na którym stała trumienka i trzymanymi w rękach kwiatami uderzały w twarz leżące w niej dziecko. Mówiły przy tym:
- Jaki śliczny nieboszczyk.
- Ach doprawdy przepiękny.
- A jaki podobny do mamy.
Matka stała w nogach dziecka i uśmiechając się powtarzała:
- Jestem taka szczęśliwa, taka szczęśliwa. Doprawdy nie zasłużyłam na tak wielkie szczęście.
W pewnej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Procesja na moment stanęła, ktoś krzyknął:
- Zajęte!
Z za drzwi słychać było oddalające się kroki. Od góry, z tonącego w mroku sufitu spuszczał się na nitce wielki, czarny pająk. Wprost nad głową dziecka. Kiedy był już nisko, jedna z osób otworzyła dziecku usta. Pająk szybko się w nie wsunął. Ta sama osoba zamknęła je teraz, po czym zdmuchnęła jedną ze świec. Dziecko zrobiło się szare, spomiędzy jego warg wychodziła nitka pajęcza. Biegła w górę i ginęła gdzieś w mroku. Korowód zatrzymał się w taki sposób, że po obu stronach katafalku stało dokładnie tyle samo osób. W nogach dalej stała matka, a u głowy dziecka ojciec. Matka skinęła mu głową, mówiąc:
- Już czas...
Ojciec wyjął z zanadrza wielkie nożyce i zaczął obcinać długie włosy chłopczyka.
Nie przerywając tej czynności odwrócił się i zdmuchnął drugą świecę. Trupek zrobił się siny. Ojciec powiedział:
- Do pogrzebu się zalepi!
I wbił mu rozwarte nożyczki prosto w oczy poprzez zamknięte powieki. Matka trzęsła się ze śmiechu i mówiła:
- Synku, syneczku uderz w stół!
Korowód nie zwracając na nią uwagi znów ruszył, tym razem w odwrotnym kierunku. Przechodzący układali kwiaty w nogach dziecka. W pewnym momencie, bez żadnego uchwytnego sygnału procesja stanęła i cztery osoby stojące najbliżej świec zdmuchnęły cztery z nich. Matka wzięła ostatnią, płonącą świecę, pocałowała ją i cisnęła do trumny, mówiąc:
- Syneczku, ta będzie twoja!
Świeca zgasła. Cały pokój pogrążył się w mroku. W ciemności ciało dziecka wydzielało mętne, niebieskawe światło. Po raz drugi rozległo się pukanie do drzwi, tym razem bardziej natarczywe. Ojciec powiedział:
- Tak, za chwileczkę będzie wolne!
Otworzono drzwi znajdujące się po stronie nóg dziecka. Utworzył się orszak. Zaczęli powoli wychodzić. Przodem cztery osoby, niosąc trumienkę, za nimi sześć osób ze zgasłymi świecami. Ojciec wyprowadzał matkę, która trzymała się za trzęsący z nieustającego śmiechu brzuch i powtarzała:
- Oj dosyć, już nie mogę. Oj, bo się posikam!
Spod zatrzaśniętego w międzyczasie wieka wysnuwała się pajęcza nitka i ciągnęła za całym orszakiem. Dziecko wewnątrz było już oplątane pajęczyną. Za drzwiami stał nagi mężczyzna, prawą ręką zaciskał nos. Twarz miał czerwoną jak przy olbrzymim wysiłku. Patrzył na trzymany w lewym ręku zegarek. Nagle rzucił zegarkiem o ziemię i podchodząc do nadal rozbawionej matki, mówił wciąż trzymając się za nos:
- Smacznego się rozplączę, który płakać nauczyć, kazać chciałbym. O pani taka dzisiaj roześmiana, czekam tu na okazję...
Ona przerwała mu, skinąwszy ręką niecierpliwym gestem i powiedziała do ojca:
- Zapłać mu.
Ten wyjął z zanadrza wielkie nożyce i wbił w lewą dłoń mężczyzny, przybijając ją do drzwi. Rozległ się wysoki, przenikliwy dźwięk. Wszyscy odruchowo podnieśli ręce do uszu. To wreszcie pękła napięta do granic wytrzymałości pajęcza nitka. Kondukt wkroczył w długą aleję, której końca nie można było dostrzec. Stopniowo oddalał się wtapiając w mrok. Z otwartych drzwi wyfrunął olbrzymi, biały motyl i poleciał za oddalającą się procesją. Wkrótce niepodobna było odróżnić go od kołujących ciężko, wielkich płatków śniegu. Człowiek przy drzwiach powiedział bardzo cicho i niewyraźnie:
- Czy... - a może: - Trzy...
I skonał.
   

powrót do strony GNOSIS 12     powrót do strony głównej GNOSIS