Małgorzata Bocheńska - scenarzystka i publicystka. Od ponad dziesięciu lat prowadzi w Warszawie Salon 101, w którym odbywają się spotkania elity intelektualnej i artystycznej. Rozproszone po różnych pismach teksty literackie: opowiadania, poezje, są rodzajem dziennika - często o bardzo osobistym wyrazie.

Przebudzenie

Małgorzata Bocheńska

 

To nie moja była decyzja. Została podjęta w czasie kiedy nocne mary jeszcze nie panują nam naszym umysłem, kiedy fakty z dnia i całej historii życia uśmierzone są zmęczeniem, a pojawiają się obrazy ze światów jeszcze nie zastanych, jeszcze nie zamieszkałych, nieopanowanych. Odchodząc od doraźności, która tylko skończoność przypomina, wrzucona zostałam w świat istniejący poza celem wszystkich działań i myśli. Przebijałam się przez krajobrazy o strukturze mającej tak miękkie powierzchnie, że światło, a może tylko jeden promień rozbijający, przenikający, nadawał widzianym przestrzeniom wymiar nieskończony. Spojrzeniem swoim nie mogłam osiągnąć, dotknąć żadnego punktu. Wrzucona w świat, który nie wywoływał żadnych znanych mi odczuć, chciałam wprowadzić znane mi z rzeczywistości doznania, aby poruszać się po tych przestrzeniach bardziej realnie, bardziej osobowo. Pamięć wyrywkowo narzucała się z fragmentami mocnych przeżyć i doznań ale tylko ułamek sekundy trwały w tych przestrzeniach świetlnych, wchłaniając je bezpowrotnie. Stawały się one śladem, elementem czegoś rozmytym w tej niepojętej formie odbitego w sobie kryształu. Stawały się stanem totalnym, stanem mocy. Pojęłam, że nie było tu miejsca na żadne własne przeżycia. Przypomniał mi przekazane przez ludzi i proroków opisy odpowiadające wizjom. Nie czułam podziału na moce dobra i zła. Był to prapoczątek dla czasu rządu dusz. Tutaj, w tej przestrzeni jeszcze nic się nie stało. Czyżby nasz świat zaczynał się w tym bycie, zanim rozbita została przestrzeń kryształu i oto jesteśmy z tej strony, jako odbicie widzianej w półśnie przestrzeni. Przywołałam w tym przedsennym życiu pamięć o rzeczach, o wytworach ludzkiej myśli i talentów, chcąc odwzorować kształty i formy scalone w przedmioty, dzieła sztuki. Cała ich fala zapełniła moją pamięć. Nie łatwe było wyłonienie bodaj jednego z nich, który mógłby odwzorować to, co odczuwałam za rzecz swoją, własną, do której przylgnęło moje ciało i z którą oswoiło się oko. Widać do niewielu rzeczy mogłam, czy miałam powód przyzwyczaić się, a jednak gdzieś tam, w tym śmietniku, pojawiły się własne formy. Zamykana na klucz szkatułka w kształcie prostokąta o przesuniętej osi. Zrobiona ręką wytrawnego rzemieślnika, który opanował sztukę urabiania kolorowego szkła i nakładania złotych ozdobników. Była domowym bibelotem, służącym najpierw do trzymania pralinek, później taniej biżuterii aż na koniec rozbiła się. Katedra Sacre Coeur w Paryżu. Jej kopuła pełna światła, istniejąca z dźwiękiem organów, które wydobywały z siebie pieśń ku chwale Pana. Biel wnętrza katedry. Jej kształt okolny, kształt idealnie pasujący do świata moich zmysłokształtów. Jest jeszcze uformowana z kamiennych domów ulica, w miejscu gdzie słońce rządzi naturą ludzką ustanawia czas dla pracy i sjesty. Kamienne domy jednopiętrowe, nie wspierane fundamentami, proste, ciosane z tego co ziemia wyrzuci. Pojawił się portret nie znanego mi autora. Wisi w Luwrze. Z ciemności wydobyta twarz szacownego człowieka, w sile wieku jeszcze, tak uważnie patrzącego na przywalające się tłumy turystów i koneserów sztuki, tak uważnie, że i ja wydobyta z tłumu, zatrzymałam się w rogu sali wielkiego labiryntu muzeum i rozpoczęłam swoją rozmowę milczącą, opanowana tęsknotą i zrozumieniem dla nie znanej mi postaci-ducha. Przedmiot dzieła. Kilka jeszcze takich przedmiotów odzyskała moja pamięć. Chciałam z nich ukształtować jedną formę tak, jak w jabłku znajdujesz drzewo. Niemożliwe do osiągnięcia. Wprowadzenie nawet tych nielicznych form w porządek rzeczywistości, w której przebywam przed snem, okazało się nieporozumieniem. Nie było tu dla nich miejsca. Żadna skończona forma w tej bezkresowej przestrzeni, pozornie statycznej, nie może się odnaleźć swoją całością. Tu rządzi dynamiczny świat przemiennych form. Z niego dopiero jakby w mgnieniu, w urywku czasu wydobyć można wszystkie kształty i formy zapamiętane. Stawała się przestrzeń rzeczy. Wydobywały się z przestrzeni tej masy dzięki fleszom światła. Pojawiały się fragmentarycznie i podobnie jak ze stanem uczuć rozmywały się natychmiast wraz z ujawnieniem. Postrzeżenie rozmytych form, a może ich nieobecności, doprowadziło mnie do stanu, w którym owa widziana rzeczywistość, należąca do innych światów, objawiła się w innym jeszcze wymiarze. Będąc wewnątrz jak i poza nią, scaliłam się cała z bezkresem. Wypełnił mnie swoim jestestwem. A było to doznanie wstrząsające. Wędrówka duszy mojej, a nie znanych doznać, które ciało moje jak i pamięć niosły. Światło które przebijało się przez dynamiczne, a zarazem w punkcie stojące formy kryształów o nieznanej mi masie, doprowadziło mnie w końcu do stanu ujednolicenia się z tą niekończącą się przestrzenią. W stanie tym nie odnalazłam nic, co przypominałoby mi czas sprzed snu. I jeszcze trzymając się znanego światła i dźwięków, których pełna była moja cielesność, trzymałam się materii, którą naładowane było moje przedsenne bytowanie. Dźwięki zapadały się, deformowały, scalały aż tak, że nie można było odnaleźć żadnego znanego rytmu, światło początkowo rozproszone, pozwalające odróżniać jego strony jasne i ciemne, ujednoliciło się i stało się moim własnym promieniem, a może raczej punktem świetlistym, które w promieniu wędrującym po tych przestrzeniach, zamknęło się. Stałam się jednym bytem tej masy, tej przestrzeni. Rozproszyła się pamięć przeszłości i wszelkie nici łączące mnie z życiem zostały zerwane, jedynie duch mój panował tutaj. Wcześniej nie dawał się rozpoznać ani w świecie idei, ani w stanie przeżyć, dla których ciało było przewodnikiem. I stałam się nim. Stawałam się całością bytu, nie odczuwając pozostawionego na granicy jaźni świata. Chcieć powrócić do rzeczywistości, gdzie ratować się trzeba drugim człowiekiem i tworami jego: mitami, zadaniami, wiarą, wiedzą, tym wszystkim, co Stwórca począł, rozdzierając światło i czas na dzień, i noc, było decyzją powrotu ze świata, w którym zawarł się prapoczątek i koniec aktu tworzenia. To nie była łatwa decyzja. Poddana duchowi swojemu, z straconym światem, pozbawiona tożsamości a dopełniona mocą, pozostająca nicością wobec przestrzeni wielkiego ducha Całości, czułam lęk przed powrotem. Łącznikiem drogi wstecz miał być sen. Cielesność moja napełniona nieprzeniknioną warstwą prabytu, nasycona pejzażami bez Stwórcy jeszcze broniła się, chcąc być w przestrzeniach nieopanowanych. Nagle odezwała się z wielką siłą energia, powołująca żywioły i zrzuciła ducha w miejsce, gdzie przynależne było mu bytowanie. I poczułam, iż żyć zaczyna we mnie siła podzielna, rozpoznająca moce, dźwięk urealnił się, stało się światło i stan miłości ogarnął moje bytowanie. Ucieleśniało się prawo prabytu. Stawałam się wszystkim. Bezpostaciowość zakończyła swoją nieistotowość. Zaingerował porządek tworzenia. Jeszcze przebywanie na dwóch poziomach trwało i trwało, ale odczucie formy przywołującej mnie do świata żywiołów ujawniło się w stanie, gdzie moja unikająca pamięci jaźń odnalazła się w strefach już opisywanych, doznawanych, pomyślanych, przekazanych ze świata materii. Postaci alabastrowe, uformowane, ale jeszcze nie człowiecze, przeniknięte światłem ujawniły się tłumnie i przenikały się wzajemnie, będąc w wielości wielością, może były jedną istotą, może jednej formy powieleniem. Coś je łączyło, jakby błękitna nić świetlna, która trzymała ich postaci, prowadząc w jednym kręgu, czy może prowadząc je w jednym kierunku. Blask ich był światłem ich wewnętrznym. Wplątały mnie w nie i poznałam siłę dobra, które miało stać się moim prawem. Tu poznałam podział. Nie ucieleśnienie jedynie, ale uczłowieczenie. Dostałam tę wiedzę i zanim rozpoznałam jej sens, wrzucono mnie w sen. To nie była moja decyzja. Czułam, że wiele stało się poza mną. Śniona i chroniona przez błękitną nić, zobaczyłam to wszystko, co ludzkie i boskie. Nie byłam w tym śnie osobą ze strony jawy. Tu jeszcze materia, mimo iż przypominała o sobie nie rządziła. Półświat w stanie odczuwania bólu fizycznego, przemieniał się w doznaniach przyjemności. Otaczały mnie wody, w których bardziej fruwałam niż pływałam. Widziałam kilka światów. Każdemu dana była jakaś forma ale to, co mnie dane było do rozpoznania, jako dzieło skończone, zamknięte w klarowną formę, było klasycznym labiryntem. Stawałam się jego częścią. Rozpoczął się czas przeznaczenia i życia w kręgu. Nastąpił etap niszczenia pamięci pierwszej. Docierałam do miejsc i ludzi, którzy wyznawali prawa boskie ale uczłowieczone poprzez siłę lęku i niespełnienia. Stawałam się niedopełnionym pięknem, niezrealizowanym dobrem, nieosiągalną mocy. Brakiem. I ogarnął mnie labirynt i rozpoczęłam nowy czas, poszukiwania, odszukiwania wyjścia. I nie było. Nadano mi imię Małgorzata i z tym dźwiękiem imienia pozostaję, oczekując na czas powrotu, aż ujawni się światło-promień i wyrzucona zostanę z labiryntu.

powrót do strony GNOSIS 10    powrót do strony GNOSIS głównej