Jan Witold Suliga 
(ur. 1951), etnograf, podróżnik i pisarz, jest także dyrektorem Państwowego Muzeum Etnograficnego w Warszawie.

Heretyk z urodzenia i przekonania
czyli o życiu nieprostym acz pięknym

Z Janem Witoldem Suligą rozmawia Robert Makowski


- Jest Pan specjalistą od kart tarota: wydał Pan już dwie książki na ten temat, a także nową talię kart, prowadzi Pan szeroką działalność popularyzatorską. Proszę mi powiedzieć, co dostrzega Pan w kartach, co powoduje, że wciąż budzą tak żywe emocje? Czym dla Pana jest tarot?
- Pierwsze sprostowanie - nie jestem „specjalistą” od tarota. Kiedy zaczynałem się tym tematem zajmować - mówiłem o sobie - specjalista. W tej chwili, po tylu latach studiów, przestaję.
- Dobrze, powiedzmy, że tkwi Pan w tym.
- O, to lepiej! Tak, oczywiście to prawda, tkwię. Proszę Pana, na tarota można patrzeć różnorako. Jestem przekonany, że niezależnie jak patrzymy na jego genezę - zresztą jest niejasna - pozostaje on zawsze Księgą ksiąg nauk hermetycznych. Do takiego twierdzenia upoważniają mnie zarówno badania naukowe, które prowadzę, jak i doświadczenia duchowe, na przykład medytacje. Tarot jest kompendium wykraczającym właściwie poza wszystkie teksty święte, ponieważ operuje symbolem. Jest to książka obrazkowa - 78 kart, różnie układane obrazy, dają i różne odczytania. Tych istnieje nieskończona ilość. Nie mówię w tej chwili o dywinacyjnej stronie tarota, to jest jakby osobna sprawa, aczkolwiek powiązana. Dlaczego powiedziałem: Księga ksiąg hermetycznej filozofii? Dlatego, że jeżeli ktoś podchodzi do tarota z punktu widzenia jakiejkolwiek wersji Filozofii Wieczystej bądź jakiejkolwiek odmiany ortodoksyjnej czy nieortodoksyjnej religii, to praktycznie rzecz biorąc wszystko, co znajduje się w jego religii znajduje i w tarocie! A co więcej wykroczy poza to, ponieważ odkryje jeszcze więcej sfer. Po drugie, tarot ofiarowuje człowiekowi drogę, która z jednej strony wyzwala go z ortodoksyjnego myślenia o świecie, Bogu, o sobie; a z drugiej jest ścieżką bardzo konkretną, sprecyzowaną. Wypełnia więc podstawową funkcję każdego tekstu religijnego, mianowicie - daje ogląd całości i różnych prądów w jej ramach, nie popadając jednocześnie w eklektyzm. Bardzo wielu ludzi kojarzy tarota właśnie z tanim eklektyzmem mówiąc: „wymieszane symbole różnych kultur”. Proszę jednak zwrócić uwagę, dlaczego one są wymieszane? Dlaczego mówiąc o egzegezie tarota odwołujemy się do wielu teks­tów religijnych, do wielu prądów myślowych, mistycznych, magicznych czy gnostycznych? Dlatego, że tarot dopiero się posiłkuje słowem. Operuje symbolem, który dotyka dwóch warstw: jasnej i ciemnej. Jasnej, którą możemy zinterpretować i zrozumieć, oraz ciemnej, którą możemy jedynie odczuwać. W tym sensie jest księgą znacznie głębszą niż inne. Tarot jest bardzo często kojarzony z Torą; występuje jakby przekształcenie nazwy: Tarot - Tora (przy niewymawianym t). Można powiedzieć: „no dobrze, ale ta warstwa kart tarota została odkryta stosunkowo późno, bo dopiero w XVIII/XIX wieku”. To nie do końca tak. Pisząc książkę o dziejach tarota podchodziłem do tego z dziennikarskim (mimo, że dziennikarzem nie jestem) zacięciem. To znaczy próbowałem złapać to, co umyka i wydaje mi się, że to się udało. Moim zdaniem sfera gnostyczno-mistyczna musi leżeć u podłoża powstania tej talii kart. Inne interpretacje nie trafiają w sedno. I rzecz chyba najważniejsza, choć być może zabrzmi to trochę niezrozumiale - tarot jest Objawieniem. Tak samo jak Biblia i wiele innych ksiąg, tarot wszakże ukazuje nam Objawienie, które się ciągle objawia, wiecznie i nieskończenie.
Tarot bardzo często - zwłaszcza niektóre talie - operuje dość prostą symboliką i schematycznym rysunkiem, czasem bardzo trywialnym. Na przykład - tarot marsylski, który jest taki naiwny, ludowy, drzeworytniczy. Ale jak się przyjrzeć dokładnie i przeanalizować, odkrywa się niesamowite głębie. Nie spotkałem księgi, która do tego stopnia potrafiłaby wypełnić sobą wszystko i ciągle być czymś nowym. W każdej chwili coś odkrywać, jeszcze i jeszcze raz. Dlatego też tarot jest dla mnie, narzędziem Objawienia, ciągle się objawiającego.
- Nie można więc poznać tarota raz i do końca?
- Nie! To wieczne odkrywanie. Dlatego, że on jakby aktualizuje swoje objawienie właśnie przez swoją symboliczność, operowanie obrazem, alegorią, znakiem. Również mocą znaku i mocą symbolu. Można by powiedzieć, że zakrawa to na myślenie magiczne. Tak, oczywiście, że tak!
- Ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu?
- W pozytywnym, zgadza się. I jesze jedna sprawa - scjentystyczne podejście do tarota, prowadzi donikąd. W pewnym momencie człowiek staje przed tyloma niewiadomymi, które usiłuje wyjaśnić przy pomocy metod uznanych przez oficjalną naukę i... nie potrafi odpowiedzieć! Próbowałem to zasygnalizować w książce
Biblia Szatana, stawiając wiele znaków zapytania. Resztę musi sobie dopowiedzieć Czytelnik, który zechce się tarotem zająć. Dopiero wtedy otwierają się przed człowiekiem wrota. Wynika to chociażby z tego, że same karty mają nieskończoną ilość możliwości i kombinacji przy tasowaniu, rozkładaniu. Zaznaczam - niekoniecznie w celach wróżebnych. Bo przecież tarot służy przede wszystkim i służył jako przedmiot medytacji. Takie jest moje zdanie.
- Do samodoskonalenia duchowego?
- Tak, do samodoskonalenia, a więc do objawiania prawdy o tak sobie, jak i o świecie. Bo tarot jest zarazem światem. Kabaliści powiadają: „Tora, czyli Pięcioksiąg, plus inne księgi, czyli Biblia, jest w gruncie rzeczy objawieniem imienia Boga -
Szem”. Mówią oni: „Tora i Biblia to jest to samo”. Otóż tarot jest również takim szem czyli imieniem. Powiada się, że kiedy przyjdzie pora: „Bóg wezwie nas po imieniu”. Przecież każda rzecz, każda istota ma swoje imię.
- Imię ukryte, tajemne, nieznane?
- Tak jest! Otóż tarot potrafi to imię ujawnić zanim zostaniemy bezpośrednio powołani. Poprzez tarota jesteśmy powoływani do nowego życia. Tak to rozumiem. Zresztą to nie jest tylko kwestia rozumienia, ale przede wszystkim uczestniczenia w czymś co się nazywa magią tarota (podkreślam - w dobrym znaczeniu tego słowa, nie myślę o czarnoksięstwie czy też czymś w tym rodzaju). Gdyby tak nie było, to zastanówmy się, czy karty tarota mogłyby do tego stopnia fascynować? Nie mówię o sobie - jest masa ludzi, którzy się nimi fascynują, i to nie tylko ludzi „zwykłych”, ale niezwykle wybitnych - o malarzach, poetach. Oni odkrywali w tym głównie siebie, realizowali się w tym. Przykładem niech będzie tarot Sal­vadora Dali. W sensie malarskim jest wspaniały, chociaż jako karty nie prezentuje najwyższego poziomu.
Być może się mylę; być może jest to tylko moja fascynacja tarotem. Ale - na Boga! -mówię o własnej drodze życia i rozwoju duchowego. To trudna droga. Wymaga (tak, jak każda na początku) rezygnacji ze swoich mniemań o tarocie, o sobie i o świecie. To ścieżka wymagająca samozaparcia i cierpliwości. A ofiarowuje to, czego wiele dróg nie jest w stanie ofiarować, mianowicie - sposób myślenia o innych ścieżkach rozwoju.
- Akceptuje je?
- Nie, coś więcej. Gdyby to była tylko akceptacja, wyglądałoby to tak: „mogę być buddystą zen i akceptuję inne ścieżki, ale swoje preferuję”. W przypadku tarota też tak jest, że swoje preferuję, ale chodzi o coś więcej! Tu się czerpie z tych innych ścieżek pełną garścią i interpretuje zgodnie z egzegezą tarota. Czerpie się! To zasadnicza różnica, ponieważ to „inne” nie jest jakimś bogactwem obok mnie, o którym ja powiadam, że jest prawdziwe, chociaż moje lepsze. Natomiast ja biorę pełnymi garściami z różnych prądów. Ponieważ to się wszystko w tarocie mieści. Tarot jest systemem otwartym. Jest hierofanią, w którą trzeba wejść.
- Czy nie dostrzega Pan niebezpieczeństwa w korzystaniu z tarota przez ludzi do tego nie przygotowanych? Mówi się przecież, iż „jeżeli ja nie władam tarotem, to tarot włada mną”.
- Tak, jest on drogą niebezpieczną i trudną. Jednak fazę „władania tarota mną” trzeba przebyć. Nie ma innego sposobu. Najpełniej symbolizuje to karta Diabła lub też Demona, która taką sytuację pokazuje. Wielu ludzi się załamuje albo zatrzymuje na tym poziomie, wpada w pułapkę. Cóż - każda droga duchowa kryje w sobie pułapki. Tarot wymaga odwagi i ciągłej uwagi. Myślę, że nie wyobraża Pan sobie mistyka, który by nie przeżył, lub chćby nie otarł się o to, co nazywamy „śmiercią mistyczną”. Trzeba przez to przejść, musi być element cierpienia. Każdy, kto wchodzi na ścieżkę tarota winien się z tym liczyć. Tu nie ma wyboru. Jeśli się chce wejść na górę, trzeba zgodzić się na pęcherze na nogach, najwygodniejsze buty niczego nie ułatwią; trzeba w to włożyć wysiłek. Muszę także zaznaczyć, że choć w mojej opinii tarot nie jest „drogą dla wybranych”, to jednak moje doświadczenia wskazują, że to tarot w jakiś sposób dobiera sobie ludzi. Zupełnie prywatnie myślę sobie, iż to on ich wybiera; i jestem tego prawie pewien.
- Chciałbym zapytać, o czym traktuje ostatnia Pana książka Jednorożec albo... która już jest gotowa, choć próżno by jej szukać na razie w księgarniach?
-
Jednorożec albo traktat hermetyczny jest powieścią alchemiczną. Najkrócej można powiedzieć, iż jest to traktat o sensie creatio zarówno świata, jak i człowieka. O dążeniu do odkrycia pewnego sensu, przy czym droga ku odkrywaniu wiedzie przez alchemię, ale alchemię duchową, a nie tę rozumianą płytko. Aczkolwiek ma ona - jak każda alchemia - związek z materią, bo musi mieć na całe szczęście. Alchemia duchowa sama w sobie nie jest po prostu żadną alchemią.
- Jest jednak Panu bliższe zdanie, które zawsze wypowiadali prawdziwi alchemicy: „Nasze złoto nie jest złotem tłumu”?
- Oczywiście. Nie jest to droga „alchemika-dmuchacza”, jak ich nazywał Sędziwój. Tak wygląda wątek traktatowy. Natomiast jest to także książka o człowieku, który został stworzony, który jest po prostu Golemem. Dąży on do usamodzielnienia się, do reintegracji i odzyskania samoistności poprzez drogę, o której przed chwilą mówiłem. To drugi wątek. Można tę książkę odczytywać także zwyczajnie -jako opowieść o człowieku, który urodził się i umarł w wieku lat 39; odszedł od żony, a potem do niej powrócił; człowieku, który był chory na wyobraźnię i pisał książkę. Między innymi poprzez pisanie Szymon, mój bohater, próbuje osiągnąć coś, co ja nazywam „ucieknięciem Bogu”, czyli odzyskaniem samointegralności, samodzielności. Specjalnie używam tego wyrażenia „ucieknięcie”, które tutaj nie oznacza separacji, a więc odcięcia od tego, co nazywamy
religio. Szymon do końca odczuwa religio, czyli związek z tym, czego właściwie do końca nie potrafi określić i myślę, że ścisłe określenie nie jest tu ważne. To powieść o kondycji każdego z nas, ponieważ każdy z nas jest Golemem. Umówmy się, że twórcami nas - takimi najbliższymi, biologicznymi - byli nasi rodzice - dalej otoczenie, świat, ludzie, którzy mieli na nas największy wpływ i od których Golem musi się uwolnić, jeżeli ma uzyskać samoistność. Mój bohater jest oczywiście podobny do mnie, bo jest to forma mojego alter ego. Jest to człowiek „chory na wyobraźnię”, czyli dla którego to, co nierealne, splata się z tym co realne, do tego stopnia, że obie sfery stają się jedną „realnością”. Dzięki temu Szymon może dotknąć najbardziej istotnych punktów swojej egzystencji. Szymon jest kimś w rodzaju katalizatora przemian, które się dokonują w nim samym i wokoło niego. Jest taki fragment, kiedy jego przyjaciele mówią do niego: „gdy ty wyjechałeś, wszystko nam runęło”. A byli to ludzie, z których jeden zajmował się teatrem, drugi próbował tworzyć misteria alchemiczne, trzeci pisał Biblię biblii. To książka, którą można odczytywać na różne sposoby, szukać nowych warstw i, co ważne, znajdować je.
- Będzie to zatem powieść dla tych, dla których nierzeczywiste miesza się z rzeczywistym?
- Tak, to co nazywamy nierzeczywistym łączy się z rzeczywistym. Kiedyś zapytano mnie jak widzę człowieka i świat. Odpowiedziałem, że człowiek jest latarką. Naokoło jest ciemność, którą przeszywa snop światła i napotyka na różne przedmioty. Lecz wyłuskuje te obiekty wybiórczo i w sposób nieświadomy. To co skleci razem jest „światem”. Przeciwko takiemu ograniczeniu człowieka buntowałem się odkąd pamiętam. Próbowałem wykroczyć poza siebie. Między innymi tarot i pisanie są takimi dążeniami do transcendencji kondycji ludzkiej (transcendencji w znaczeniu przekroczenia ograniczeń) i wychwycenia tego, co jest w świetle latarki poza pierwszym polem widzenia. Próbą syntezy tego wszystkiego, co potrafiła z ciemności wydobyć.
Myślę, że człowiek jest istotą dodającą światu barwności. W kabalistycznym sensie zmierzamy w kierunku procesu
tikkun, czyli restytucji harmonii świata. I ja świadomie, tak jak rozumiem proces tikkun, próbuję się w to włączyć. Kiedyś pewien ksiądz powiedział; „Przecież ty dążąc tak samoistnie, tak samodzielnie i tak odrębnie wystawiasz na ryzyko swoje zbawienie”. Odrzekłem: „Możliwe, że tak. Na to nie umiem odpowiedzieć, ale wiem jedno, że jeżeli będę w stanie po tamtej stronie cokolwiek mówić, to powiem: Wiesz, Stary, próbowałem”.
- W jaki sposób łączy Pan tak szeroki wachlarz zainteresowań z dziedziny, nazwijmy to umownie, wiedzy tajemnej z życiem prywatnym i pełnieniem funkcji dyrektora Muzeum Etnograficznego?
- Cała sprawa polega na tym, iż po różnych katastrofach życiowych, które mnie dotknęły staram się już nie oddzielać tego, co nazywamy funkcją dyrektora - czyli kontaktów z urzędnikami i pracownikami - od tego, co nazywa się życiem duchowym. Życie jest jedno i w tym sensie nawet czerpię radość z pewnych obowiązków, które tu wykonuję. To jest fragment tego, co nazywamy mistyką życia. Nauczyłem się już dość dawno akceptacji życia, a nie walczenia z nim o przekształcenie. Każdy z nas, od czasu jak się urodził ma coś do zrobienia, więc uciekanie przed tym jest bez sensu. Znam ludzi, którzy z uporem próbowali wchodzić w mistykę, aczkolwiek ich droga winna była być zupełnie inna, choć równie wspaniała i potrzebna.
Kiedy ktoś mnie pyta o wartości działania człowieka, odpowiadam, że według kabały Mesjasz przyjdzie dopiero wtedy, kiedy ostatnie ziarnko piasku we wszechświecie znajdzie swoje miejsce. W związku z tym rola każdego z nas jest bardzo ważna, bez względu na to, kim jesteśmy i co robimy.
W tym, co mówię i co piszę w swoich książkach, staram się jak najmniej mówić o Bogu, a jak najwięcej o człowieku. W związku z tym miałem wiele scysji z przedstawicielami różnych religii, zarzucano mi gloryfikację człowieka, to, że „stawiam go na piedestał” czy też „nadymam się pychą”. A ja w tych naszych czasach zagubienia i poplątania wewnętrznego usiłuję udowodnić każdemu jak bardzo jest ważny - jest ważny, bo jest człowiekiem. Bo, moim zdaniem, to poprzez człowieka dochodzimy do Boga, a nigdy odwrotnie. W moim rozumieniu taką drogą jest także tarot; on zaczyna od człowieka. Jego wróżebna strona jest tak bliska ludziom. Przez dłuższy czas próbowałem różnych sposobów, ale żadna ścieżka nie dała mi tej wielości w jedności, którą jest tarot. I żadna nie odpowiadała mojemu typowi wyobraźni, sposobowi wyobrażania sobie świata i jego przeżywania.
Droga do tarota była trudna i powolna. Ale w pewnym momencie już czułem, że to będzie to, na długo zanim zobaczyłem pierwsze karty.
- No właśnie, a jaki był początek?
- Tak jak wszystko w moim życiu był to długi proces. Podobnie musiałem dojrzeć do tego, żeby stać się wegetarianinem. Przedtem próbowałem parokrotnie rzucać jedzenie mięsa. Tak samo było z tarotem. Oczywiście, wcześ­niej coś o nim słyszałem, czytałem, próbowałem do niego dotrzeć, ale było to dla mnie bardzo enigmatyczne. Czułem, że istnieje coś, co wiąże alchemię, astrologię i kabałę, którymi zajmowałem się wcześ­niej. I okazało się, że jest tym prawdopodobnie tarot; jednak ciągle pozostawał dla mnie zagadką. Wkrótce zacząłem wróżyć zwykłymi kartami mojej babci, która mnie zresztą nauczyła wróżb. Wróżyłem sobie, przyjaciołom, znajomym. Już wtedy zacząłem to przymierzać do pewnego systemu, który by wykraczał poza stronę
stricte dywinacyjną. Szukałem określonych symboli; przyznaję, na oślep. Aż wreszcie dojrzałem do tarota. Wyjechałem do Szwecji i wiedziałem, że skoro jadę, to na pewno będzie tarot. Byłem przygotowany, że za pierwsze zarobione pieniądze kupię talię. Rzeczywiście, znalazłem sklepik i kupiłem tarota marsylskiego. Taki był początek. Trafiłem do pewnego ośrodka pod Sztokholmem, gdzie pani Sarą Jensen wprowadziła mnie w arkana bardzo głęboko. Była wspaniałą kobietą, okultystką, od której tak wiele się nauczyłem. Potem książki, studia i przede wszystkim medytacje. Praca nad tarotem raczej nie w sensie dywinacyjnym, ale medytacyjno-rozwojowym.
- I książki pisane już przez Pana?
- Tak, to też. Jedna z nich jest poświęcona tarotowi magów. To tarot ezoteryczny. Magów, czyli ludzi, którzy dążą do samodoskonalenia poprzez samopoznanie. Nie chodzi mi uprawiających jedynie magię rytualną. Elementy rytualizmu są zredukowane do minimum, choć obecne. Mag to dla mnie człowiek, którego określam trzema pojęciami:
homo-perfectus, choć znaczy to oczywiście „doskonały” ja tłumaczę jako „samoudoskonalający się”; homo Dei, jest to synonim krzyżowca, tego który wyrusza na poszukiwanie Graala; homo religiosus, czyli tego, kto odczuwa specyficzną więź ze światem i jest to więź naturalna, nie dąży do samoprzełamania, lecz samoewolucji.
- Czy mógłby Pan rozwinąć ten wątek „krzyżowca”?
- Tak, jak to rozumiem, homo Dei jest człowiekiem, który się poświęcił Bogu (jakkolwiek byśmy Boga rozumieli) po to, żeby móc podążać śmiało ku celowi, jakim jest św. Graal, czyli oświecenie, dar życia. Z drugiej strony jest to ktoś, kto potrafi dokonać wyboru między dobrem i złem oraz wie doskonale, że jego przeznaczeniem jest walka ze złem. Lecz walka nie w dosłownym sensie. Będzie to raczej przeciwstawienie się złu, która to postawa niekoniecznie, jak wiemy, musi się wiązać z walką. Przeciwstawienie się w sobie i w innych. Jest to ktoś, kto nie jest obojętny na zło.
- Czy można to rozumieć:„jeżeli wzrasta we mnie dobro, to automatycznie zmniejsza się zło”?
- Tak również, ale problem polega na tym, że mówiąc o tym, najczęściej skupiamy się na kwestii - albo dobro wzrasta we mnie, albo wzrasta zło i co mam zrobić? Musimy przecież mieć świadomość, że jesteśmy istotami rozdartymi wewnętrznie i co więcej, powinniśmy naszą kondycję zaakceptować, bo walka z nią jest bez sensu. Każdy z nas ma swojego potwora i możemy z nim postępować dwojako: albo z nim walczyć, albo go oswoić. Wykorzystywać go w kierunku dobra. Chodzi o to, by siłę potwora, nieokiełznaną i bijącą na oślep, przekształcić w moc, którą będziemy mogli kierować. Trzeba scalić „mnie” oraz „potwora”. Nauczyć się tworzyć z nim jedność, w wyniku której to, co wyższe, nie dominuje nad niższym i na odwrót. Bo jeżeli my naszego demona tylko „okiełznamy”, to prędzej czy później znowu się on znarowi, zbuntuje i zwyczajnie nas rozwali. Jezus Chrystus powiedział w Ewangelii św. Tomasza: „Biada ciału, które zależy od duszy. Biada duszy, która zależy od ciała. Biada człowiekowi, który zależy od jednego z tych dwóch”. Symbolem sytuacji, o której cały czas mówimy, jest na przykład Rydwan w tarocie. Dwa konie pędzące w różne strony i woźnica próbujący je ujarzmić. Otóż nie chodzi o ujarzmienie, lecz o to, by biegły razem w jednym kierunku. Czarne i białe muszą iść razem. To jest cała tajemnica. Jeżeli biała moc i czarna moc współegzystują, ale w takim sensie, jak powiedziałem, stanowią coś, czego nie można pokonać. Karmią się nawzajem, ale jako część każda z nich zachowuje zarazem swoją integralność. I choć brzmi to jak taki specyficzny kabalistyczny dialektyzm, ja tak to rozumiem. Większość rzeczy, które mówię, biorę raczej z własnych doświadczeń niż z tego, co przeczytałem. Mówię o czymś, co nie jest dla mnie li tylko problemem teoretycznym, bo sam przez to przeszedłem. Kiedy stanąłem twarzą w twarz z potworem, kiedy dopadł mnie tak, jak... - Boże jedyny!.. żeby nigdy więcej coś takiego mi się nie przytrafiło! - kiedy zrozumiałem, że poprzednie próby okiełznywania go trafiają w próżnię, że nic to nie dało, pojąłem, że nic nie załatwiłem. W tym momencie pojąłem, iż jedynym sposobem jest scalenie siebie, a nie rozerwanie. Pamiętam świetną rozmowę, którą prowadziłem z moją przyjaciółką, ultra-katoliczką, a było to właśnie w czasie tego mojego wojowania z potworem. Powiedziała: „Słuchaj, przecież ty możesz go uziemić siłą woli”. Odpowiedziałem: „Tak, siłą woli robiłem to przez dwa lata - efekt widzisz”. A ona na to: „Jesteś słaby!”. Odparłem: „Być może jestem słaby, to kwestia oceny, a ja nie wiem w tej chwili, co odpowiedzieć. Ale jedną rzecz zrozumiałem, że jeżeli jeszcze raz go załatwię siłą woli, to on za rok, dwa lata jak pieprznie, to wtedy żadna wola, ani ty, ani nikt mi nie pomoże”.
- Wiem, iż muzeum posiada bogatą kolekcję diabłów ludowych.
- Tak, jest przygotowywana wystawa pod roboczym tytułem „Diabeł polski”, taka szalona wystawa, która być może pozwoli nam nawet diabła pokochać. Bo diabła trzeba pokochać miłością bardzo otwartą. Zaznaczam - otwartą. W przeciwieństwie do satanizmu, który jest „miłością” bardzo zamkniętą, a rolę człowieka sprowadza do funkcji zwierzęcia. Jeśli diabła kochać - to zupełnie inną miłością - dlatego, że trzeba pokochać ... samego siebie.
Kabała powiada, iż pod koniec czasów nawet Szatan zostanie zbawiony, ponieważ inaczej cały boski plan zbawienia byłby bez sensu, gdyby choćby ta jedna istota (choć właściwie Szatan jest
egregorem, czymś różniącym się od istoty) nie miała dostąpić łaski zbawienia. On też odgrywa pewną istotną rolę w ekonomii świata. Jego mieszanie też ma swój wyższy sens. Dlatego trzeba go pokochać, ale miłością akceptującą, a nie usługującą. Zresztą miłość usługująca nie jest miłością, lecz niewolnictwem. Także wtedy, jeżeli kierujemy ją do Boga; jest ona o tyle lepsza, że skierowana ku jasności, a nie ku ciemności. Widzę to po wielu swoich znajomych, którzy popadli tylko i wyłącznie w tę jasną stronę i zaczynają się w niej gubić. Zapominają, że tam też bardzo łatwo się zagubić, zwłaszcza, jeżeli komuś brak doświadczenia. Opisują to wszystkie drogi mistyczne. Jest kilka pułapek, w które bardzo łatwo wdepnąć i trzeba się z tym cały czas liczyć. Ja mam ciągle świadomość, że a nuż w tej właśnie chwili wdeptuję? Utrzymuję pewien dystans, bez którego łatwo polecieć. Pokazuje to w wielu taliach tarota karta Głupca, przedstawiająca człowieka idącego nad przepaścią, skrajem rozpadliny, czasem z jedną nogą już w powietrzu.
- A jednocześnie nie patrzącego prosto przed siebie ani pod nogi, lecz ku przestworzom?
- Tak, on patrzy nie wiadomo gdzie, wszędzie go nosi. A nie widzi tego, co ma tuż pod nogami. Trzeba jednocześnie patrzeć i w dół, i w górę.
- Bardzo dziękuję za rozmowę.

powrót do strony GNOSIS 2     powrót do strony głównej GNOSIS