Stefan Łubieński (1894-1975), wybitny polski antropozof (także uczeń Valentina Tomberga). Autor wielu dzieł antropozoficznych i literackich: dramatów: Przedproże (1937), Zmartwychwstanie (1939), autobiografii: Vor der Schwelle (1973), dzieła Prolegomena do wiedzy zdobytej pracą ducha (1988), z której czerpiemy poniższy fragment.

Prolegomena cz.I

Stefan Łubieński

  

Wstęp

 

Metoda naszych rozwiązań nie jest ani metodą filozofii, ani metodą mistyki. Filozofia tworzy konstrukcje myślowe z przesłanek i wniosków, mających pewność względną, zależną od przyjęcia danej tezy. Operuje ona pojęciami, z których większość da się wyprowadzić z wyobrażeń zaczerpniętych z obserwacji świata zewnętrznego przy pomocy naszych zmysłów. Mistyka wywodzi się z przeżyć, czy tez doznań religijnych, a więc wewnętrznych, bez udziału zmysłów. Prowadzi ona do subiektywnego przeświadczenia o istnieniu rzeczy i istot niewidzialnych, bez jasnego, naukowego uzasadnienia i bez obiektywnej pewności.

Przedmiotem naszej pracy nie jest ani filozoficzne rozważanie światów, istniejących poza naszą świadomością wewnętrzną, ani też psychologiczna analiza stanów mistycznych.

Celem, co postaramy się w skrócie wyłożyć, jest zakomunikowanie czytelnikowi, który jest głodny prawd ducha, że istnieje droga prowadząca do zdobycia niezachwianej pewności pewnych praw i prawd duchowych, bez konieczności uciekania się do dowodzenia filozoficznego, lub też do ekstazy mistycznej. Pewności tej oto, że prawdy te raz zdobyte pracą  ducha — wysiłkiem duchowym i różnymi ćwiczeniami przy zachowaniu pełnej trzeźwości zmysłów — nie mają nic sprzecznego z logiką i że choć nie zdobyte drogą mózgowego rozumowania, mogą i powinny być rozumem ludzkim kontrolowane.

Przedstawienie, że istnieje taka droga, nie jest jeszcze jednoznaczne z daniem wskazówek, jak tą drogą należy iść, by nie upaść i by dojść do raz wyznaczonego celu. Wskazówki posuwania się po tej drodze są etapem drugim, względnie równoległym do tego etapu pracy duchowej, która powinna być naszym udziałem, gdy zabieramy się do studiowania niniejszej książki, która od czytelnika oczekuje dobrej woli i współpracy z autorem. Oczekuje się też od niego maksymalnego krytycyzmu, ale krytycyzmu pozytywnego, t.j. bez uprzedzeń i bez krytyki destruktywnej, bez odrzucania a priori wszystkiego tego, co twierdzić ma obowiązek człowiek, który ma już za sobą chociażby cząstkę tylko tej drogi, o której tu mowa.

Oświadczając to, nie chce autor bynajmniej postawić się na wyższym niż czytelnik piedestale, ani też nie chce, by z góry wierzono mu na słowo. Prosi jednak o pewną minimalną dozę zaufania, bez którego wspólna praca nad przedmiotem tej książki jest niemożliwa. Książka ta więc jest nie tylko dla tych, którzy odczuwają chociażby mglisty jeszcze głód prawd wyższych, ale i dla tych, którzy przy tym zdobyć się nie potrafią na spokój myśli i obiektywizm sądu.

Jeszcze jedna wstępna uwaga: Drogę, którą obiera filozofia, można porównać do linii horyzontalnej, gdyż zbudowana jest z łańcucha przesłanek i wniosków, jeden od drugiego zależnych w porządku kolejnym. Droga mistyki to linia wertykalna, gdyż łączy stworzenie ze stwórcą przez bezpośrednie wzniesienie się duszy z poziomu fenomenów czasu i przestrzeni aż do samego absolutu.

Droga, którą my zamierzamy iść, jest nie tylko syntezą obu poprzednich, a więc taką, która może być symbolizowana przez krzyż, ale zmierza do tego, by stać się niewymiernym punktem, powstałym ze skrzyżowania horyzontalnej linii filozofii z wertykalną mistyki. Punkt ten to Iskra naszej Bożej Jaźni, która, przeszedłszy przez mękę ukrzyżowania, zaczyna w otaczającej ją ciemności świecić własnym światłem, którym oświetla i prześwietla prawdy wyższe, które pragnie poznać. promieniejący punkt centralny tego krzyża — owo słońce mikrokosmosu — można porównać do purpurowego kwiatu, który wykwitnął z oczyszczonej krwi męczeńskiej naszego cielesnego na ziemi bytowania.

Nie ma bowiem zmartwychwstania bez śmierci.

Wielokrotnie w ciągu tej pracy mówić będziemy o „prawdziwej jaźni” człowieka, o jego Iskrze Bożej. Apelować będziemy do wyższego ludzkiego Ja oraz do jego narzędzi poznania, jak np. sumienia. Trzeba więc zacząć od wyjaśnienia, co rozumiemy pod pojęciem: Wyższe, czy też Prawdziwe Ja.

Zbliżyć się do tej tajemnicy możemy najłatwiej, jeżeli uciekniemy się do rezonowania, które (zapożyczając terminu z geometrii) nazwać możemy swego rodzaju rezonowaniem ad absurdum. Przypuśćmy więc, że tracimy po kolei wzrok, słuch i wszystkie zmysły, do zupełnego zatracenia poczucia własnego ciała, jego ciepła, jego ruchów. Co będzie wtedy przedmiotem naszej świadomości? Jasnym jest, że w pierwszym rzędzie przedmiotem jej będą wtedy wyobrażenia i pojęcia dawniej nabyte, a które utrwaliły się w naszej świadomości, dzięki przedziwnej właściwości naszej wewnętrznej organizacji, którą nazywamy pamięcią. Ale jeżeli przypuścimy dalej najzupełniejszą utratę tej pamięci, to co wtedy? Otóż ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych (być może, że jest ich większość), którzy w zadaniach takich jak; „ja widzę”, „ja słyszę”, „ja czuję” itp. uzależniają przedmiot tych zadań od przedmiotu. Twierdzą, że jeżeli czynność widzenia, słyszenia itd. ustanie, to podmiot tych zdań, Ja ludzkie de facto przestanie istnieć zatracając się w zupełnej nocy bez wrażeń, bez myśli, bez czucia i bez jakiejkolwiek świadomości.

Druga kategoria ludzi (prawdopodobnie znaczna mniejszość), opierając się na nie dających się zaprzeczyć wewnętrznych przeżyciach, twierdzi, z większą lub mniejszą stanowczością, zależnie od stopnia i wyraźności tych przeżyć, że podmiot w danych zdaniach jest niezależny od przedmiotu. Że istnieje jeszcze inne, najważniejsze, najcentralniejsze: „Ja jestem”, bez względu na intensywność wrażeń zewnętrznych, czy też wyobrażeń pamięciowych.

Dodać należy, że istnieje jeszcze trzecia kategoria ludzi (może jeszcze liczniejsza niż pierwsza), którzy, tak jak ludzie z drugiej kategorii, nie uzależniają istnienia podmiotu (Ja ludzkiego) od przedmiotu (odbieranych w danej chwili, czy też w przeszłości, wrażeń zewnętrznych). Robią to tylko dlatego, że bojąc się zdobyć na samodzielne myślenie, wierzą  ślepo w tak zwaną nieśmiertelność duszy, trzymając się tradycji, względnie słuchając rad i poleceń zwierzchników tej religii, którą wyznają.

Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że trzecia i pierwsza kategoria są to ludzie słabi, czy zakłamani, czy też złej woli, jeżeli stronią od konsekwentnego myślenia i przemyślenia każdej myśli aż do końca.

Samoświadomość swego Ja, a więc nie tylko wiara w nieśmiertelność tego, co jest w nas najwyższe, ale niezachwiana jej pewność, jest z konieczności udziałem nielicznych, gdyż zdobywa się ją pracą i męką ducha, co może być udziałem tylko najbardziej mężnych i dojrzałych. Normalnym też jest, że „dzieci i młodzieży duchowej” musi być w obecnej, młodej jeszcze epoce Ziemi, bardzo wiele. A zresztą, jeżeli mamy na względzie trzecią kategorię ludzi „niby wierzących”, bo pamiętać należy, że kto pływać nie umie, lepiej żeby szedł do wody opasany ratunkowym pasem. A odnośnie ludzi pierwszej kategorii, którzy, nie mogąc jeszcze myśleć do samego końca z żelazną konsekwencją, mają przynajmniej odwagę i starają się myśleć samodzielnie. Przyjdzie moment gdy oświeceni od wewnątrz doznają takiego przeżycia, które nowe światy odsłoni ich wewnętrznemu, nie zmysłowemu, oku i słuchowi.

A zanim dalej będziemy starali się snuć naszą myśl, pozwolimy sobie na jeszcze jedną pozorną dygresję. O ile przed obecną wojną (pisane w roku 1942), wojną o wartości moralne, wojną o prawdziwe chrześcijaństwo i wolność ducha, liczne dusze, zwłaszcza te proste i dziecinne, mogły zadawalniać się prostą i dziecinną wiarą, dziś, po przejściu męczeństwa, po dojrzeniu duchowym, które przynosi z sobą cierpienie, z konieczności nabyły siły wewnętrzne takie, które pozwolą im się wyemancypować. Nie aby odejść od religii, ale przeciwnie, aby ją potwierdzić, opierając się na własnym, zdobytym pracą ducha, wysiłku wewnętrznym i zacząć wierzyć nie ślepo, już nie dziecinnie, nawet już nie tylko w czasie ekstazy mistycznej, ale dojrzale i samodzielnie wiedząc dlaczego i w co się wierzy, innymi słowy: wiedząc na zasadzie wewnętrznego poznania chociażby tej cząstki prawdy, która jest człowiekowi dostępna. Po walce zewnętrznej zacząć trzeba teraz walkę wewnętrzną z samym sobą, aby poprzez macki niższego Ja i swej mniej lub więcej egoistycznej osoby dojść do wyższego swego Ja. Nie chodzi jednak o to, byśmy od razu i stale obcowali z wyższym naszym Ja. Książka ta nie wymaga ani dokładności, ani świętości, ale trochę tylko dobrej woli.

Tak więc zapraszamy jak największą ilość ludzi dobrej woli, by na zapytanie nasze: „Co wtedy, gdy wszystkie zewnętrzne wrażenia, przekazywane naszej świadomości przez zmysły, co wtedy, gdy wrażenia te ustaną, znikną i kiedy nawet pamięć o nich zaginie ... co wtedy?” Aby na to pytanie odpowiedzieli; „Po zatraceniu wszystkiego co jest uboczne, czy też wtórne i podrzędne, świadomość człowieka staje się jak gdyby na brzegu przepaści, na progu czegoś, co wydaje się być niezgłębioną nocą póki z tej pustki, z tej ciemności nie wyłoni się światło wewnętrzne, nadzmysłowe — moc wewnętrzna, nieśmiertelna, niezniszczalna, niezależna od wrażeń odbieranych z zewnątrz”.

Mówienie czy pisanie o tym „doznaniu” Ja ludzkiego, które przeszło przez śmierć swych niższych, mniej lub więcej iluzorycznych obsłonek, po to, aby raz drugi się narodzić, wydaje się równie niemożliwe, jak mówienie ślepym o barwach, których nigdy nie widzieli. Filozofia nazwałaby stan ten przeniknięciem jakąś „nadmyślą” w świat transcendentalny, lub też przebudzeniem się naszej absolutnej świadomości, jako „żywej idei” w świecie „czystych idei” i postawiłaby w tym miejscu kropkę. Mistyka zwie stan ten „unio mystica” i dalej używa już tylko języka symbolicznych porównań, poetycznych opowieści, lub modlitw. Naszym zdaniem jednak jest zacząć tam właśnie, gdzie zatrzymuje się filozofia i mistyka. Nie dlatego, abyśmy odważyli się twierdzić, że tak zwany absolut da się opisać słowami jakiegokolwiek języka na tej ziemi, ale dla innych powodów:

Twierdzimy, że zanim najdoskonalszy akord unio mystica rozbrzmi w jaźni ludzkiej, rozbrzmiewa ona szeregiem o wiele prostszych melodii, których jaźń tylko dlatego nie słyszy, że nie wie, jak i w którym „kierunku” nastawić swój słuch wewnętrzny.

Twierdzimy, że ci, w których duszach pełny już akord brzmiał wielokrotnie, pozostawili dla innych, mniej doświadczonych, szereg praw i prawd, które „obcując z Bogiem” i dzięki niezmordowanej pracy ducha odkryli. Prawdy te mogą być drogowskazem dla myśli i woli tych innych, którzy ich jeszcze nie zdołali odkryć, ale którzy zaczynają je już przeczuwać; pochodnią dla macających w ciemności.

Na zakończenie tego wstępu należy z całym naciskiem podkreślić, że droga, którą chcemy przedstawić, nie tylko że nie wyklucza tej, którą wskazuje religia, ale jest dla niej jakby podmurowaniem, niezniszczalnym „betonowym” podkładem gościńca ubitego przez ćwiczenia religijne, modlitwy i żywot moralny. Prawdy zaś, które są w posiadaniu i które wciąż odkrywają „uczeni nauki zdobytej pracą ducha”, nie przeczą ani jednemu z twierdzeń religii chrześcijańskiej. Przeciwnie pogłębiają i podkreślają niektóre tak jak np. Boskość Chrystusa, jako jedną z najbardziej centralnych prawd nauki zdobytej pracą ducha. Etyka zaś gra w tej nauce pierwszorzędną rolę, gdyż jedną z naczelnych zasad postępu na drodze, o której tu mowa jest:

„Zrób najpierw trzy kroki na drodze udoskonalenia moralnego, zanim zrobisz jeden na drodze poznania prawd wyższych”.

1. Współdźwięk Wiary, Nadziei i Miłości

Chociaż w samej rzeczy stanu pełnej jedności ze swym Ja Najwyższym nie da się opisać słowami ludzkimi, na progu tego najwyższego doznania jest harmonijny współdzwięk między tymi trzema twórczymi siłami, które w ich manifestacji w sferze ziemskich poczynań nazywamy trzema cnotami teologicznymi: Wiarą, Nadzieją i Miłością.

Twierdzenie to stawiamy na razie jako tezę a priori, ufając, że dalsze rozważania umożliwiają jej kontrolę przez trzeźwy, nieuprzedzony, prawdziwie obiektywny rozum.

Ponieważ z pewnego punktu widzenia wiara jest niczym innym jak poznaniem prawd wyższych (wiedzą wyższą), nadzieja zaś jako zaufanie w zwycięstwo sił dobra nad złymi, jest podłożem impulsów dobrej woli. Akord, o którym mowa, można także przedstawić jako jednię między myślą, uczuciem i wolą, inaczej jako harmonijne połączenia światła mądrości, ciepła miłości i impulsu do aktu twórczego. Wszystko razem można też uważać jako pewien najwyższy aspekt sumienia. Jest to trójca w człowieku, jego trójcowa Iskra Boża, na podobieństwo Trójcy w Bogu. Filozofia polska, a m.in. Krasiński w swym dziele Psalmy przyszłości dotyka do pewnego stopnia tej zagadki.

Poświęcimy wiele stron tej książki, by podejść do tego zagadnienia bardziej konkretnie. Tymczasem niech myśl ta świeci nam, jako próba syntetycznego wyrażenia w najzwięźlejszej formie tego, co po przybyciu „nocy bez wrażeń” i „pustki bez czuć”, rodzi się w naszej jaźni, jako tej, od czego co zewnętrzne, niezależnej, zasadniczy atrybut.

Najprostszą drogą, która prowadzi do zrozumienia tej zasadniczej prawdy jest wniknięcie sercem, umysłem i dobrą wolą w tę olbrzymią moc duchową, która jako cnota miłości jest jakby siłą centralną, pozostawioną między myślą, a wolą, między wiarą, a nadzieją. Miłość jest przy tym po części nawet pewnego rodzaju syntezą dwóch innych cnót teologicznych, a zarazem ich zharmonizowaniem. Poza tym miłość posiada w zalążku wszystko co Boskie i wszystko co ludzkie. Jest ona Alfą i Omegą świata. Żadne słowa, żadne prace, czy księgi nie mogą jej objąć. Jeżeli jednak niniejsza książka ma się nie minąć z naczelnym swym zadaniem, musi ona do sprawy miłości i jej istoty wielokrotnie powracać, musi od niej zacząć, jako z głównego punktu wyjścia, musi też nią pracę zakończyć, jak akordem doskonałym.

Przede wszystkim z całą stanowczością trzeba, że mylą się poważnie ci, którzy odróżniają jakoby wiele miłości wyższych i niższych. Mówią nawet z lekką pogardą o miłości, którą zwą „zwierzęcą”. Zapewne w wielu aspektach miłości jest tyle elementów, które z miłością, w dosłownym tego świętego wyrazu znaczeniu, nie mają nic wspólnego. Ale i w najniższej miłości, nawet w najlichszym popędzie płciowym, jeżeli jest tylko wystarczająco płomienisty i wyzbyty zamulonej, nieruchawej i bojaźliwej lubieżności, jest pewien, choć czasem bardzo nikły, pierwiastek prawdziwej miłości, owej kosmicznej, boskiej, twórczej, promienistej siły.

Kto tak bardzo w materii, w zamysłach, jest pogrążony, że go nie stać na wyższe formy miłości, ten przejść musi przez ogień namiętności, która go przepali, sprowadzi nieuchronnie ból i oczyszczające cierpienie, jeżeli jest szczery wobec samego siebie, i prędzej czy później zapali w nim to, co naprawdę zwać możemy miłością. Niechaj nam, którzy pragniemy wniknąć w ten labirynt zakłamania i prawdy, niechaj nam świecą te dwa najbardziej może klasyczne przykłady: Marii Magdaleny i Św. Pawła, gdyż zarówno płomienna namiętność, jak i gorąca nienawiść są miłością w zarodku.

Pamiętajmy jednak także, że taka spaczona, nieokiełznana czy zwierzęca miłość może nie rozkwitnąć normalnie, nie przejść ewolucji ku coraz to wyższym formom miłowania, miłosierdzia i ofiary, a przeciwnie, może ulec coraz to większemu spaczeniu. Może przybrać formy takie, jak wyrachowana lubieżność na podłożu stuprocentowego egoizmu, lub też, jeżeli chodzi o nienawiść i jej formy, stać się wyrachowanym na zimno okrucieństwem. Siły te można nazwać anty-miłością i tak jak ona ma zawsze, nawet w najniższych swych formach, coś boskiego, tak takie na zimno uczucia, pozbawione ryzyka bólu, bez cienia samozaparcia, oparte o interes i rachunek na chłodno, mają w sobie zawsze większy lub mniejszy zarodek tej siły, która stanowi treść istoty zwanej Szatanem, księciem ciemności, czy też Arymanem.

Tak jak błędem jest widzieć choćby małego procentu prawdziwej Boskiej miłości w różnych przejawach płciowej, względnie innej namiętności, tak równym błędem miłość tę bez zastrzeżeń widzieć w szeregu nawet najszlachetniejszych uczuć pełnych poświęcenia i tak zwanego idealizmu. Póki dusza ludzka nie przeszła naprawdę przez siedmioetapową drogę cierniową, prowadzącą do wewnętrznego zmartwychwstania, dopóty we wszystkim, co się nazywa miłością, przeważa zamaskowany egoizm, względnie lubowanie się w złudach wszelakiego odcienia.

Zarówno młody człowiek zakochany, choćby najbardziej podobny w swych pięknych zapędach do Romea, czy Tristana, jak i matka troszcząca się o swoje dziecko z samozaparciem, a także żołnierz z płomienną miłością do ojczyzny, broniący jej do ostatniej kropli krwi, a także i mistyk, łączący się ekstatycznie w gorącej modlitwie z Bogiem, którego, jak przypuszcza, „kocha nad wszystko”, — wszyscy oni mieszają ze swą niezaprzeczenie podziwu godną miłością mniej lub większą dozę, mniej lub więcej subtelnego egocentryzmu, czy ubranego w różne iluzje samolubstwa. I nic w tym złego. Słusznym i koniecznym jest, aby z form grubszych i niezamaskowanych niższej miłości wyrastały powoli formy wyższe, wykwintniejsze, w których brutalny egoizm przekształca się w subtelniejsze formy zakochania się w innych ludziach, czy idei, lubowania się w wpływie (owszem dobrym), który się wywiera na innych, radości z własnego ognia szlachetności i poświęcenia, szczęścia i błogości samozaparcia, ubóstwiania Boga, ale tym samym podnoszenia szacunku dla samego siebie i oddawanie się rozkoszy wyniosłych myśli.

Mieszanina uczuć czystych z mniej czystymi, bezinteresownych z interesownymi, altruizmu z egoizmem, prawdy i złudy, jest koniecznym udziałem człowieka, póki po śmierci nie wzniesie się w najwyższe sfery, lub też za życia nie przejdzie przez wszystkie stopnie wtajemniczenia. Jest to słuszne i sprawiedliwe, ale człowiek, który chce być naprawdę dojrzałym, który obrał nie drogę mistyki (drogę szlachetnych aluzji mieszanych z prawdą), ale drogę „krzyża żywego”, o której mówiliśmy na wstępie, winien od samego początku dostrzegać jasno i stale iskrę prawdziwej miłości, nawet w sferach skalanych przez różne pożądania, a także poza zasłoną wielu, chociażby najczystszych ale pełnych złudzeń porywów.

2. Siedmiostopniowa droga miłości

Na to, aby zbliżyć się jeszcze bardziej do tajemnic, które kryje wyraz Miłość, należy, wziąwszy ją jako punkt centralny rozważań, wyróżniać w niej powoli coraz to wyższe i wyższe stopnie. Tak jak gama muzyczna posiada siedem wznoszących się tonów, tak też i „harfa miłowania” ma siedem jakby strun:

Pierwsza — to dusza ludzka z sobą unisono, w sobie wzmocniona. To nie miłość własna, nie egocentryczne zapatrzenie się w siebie, najzupełniej jałowe i bezpłodne, ale promieniowanie czyste czegoś jasnego i mocnego w nas, jeszcze bez przedmiotu określonego. Jest to miłość w jej potencjalnym stanie.

Drugi stopień — to secunda, to poznanie przedmiotu miłości wraz z obudzeniem tęsknoty do zbliżenia się do niego, do połączenia się z nim.

Trzeci — to połączenie się z tym, co się kocha. To radosne z nim obcowanie, najbliższe, pełne boskiego uniesienia i nieopisanego szczęścia, ale ciągle jeszcze z silnym poczuciem samego samego siebie, wzmocnienie siebie przez połączenie się z czymś, co jest dopełnieniem, czy to będzie natura, czy osoba innej płci, czy dziecko własne, czy idea lub ojczyzna, której się służy. Nie tracąc jednak jeszcze nic, nie składając jeszcze z siebie ofiary, a jednocząc się jak równy z równym.

Czwarty stopień — to narodzenie się wdzięczności, wdzięczności za to szczęście, pragnienie odpłacenia się tej jednej istocie ukochanej, czy też tej grupie istot, czy ideałów, odpromieniowaniem tego, co najpierw zostało z takim upojeniem, tak chciwie wchłonięte. Jest to czułe, troskliwe obdarowywanie kogoś wszelkimi możliwymi dobrami. Jeżeli to coś jest wyższe od nas, jest to część pełna wdzięcznego uwielbienia, pełna dziękczynnych modlitw, płynących z serca pełnego po brzegi.

Piąty stopień — człowiek kochający, owa Iskra Boża w nim ma jedno tylko pragnienie: absolutnego samozatracenia się, oddania się pełnego, aż do unicestwienia siebie, temu, co się ukochało, zlania się z nim tak wielkiego i kompletnego, że nie ma już miejsca na własne Ja. Jeżeli to chodzi o uniesienie religijne, to stan można by w samej rzeczy nazwać unio mistica, gdyż jest to własnowolne utonięcie stworzenia w swym Trójcy, połączone z zatratą tego ja naszego ludzkiego, codziennego, do którego myśli, uczuć i pragnień przyzwyczailiśmy się w ciągu życia, a które, wobec tak wielkiego oślepienia miłością, wydaje się nam błahe, liche i niepotrzebne.

Szósty stopień — tracimy przedmiot miłości. Osoba przez nas ukochana odpłaca nam się niewdzięcznością i złością, przyjaciel nas zdradza, ktoś, kogo kochamy, rzuca nas, dziecko, dla którego wszystkośmy poświęcili, umiera nam, pomiędzy nami, a tym co więcej niż siebie umiłowaliśmy aż do samozatracenia, staje nieubłagana śmierć. Albo, jak teraz, poświęciliśmy, dla uratowania narodu od niewoli wszystko, tymczasem naród ten, skalany przez wroga, umiera jako państwo, a my jesteśmy poza jego granicami wygnani (słowa te pisane we Francji, niby wolnej w 1940/1942). Lub też, jeżeli chodzi o religijne zjednoczenie z Bogiem, czujemy się raptem od niego opuszczeni. Wyrazy bolesne: „O Panie, Panie, czemuś mnie opuścił” cisną się nam na usta. Przeżywamy ból straszliwy zupełnej samotności, nocy bez światła, bez pomocy znikąd. Jest to chwila krytyczna, decydująca. Jeżeli potrafimy zebrać wtedy w jedno ognisko, w jakiś punkt niewymierny, wszystkie nasze moce wewnętrzne, jeżeli w otaczającej ciemności potrafimy rozpalić własnymi siłami światło (lux in tenebris lucet), jeżeli krzyż, na którym zostaliśmy duszą ukrzyżowani, zacznie świecić, to wtedy reszta zostanie nam od świata duchowego jako dar zmartwychwstania przydana i ... wstąpimy na:

Stopień ostatni siódmy — idąc po drodze do prawdziwej, nieśmiertelnej miłości. Miłość, która nie jest już ani zamaskowanym subtelnie egoizmem, ani zbyt altruistycznym samozatraceniem, ale pełnią wszystkiego, czymś, czego nie podobna wyrazić słowami nie przeżywszy tego stanu zwycięstwa choć raz na krótką chwilę.

I znów zaznaczyć muszę: nie chodzi tu o coś zupełnie wyjątkowego, o coś, co tylko święci i co nadludzie przeżyć mogą, ale o coś, co dostępne jest każdemu, choć nie zawsze na długo i nie zawsze w równym stopniu i nasileniu. Nie mówmy: „Do tego nie będę nigdy zdolny”. Nieprawda — każdy człowiek potrafi nosić w swym sercu tę wielką, tę naprawdę czystą miłość, choćby w zalążku tylko i choćby z tego dokładnie nie zdawał sobie sprawy. Właśnie książka ta ma na celu skierowanie promienia skoncentrowanej uwagi w te dziedziny, w które zwykle człowiek lęka się patrzeć, gdyż wydaje mu się, że zbytnie światło go wtedy oślepi. Wszyscy powoli winniśmy nabrać zaufania do siebie i przekonać się, że jest coś w nas naprawdę wielkiego i niepokalanego, ale że to coś świadomie zdobywa się jedynie wielkim cierpieniem, chyba że danym nam jest zdobyć to światło po drodze, która zwie się wtajemniczeniem, czy też konsekracją ducha. Tylko ten duchem żyje, kto potrafi w swym niższym ja przejść przez śmierć. Tylko ten poznał, co to jest prawdziwa miłość, kto przeszedł przez otchłań bólu i opuszczenia.

Ale spyta się ktoś — i słusznie:„Cóż to za cierpiętnictwo? Dlaczego nieodzowną jest droga bólu?”

Jednym z celów tej książki jest odpowiedzieć na to pytanie. Na tym miejscu jednak możemy już rąbek tej tajemnicy wszechświata uchylić, Gdy porównamy stan duszy ludzkiej w piątym stopniu i siódmym drogi miłości, którą tylko co staraliśmy się przedstawić.

Szczęście w piątym stopniu spowodowało zatratę indywidualnego Ja człowieka, podczas gdy świadomość wyższego Ja jeszcze się nie narodziła. Gdyby nie szósty stopień, ocknięcie przez ból, samozatracenie przybrałoby formy coraz pełniejsze i świadomość indywidualna znikałaby coraz bardziej w łonie Boga, Jak znika światło świecy w obliczu słońca. Człowiek wróciłby do Boga, skąd wyszedł, jako Jego cząsteczka, nie doczekawszy zindywidualizowania w sobie samodzielnej Iskry Bożej. Otóż celem człowieka jest być współtwórcą Boga, dojrzałym Jego synem, a nie wieczystym, naiwnie szczęśliwym, siebie nieświadomym dzieckiem.

Stworzenie nie może wrócić tam, skąd wyszło. A iść naprzód można tylko spotykając opór. Ale to zagadnienie dotyka innej jeszcze sprawy, mianowicie sprawy zła i jego narodzin zagadnienie to będzie przedmiotem naszych rozważań w następnym rozdziale. Tutaj, na zakończenie tego, co było dotychczas przedstawione, przypomnieć należy, że u wejścia wszystkich świątyń wtajemniczenia całej starożytności widniał napis: „człowieku, poznaj samego siebie”1.

Nie znaczy to bynajmniej, by uczeń nauki Poznania Świadomego Prawd wyższych (nauki zdobytej pracą ducha) mógł przeprowadzić obiektywną analizę samego siebie, poznać swój charakter, bez popadania w iluzję co do jego słabych stron itp. Owszem, taka znajomość obiektywna samego siebie jest warunkiem, ale przedwstępnym. Każdy człowiek uczciwy i szczery wobec samego siebie, nawet jeżeli nie pretendował, aby zostać uczniem, powinien był zdobyć się na taką minimalną znajomość i trzeźwość sądu, odnoszącego się do swej osoby. To jest rzeczą przez się zrozumiałą. Ale nie tę znajomość samego siebie miało na widoku owo święte zdanie, widniejące u wrót szkół wtajemniczenia. Chodziło tu o coś wiele wyższego, trudniejszego i subtelniejszego, o coś, co się zdobywa wielkim bardzo wysiłkiem, wielkim często cierpieniem, wieloma próbami. Chodziło o to, aby człowiek, mówiący zdanie takie jak: „Ja widzę”, „Ja słyszę”, „Ja przeżywam pamięcią raz już odebrane wrażenia wzrokowe, słuchowe czy inne” itp., aby rozmyślając nad treścią tych zdań człowiek nie uzależniał podmiotu ich od przedmiotu. Aby nie uzależniał bytu swego Ja od obecności wrażeń zmysłowych, lub pamięci o nich, ale w pełni zrozumienia tych słów mógł mówić: „Ja jestem”. Aby mógł mówić z głębokim przeświadczeniem o istnieniu wiecznego swego prawdziwego, wyższego Ja, tej Iskry Bożej w sobie, która jest od niczego, co zewnątrz jej, niezależne. Oznacza to oddzielanie z siebie tego, co jest Widzem, czy też ojcem, od tego ja niższego, codziennego związanego ze zmysłami i myślami mózgu, a więc tego, co jest śmiertelne i do czego możemy ustosunkować się jak do Aktora, czy też własnego Dziecka. A to wydzielenie z siebie tego Obserwatora, tego czegoś co wieczyste i od zewnętrznego świata nie zależne, osiąga się jedynie pracą wewnętrzną i bólem, o którym była w tym rozdziale mowa, tj. zmartwychwstaniem wewnętrznym, tym, co ewangelia nazywa powtórnym narodzeniem (rozmowa z Nikodemem).

Są różne drogi dojścia do tego zmartwychwstania w duchu, do poznania swego wyższego Ja. My obraliśmy we wstępie drogę doskonalenia się w prawdziwej cnocie miłości. Innym punktem wyjścia jest droga myśli „mózgowej” poprzez śmierć myśli, przez ignorabimus aż do myśli „żywej”. Jakąkolwiek drogą pójdziemy, przejść musimy z harmonii na niższym stopniu, poprzez dysharmonię (ból), aż do harmonii na stopniu wyższym, z której dopiero wyłania się samowiedza swego wyższego, niezniszczalnego, Bożego Ja. To jest prawdziwe poznanie siebie.

Od tej chwili, kiedy zdołaliśmy wydzielić z siebie to, co jest wieczne, to co jest naprawdę twórcze i prawdziwe, jesteśmy w posiadaniu organu poznawania światów wyższych. Nie jest to jeszcze organ dostatecznie wyczulony, mogący służyć do poznania szeregu szczegółów świata nadzmysłowego. Nie są to jeszcze owe przeróżne narzędzia naszego subtelnego ciała, o których będzie mowa w następstwie, ale już ów twórca i organizator tych wszystkich narzędzi, które staną się z czasem, w miarę posuwania się naszej pracy nad sobą, całym „arsenałem” nadcielesnych przyrządów badania wyższego, którego rezultatem jest ta niezmiernie bogata rozległa nauka. Nauka zdobyta pracą ducha pracą nad sobą po osiągnięciu tego, co jest warunkiem sine qua non i zasadniczym wstępem do niej, a mianowicie poznaniem samego siebie.

Wyższe nasze Ja, gdy raz się przebudziło, narodziło się w naszej świadomości, staje się, jeżeli otrzymamy pewne wskazówki od bardziej od nas doświadczonych w tej dziedzinie, dzięki wciąż powtarzanym ćwiczeniom, powoli rzeźbiarzem tych wszystkich zmysłów wyższych, a bardziej dokładnych od zmysłów ciała mineralnego. Tak, jak uczony astronom, czy biolog, posługiwać się będzie zmysłem swego wzroku oraz teleskopem, względnie mikroskopem, tak uczeń nauki zdobytej pracą ducha, posługiwać się będzie zmysłami bardziej doskonałymi i bardziej ścisłymi, narzędziami poznania w sposób jasny i niepodważalny prawd, które są dostępne jedynie ludziom posiadającym łaskę wiary.

Jeden jednak jest narząd wyższego poznania, który jest jakby zadatkiem tamtych innych, zdobywanych stopniowo pracą ducha, a mianowicie: sumienie. Ten organ poznania nadzmysłowego jest w posiadaniu każdego.

 

 

Przypisy

 

1. Na to, aby pojąć dlaczego w starożytności słowo „wtajemniczenie”, a nawet „okultyzm” miały swe prawo bytu, dobrze byłoby zaznajomić się z dziełem, dość popularnym w Polsce, Wielcy Wtajemniczeni Edwarda Schure'go, ucznia Rudolfa Steinera. Ponieważ po Chrystusie „nauka zdobyta pracą ducha” zmieniła swe metody, bo „ja” ludzkie stało się bardziej niezależne, wywodzenie tej nauki z „tajemnicy” lub czegoś ukrytego, okultnego, jest niesłuszne. Staraliśmy się unikać tych słów.

ciąg dalszy artykułu

powrót do strony GNOSIS 7    powrót do głównej strony GNOSIS