Aleksy N. Apuchtin (1841–1893), rosyjski poeta i prozaik. Jego twórczość, wyrafinowaną formalnie, przenika smutek i tęsknota. Znakomici kompozytorzy rosyjscy (Czajkowski, Rachmaninow i inni) pisało muzykę do wierszy Apuchtina.

Miedzy śmiercią a życiem
(opowiadanie fantastyczne)

Aleksy Nikołajewicz Apuchtin

  

C'est un samedi, à six heures

du matin que je suis mort

Emil Zola

 

 

I

 

Była godzina ósma wieczorem, kiedy doktor przyłożył ucho do mego serca, przysunął do warg maleńkie lusterko, a następnie zwracając się do mojej żony, powiedział uroczyście i cicho:

– Wszystko skończone.

Słysząc te słowa zrozumiałem, że umarłem.

Mówiąc ściśle, umarłem znacznie wcześniej. Ponad tysiąc godzin leżałem bez ruchu i nie mogłem powiedzieć ani słowa, a jedynie z rzadka oddychałem. Podczas całej choroby wydawało mi się, że jestem przykuty niezliczonymi łańcuchami do jakiejś głuchej ściany, co mnie męczyło. Powolutku ściana ta jak gdyby mnie wypuszczała, cierpienia zmniejszały się, łańcuchy słabły i rozpadały się. W ciągu dwóch ostatnich dni trzymała mnie jakaś wąska tasiemka; teraz tasiemka zerwała się i poczułem taką lekkość, jakiej nigdy nie doświadczałem w życiu.

Wokół mnie powstało nieopisane zamieszanie. Mój wielki gabinet, do którego zostałem przeniesiony na początku choroby, zapełnił się ludźmi i wszyscy naraz zaczęli szeptać, rozmawiać i płakać. Stara klucznica Judyszna przemówiła jakimś dziwnym głosem. Moja żona z głośnym łkaniem upadła na moją pierś; tak płakała podczas mojej choroby, że dziwiłem się, skąd jeszcze bierze łzy. Ze wszystkich głosów wydzielał się starczy i drżący głos mojego kamerdynera Sawela. Już w mym dzieciństwie został mi przydzielony przez dziadka i nie opuszczał mnie przez całe życie, ale teraz był już tak stary, że żył prawie bez zajęć. Rano podawał mi szlafrok i pantofle, a potem cały dzień popijał „dla zdrowia” brzozowicę i kłócił się z całą służbą. Moja śmierć nie tyle zasmuciła Sawela, co raczej rozzłościła, a zarazem dodała mu niezwykłej ważności. Słyszałem, jak nakazał komuś pojechać po mego brata, kogoś przekonywał i o czymś decydował.

Miałem zamknięte oczy, ale widziałem i słyszałem wszystko, co się wokół mnie działo.

Wszedł mój brat, jak zawsze skupiony i nadęty. Moja żona nie znosiła szwagra, jednakże rzuciła mu się na szyję i jej płacz uległ zdwojeniu.

– Dosyć, Zoju, przestań, przecież łzami nie pomożesz – mówił brat spokojnym i jakby wyuczonym tonem – musisz przecież żyć dla dzieci, uwierz, że jemu jest tam lepiej.

Z trudem uwolnił się z objęć mojej żony i posadził ją na kanapie.

– Teraz trzeba podjąć pewne decyzje... Pozwolisz, że tobie pomogę, Zoju?

– Ach, André, na Boga, decyduj o wszystkim... Czyż ja mogę o czymkolwiek myśleć?

Żona znowu zapłakała, a brat usiadł przy stole i zawołał pełnego rozwagi kredensowego Siemiona.

– Ten nekrolog przekażesz do redakcji „Nowoje Wriemja”, a następnie poślesz po trumniarza. Trzeba też dowiedzieć się, czy nie mają dobrego psalmisty.

– Jaśnie panie – odpowiedział Siemion, kłaniając się – nie ma po co posyłać po trumniarza, gdyż czterech już od rana dyżuruje przy podjeździe. Przeganialiśmy ich, ale wracają. Czy pan nakaże ich wezwać?

– Nie, sam wyjdę na podjazd.

Następnie brat głośno przeczytał napisany przez siebie nekrolog: „Księżna Zoja Borysowna Trubczewska z ogromnym smutkiem zawiadamia o zgonie 20 lutego, o godzinie 8 wieczorem, po długiej i ciężkiej chorobie, swego męża, księcia Dymitra Aleksandrowicza Trubczewskiego. Panichidy będą odprawiane o godzinie 2 i o 9 wieczorem”.

– Więcej niczego nie trzeba, Zoju?

– Oczywiście, że nie. Tytko dlaczego napisałeś to dziwne słowo „smutek”? Je ne puis pas souffrir ce mot. Mettez: z głębokim bólem.

Brat poprawił swój tekst.

– Posyłam do redakcji „Nowoje Wriemja”. To wystarczy.

– Tak, oczywiście, wystarczy. Można jeszcze posłać do „Journal de St. Petérsbourg”.

– Dobrze, napiszę po francusku.

– Wszystko jedno, tam przetłumaczą.

Brat wyszedł. Żona podeszła do mnie; usiadła na krześle stojącym przy łóżku i długo patrzyła na mnie łagodnym, pytającym spojrzeniem. W tym milczącym spojrzeniu dostrzegłem znacznie więcej miłości i bólu niż w płaczu i w krzykach. Żona wspominała nasze wspólne życie, w którym było niemało wszelkich burz i kłopotów. Teraz za wszystko winiła siebie i myślała o tym, jak powinna wtedy postępować. Tak się zamyśliła, że nie zauważyła mego brata, który wrócił z trumniarzem i już kilka minut stał przy niej, nie chcąc naruszać jej rozmyślań. Zobaczywszy trumniarza inna dziko krzyknęła i zemdlała. Zaraz też wyniesiono ją do sypialni.

– Proszę być spokojnym, jaśnie panie – mówił trumniarz, biorąc moją miarę tak samo bezceremonialnie, jak kiedyś czynili to krawcy – mamy wszystko: i welon, i świeczniki. Za godzinę można będzie wszystko ustawić w salonie. A proszę też nie wątpić o jakości trumny: trumna będzie taka, że i żywy z chęcią się w niej położy.

Gabinet znowu zaczął się zapełniać. Guwernantka przyprowadziła dzieci. Sonia rzuciła się do mnie i pikała tak samo jak jej matka, ale maleńki Kola uparł się i za nic nie chciał podejść do mnie, trzęsąc się ze strachu. Przyczłapała też Nastia – ulubiona pokojówka mojej żony.

Była w ostatnim okresie ciąży, a rok temu wyszła za mąż za kredensowego Siemiona. Zamaszyście żegnała się i bez przerwy chciała uklęknąć, ale brzuch jej przeszkadzał i cicho pochlipywała.

– Słuchaj, Nastia – powiedział cicho Siemion – nie zginaj się, bo jeszcze coś się stanie. Idź lepiej do siebie, pomódl się – i starczy.

– Jakże mogę nie modlić się za księcia? – odpowiedziała Nastazja śpiewnie i dość głośno, aby wszyscy usłyszeli: – To nie był człowiek, ale anioł Boży. Tuż przed śmiercią wspomniał mnie i nakazał, żeby Sofia Francowna była przy mnie.

Nastazja mówiła prawdę. Było tak. Całą ostatnią noc żona spędziła przy moim łóżku I prawie bez przerwy płakała. Zupełnie mnie to wyczerpało. Rano, aby skierować jej myśli na inne sprawy, a przede wszystkim, aby spróbować, czy mogę świadomie mówić, zadałem pierwsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy: „Czy Nastazja już urodziła?” Żona bardzo ucieszyła się, że mogę mówić, i zapytała, czy posłać po znajomą akuszerkę Sofię Francowną. Odpowiedziałem: „Tak, poślij”. Wydaje się, że więcej nic już nie mówiłem, a Nastazja naiwnie myślała, że moje ostatnie myśli związane były z jej osobą.

Klucznicy Judyszna przestała w końcu mówić i coś oglądała na moim biurku. Saweli rzucił się na nią ze złością.

– Nie, Praskowia Judyszna, zostawcie książęcy stół – powiedział rozdrażnionym szeptem – tu dla was nic nie ma.

– Cóż z panem, Saweli Piotrowiczu! obrażona Judyszna. – Przecież nie zamierzam kraść.

– Nie wiem, co pani zamierza, ale dopóki nie opieczętują, to nikogo nie dopuszczę do stołu. Nie przypadkiem czterdzieści lat służyłem zmarłemu księciu.

– A po cóż mi pchacie w oczy te czterdzieści lat? Ja w tym domu żyję ponad czterdzieści lat, a teraz okazuje się, iż nie mogę pomodlić się za duszę księcia...

– Można się modlić, ale stołu dotykać nie wolno...

Ludzie ci, z szacunku dla zmarłego, kłócili się szeptem, ale słyszałem wyraźnie każde ich słowo. Bardzo mnie to zdziwiło. „Czyżbym był w letargu?” – pomyślałem z przerażeniem: Dwa lata temu przeczytałem jakąś francuską powieść, w której dokładnie opisano przeżycia żywcem pogrzebanego człowieka. Starałem się przypomnieć sobie ten utwór, ale w żaden sposób nie mogłem przypomnieć sobie najważniejszej rzeczy, to znaczy, co zrobił nieszczęśnik, aby wyjść z trumny.

W jadalni zaczął bić zegar ścienny i naliczyłem jedenaście uderzeń. Wasiutka, dziewczynka na posyłki w naszym domu, wbiegła z informacją, że przyszedł kapłan i w salonie wszystko jest gotowe. Przyniesiono wielkie naczynie z wodą, rozebrano mnie i zaczęto umywać mokrą gąbką, ale nie poczułem żadnego dotyku. Wydawało mi się, że umywają jakąś obcą pierś, obce nogi.

„Znaczy, że to nie letarg – pomyślałem, zanim ubrano mnie w czystą bieliznę – ale cóż to wobec tego jest?”

Doktor powiedział „wszystko skończone”, opakują mnie, zaraz położą do trumny i za dwa dni pochowają. Ciało, które mi się podporządkowywało przez tyle lat, jest teraz nie moje, bez wątpienia umarłem, a przecież dalej widzę, słyszę i rozumiem. Być może, w mózgu życie trwa dłużej, ale przecież mózg to też cało. To ciało przypominało mieszkanie, w którym długo mieszkałem i z którego zdecydowałem wyprowadzić się. Wszystkie drzwi i okna są szeroko otwarte, wszystkie rzeczy wyniesione, domownicy wyszli, a tylko gospodarz zatrzymał się na progu i rzuca pożegnalne spojrzenie na szereg pokojów, w których przedtem kipiało życie, a które teraz dławią gospodarza swoją pustką.

Nagle pierwszy raz w otaczającej mnie ciemności błysnął jakiś maleńki słaby ogienek – coś jak odczucie bądź wspomnienie. Wydało mi się, że to, co teraz dzieje się ze mną, jest mi już znane, że już to kiedyś przeżywałem, ale dawno, bardzo dawno temu...

 

II

 

Nastała noc. Leżałem w dużym salonie na stole obitym czarnym suknem. Meble wyniesiono, story zostały opuszczone, obrazy zawieszono czarną taftą. Welon ze złocistego brokatu okrywał moje nogi, w wysokich srebrnych świecznikach płonęły woskowe świece. Z prawej strony, opierając się o ścianę, stał nieruchomo Saweli z żółtymi, wyraźnie zaznaczającymi się kośćmi policzkowymi, z gołą głową, z bezzębnymi szczękami I zmarszczkami wokół półprzymkniętych oczu. Saweli bardziej niż ja przypominał trupa. Z lewej strony stał przed pulpitem wysoki blady mężczyzna w długim surducie i monotonnym głosem, głucho brzmiącym w pustej sali, czytał:

„Oniemiałem i nie otworzyłem ust moich, bowiem Ty mnie stworzyłeś.”

„Zabierz ode mnie Twój gniew, od mocy Twej ręki cały osłabłem.”

Równo dwa miesiące temu w tej sali grzmiała muzyka, krążyły wesołe pary i różni ludzie, młodzi i starzy, radośnie witali się bądź też obmawiali jeden drugiego. Nigdy nie znosiłem balów, a poza tym od połowy listopada czułem się niedobrze, i dlatego ze wszystkich sił protestowałem przeciwko temu balowi, ale żona bardzo chciała go urządzić, gdyż miała nadzieję, że odwiedzą nas wysoko postawione osoby. Bal był wspaniały i nieznośny dla mnie. Właśnie na balu po raz pierwszy poczułem zmęczenie życiem I wyraźnie uświadomiłem sobie, że postało mi niewiele czasu...

Moje życie było właściwie jednym pasmem balów i w tym zamyka się tragizm mego istnienia. Lubiłem wieś, lektury, polowanie, lubiłem spokojne życie rodzinne, a przecież całe swoje życie spędziłem w świetle, początkowo na życzenie mych rodziców, a potem na życzenie żony. Zawsze uważałem, że człowiek rodzi się z określonymi pragnieniami i z całą gamą zadatków swego charakteru. Zadanie człowieka polega właśnie na realizacji swego charakteru, a całe zło bierze się stąd, że warunki życia stawiają przeszkody takiemu rozwojowi. Zacząłem przypominać sobie wszystkie głupie postępki, które zawsze niepokoiły moje sumienie. Okazało się, że wszystkie pochodziły z niezgody mego charakteru z życiem, jakie prowadziłem.

Moje wspomnienia przerwał lekki hałas z prawej strony. Saweli, który od dawna już drzemał, nagle stracił równowagę i prawie runął na podłogę. Przeżegnał się, wyszedł do przedpokoju i przyniósł krzesło, po czym zasnął w kącie salonu. Psalmista czytał coraz leniwiej I ciszej, a potem poszedł za przykładem Sawela i zasnął. Nastała martwa cisza.

Pośród tej głębokiej ciszy całe moje życie przewijało się przede mną jako nieunikniona całość, straszliwa w swej logice. Widziałem nie poszczególne fakty, lecz pewną ciągłą linię, od dnia mych urodzin do dzisiejszego wieczoru. Dalej linia ta nie mogła się już ciągnąć, co było dla mnie jasne jak słońce. Zresztą powiedziałem już, że bliskość śmierci odczułem dwa miesiące temu.

Przecież wszyscy ludzie to odczuwają. Przeczucie – jedno z tajemnych zjawisk dostępnych człowiekowi, którym człowiek nie umie się posługiwać. Wielki poeta w zadziwiający sposób przedstawił to zjawisko powiedziawszy, że „nadciągające wydarzenia rzucają przed sobą cień”. Jeżeli ludzie niekiedy skarżą się, że przeczucie ich oszukało, to wynika to z faktu, że nie umieją odczytywać swoich odczuć. Zawsze czegoś silnie pragną bądź też silnie lękają się i biorą za przeczucie swój strach lub też swoją nadziej.

Nie mogłem, oczywiście, określić dokładnie dnia i godziny mojej śmierci, ale w przybliżeniu znałem je. Całe życie miałem bardzo dobre zdrowie i nagle w początkach listopada bez żadnej przyczyny zacząłem niedomagać. Nie było żadnej choroby, ale czułem, że coś kieruje mnie ku śmierci, tak jasno, jak czułem, że chce mi się spać. Zwykle na początku zimy układaliśmy z żoną plan letnich wakacji. Jednakże tym razem nie mogłem nic wymyślić, program wakacji nie układał się. Wydawało się, że nie będzie żadnego lata. A przecież choroba nie przychodziła. Choroba, jak ceremonialny gość, potrzebowała jakiegoś pretekstu. W końcu grudnia powinienem pojechać na polowanie na niedźwiedzie. Było bardzo zimno i żona, która bez żadnego powodu zaczęta niepokoić się o moje zdrowie (widocznie też coś przeczuwała), biegała, abym nie jechał. Bytem zapalonym myśliwym i postanowiłem jechać, ale dosłownie w chwili odjazdu otrzymałem telegram, że niedźwiedzie odeszły i polowanie zostaje odwołane. Tym razem ceremonialny gość nie wszedł do mego domu. Po tygodniu pewna dama, wokół której kręciłem się, urządziła piknik-monstre z trojkami, Cyganami i zjeżdżaniem z gór. Przeziębienie było nieuniknione, ale moja żona nagle bardzo poważnie zachorowała i ubiegała mnie, abym spędził wieczór w domu. Być może, udawała chorobę, gdyż na drugi dzień była już w teatrze. Ceremonialny gość znowu przeszedł obok. Dwa dni później zmarł mój wujek Wasyl Iwanowicz. Był to najstarszy z książąt Trubczewskich; mój brat, który bardzo chwalił się swoim pochodzeniem, mówił niekiedy o wujku: „Przecież to nasz hrabia Szambor”. Niezależnie od tego bardzo lubiłem wuja. Nie mogłem nie pojechać na pogrzeb. Szedłem za trumną pieszo, był straszliwy wicher i przemarzłem do kości. Ceremonialny gość nie zwlekał i tak ucieszył się z pretekstu, że wtargnął do mnie jeszcze tego samego dnia. Na trzeci dzień lekarze doszukali się zapalenia plac z wszelkimi możliwymi powikłaniami i powiedzieli, że nie przeżyję dwóch dni. Jednakże do 28 lutego było jeszcze daleko, a wcześniej umrzeć nie mogłem. Zaczęła się więc męcząca agonia, która zdumiewała wielu uczonych mężów. Raz poprawiałem się, raz zapadałem ze zdwojoną siłą, męczyłem się, przestawałem cierpieć, aż w końcu umarłem dzisiaj, zgodnie ze wszystkimi prawidłami nauki, o tej godzinie i w tym dniu, jak zostało mi to wyznaczone w chwili urodzin. Jak dobry aktor dograłem swoją rolę, nie dodając ani też nie ujmując ani jednego słowa z tego, co zostało mi wyznaczone przez autora sztuki.

To, bardziej niż zużyte, porównanie życia z rolą aktora nabrało dla mnie głębokiego znaczenia. Jeżeli wykonałem, jak sumienny aktor, swoją rolę, to widocznie grałem także inne role, brałem udział w innych przedstawieniach. Jeżeli nie umarłem po fizycznej śmierci, to z pewnością nigdy nie umierałem i żyłem tak długo, jak długo istnieje świat. To, co wczoraj było dla mnie smutnym odczuciem, przemieniło się teraz w przekonanie. Jakie jednak grałem role i w jakich przedstawieniach?

Zacząłem poszukiwać w moim życiu jakiegoś klucza do rozwiązania tej zagadki. Zacząłem przypominać sobie sny, które w swoim czasie mnie zdumiewały, pełne nie znanych mi krajów i postaci, wspominałem różne spotkania, które wywarły na mnie niepojęte, prawie mistyczne wrażenie. I nagle przypomniałem sobie zamek Laroche-Modéne.

 

III

 

Był to jeden z najbardziej interesujących i zagadkowych epizodów mego życia. Kilka lat temu, ze względu na stan zdrowia mojej żony, spędziliśmy prawie pół roku na południu Francji. Tam właśnie spotkaliśmy bardzo sympatyczną rodzinę hrabiego Laroche-Modéne, który pewnego razu zaprosił nas do swego zamku.

Pamiętam, że byliśmy bardzo weseli. Jechaliśmy otwartym powozem; był ciepły październikowy dzień, tak czarujący w tym kraju. Opustoszałe pola, pożółkłe winnice, różnokolorowe liście drzew – pod łaskawymi promieniami słońca wszystko nabierało świątecznego charakteru. Świeże powietrze skłaniało do wesołości i rozmawialiśmy bez przerwy przez całą drogę. Gdy wjechaliśmy na teren włości hrabiego Modéne, moja radość nagle zniknęła. Wydało mi się, że miejsca te są mi znane, nawet bliskie, że już tu kiedyś byłem... To odczucie, bardzo dziwne, zarazem nieprzyjemne i niepokojące duszę, narastało z każdą minutą. W końcu, gdy wjechaliśmy w szeroką aleję, prowadzącą do wrót zamku, powiedziałem o tym mojej żonie.

– Cóż za głupota! – krzyknęła żona. – Jeszcze wczoraj mówiłeś, że nawet w dzieciństwie, gdy ze zmarłą mamą mieszkałeś w Paryżu, nigdy tu nie przyjeżdżaliście.

Nie sprzeciwiałem się, nie miałem na to najmniejszej ochoty. Wyobraźnia, jak kurier pędzący z przodu, mówiła mi o wszystkim, co zobaczę. Oto szeroki cour d'honneur, wysypany czerwonym piaskiem, oto podjazd zwieńczony herbem hrabiów Laroche-Modéne, oto sala z oknami na dwie strony świata. Oto olbrzymi pokój gościnny, obwieszony rodzinnymi portretami. Nawet specyficzny zapach tej sali – jakaś mieszanina piżma, pleśni i różanego drzewa – był mi znany.

Popadłem w głęboką zadumę, która jeszcze bardziej pogłębiła się, gdy hrabia Laroche-Modéne zaproponował mi spacer po parku. W parku ze wszystkich stron podpełzały do mnie żywe, chociaż smutne wspomnienia, ledwo słuchałem gospodarza zamku, który roztaczał całe bogactwo swego czaru, aby zmusić mnie do rozmowy. W końcu, gdy na jakieś pytanie odpowiedziałem niewłaściwie, popatrzył na mnie z boku z wyrazem zdziwienia i współczucia.

– Proszę się nie dziwić, hrabio, że jestem roztargniony – powiedziałem, zrozumiawszy to spojrzenie – przeżywam bardzo dziwne wrażenia. Bez wątpienia, jestem po raz pierwszy w pańskim zamku, a przecież wydaje mi się, że mieszkałem tu całe lata.

– Nie ma w tym nic dziwnego. Wszystkie nasze stare zamki są do siebie podobne.

– Tak, ale ja mieszkałem właśnie w tym zamku... Czy pan wierzy w reinkarnację?

– Jak by panu powiedzieć... Moja żona wierzy, ja nie bardzo... A przecież wszystko jest możliwe.

– Właśnie. Pan sam mówi, że wszystko jest możliwe, a ja z każdą chwilą przekonuję się o tym coraz bardziej. Hrabia odpowiedział jakimś wesołym i uprzejmym frazesem, wyrażając współczucie, że nie żył tu sto lat temu, gdyż wtedy również przyjąłby mnie tak samo radośnie, jak i dzisiaj.

– Być może przestanie pan żartować – powiedziałem, wysilając równocześnie swoją pamięć – gdy powiem panu, że teraz podejdziemy do szerokiej kasztanowej alei.

– Ma pan rację. Oto i aleja, z lewej strony. – A u jej końca zobaczymy jezioro.

– Jest pan zbyt łaskawy, nazywając ten staw (cette pièce d'eau) jeziorem. Zobaczymy po prostu staw.

– Dobrze, poczynię ustępstwo. Ale będzie to duży staw.

– W takim razie ja również ustąpię. To jest maleńkie jezioro.

Nie szedłem, ale biegłem kasztanową aleją. U jej końca zobaczyłem ze wszystkimi szczegółami obraz, który już od kilku minut rysował się w mej wyobraźni. Jakieś piękne kwiaty o wspaniałych kształtach okalały dość szeroki staw, przy palu tkwiła przywiązana łódka, na przeciwległym brzegu widniały grupy starych płaczących brzóz... Mój Boże! Żyłem tu kiedyś, pływałem na takiej łódce, siedziałem pod tymi płaczącymi brzozami i zrywałem te piękne kwiaty... Szliśmy brzegiem stawu w milczeniu.

– Pozwoli pan, hrabio – powiedziałem, patrząc ze zdziwieniem na prawo – tu powinien być jeszcze drugi staw, a potem trzeci...

– Nie, drogi książę, tym razem pamięć lub wyobraźnia zdradziły pana. Drugiego stawu nie ma.

– Był z pewnością. Proszę popatrzeć na te piękne kwiaty! Tak samo otaczają tę oto murawę, jak i pierwszy staw. Drugi staw był i został zasypany, to jasne.

– Mimo całej chęci, aby przyznać panu rację, drogi książę, nie mogę tego uczynić. Mam prawie pięćdziesiąt lat, urodziłem się w tym zamku i zapewniam pana, że nigdy nie było tu drugiego stawu.

– Być może, żyje tu jakiś staruszek...

– Mój rządca, Joseph, jest znacznie starszy ode mnie... Zapytamy go po powrocie do domu.

W słowach hrabiego Modéne poprzez wyszukaną uprzejmość wyraźnie przebijała obawa, że ma do czynienia z jakimś maniakiem, któremu nie należy przeczyć.

Kiedy przed obiadem weszliśmy do pokoju, aby doprowadzić się do porządku, wspomniałem o Josephie. Hrabia natychmiast polecił wezwać rządcę.

Wszedł dziarski siedemdziesięcioletni starzec i na wszystkie moje pytania odpowiedział, że nigdy nie było drugiego stawu.

– Zresztą mam wszystkie stare plany i jeśli hrabia pozwoli, to je przyniosę.

– O, tak! Proszę je przynieść, i to szybko. Trzeba ten problem rozwiązać natychmiast, gdyż w przeciwnym wypadku nasz drogi gość nic nie będzie jadł podczas obiadu.

Joseph przyniósł plany, hrabia zaczął je leniwie przeglądać i nagle krzyknął ze zdziwienia. Na jednym starym planie, pochodzącym z nieznanych czasów, były wyraźnie zaznaczone trzy stawy, a nawet cały fragment parku nosił nazwę: les ètangs.

– Je baisse pavillon devant le vainqueur – powiedział hrabia ze sztuczną wesołością, lekko pobladłszy. Jednak ja nie wyglądałem na zwycięzcę. Byłem zbulwersowany tym odkryciem – zdarzyło się nieszczęście, którego lękałem się od dawna.

Schodząc do jadalni hrabia Modéne poprosił mnie, aby nic nie mówić o całym zdarzeniu jego żonie, dorzucając, że jest to kobieta bardzo nerwowa i skłonna do mistycyzmu.

Na obiad przyjechało dużo gości, ale gospodarz domu i ja byliśmy tak milczący podczas obiadu, że później małżonki nasze wspólnie zwróciły nam uwagę na masz brak uprzejmości.

Po tym wydarzeniu moja żona często bywała na zamku Laroche-Modéne, ale ja nigdy już tam nie pojechałem. Bardzo zaprzyjaźniłem się z hrabią, który często mnie odwiedzał, ale nie ponawiał zaproszenia, gdyż doskonale mnie rozumiał.

Czas zatarł powoli to wspomnienie – dziwny epizod mego życia. Nawet nie starałem się o nim myśleć, tak nieznośnie było ciężkie. Teraz, leżąc w trumnie, starałem się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły oraz bezstronnie je rozważyć. Wiedziałem już, że żyłem na świecie wcześniej, niż zacząłem nazywać się książę Dymitr Trubczewski i nie miałem też wątpliwości, że kiedyś mieszkałem na zamku Laroche-Modéne. Ale jako kto? Czy mieszkałem tam stale, czy też trafiłem przypadkowo, czy byłem gospodarzem, gościem, koniuszym, czy może chłopem? Nie mogłem udzielić sobie odpowiedzi na te wszystkie pytania, ale jedno było pewne: byłem tam bardzo nieszczęśliwy, gdyż inaczej nie potrafię wytłumaczyć sobie smutku, który ogarnął mnie przy wejściu na zamek i który również teraz mnie ogarniał, gdy pomyślałem o zamku.

Niekiedy wspomnienia stawały się bardziej wyraźne, coś w rodzaju wspólnej nici zaczynało wiązać oderwane obrazy i dźwięki, ale pochrapywanie Sawela i psalmisty rozpraszało mnie, nić urywała się i nie mogłem skoncentrować się.

Saweli i psalmista spali długo. Płonące w świecznikach świece pogasły i pierwsze promienie jasnego mroźnego dnia dawno już muskały mnie przez opuszczone story ogromnych okien.

 

IV

 

Saweli poderwał się z krzesła, przeżegnał, przetarł oczy i zobaczywszy śpiącego psalmistę obudził go, przy czym nie ominął okazji, aby powiedzieć mu kilka gorzkich słów. Potem odszedł, umył się, ubrał, na pewno wypił zdrową porcję brzozowicy i powrócił strasznie zły.

„Jakiż pożytek we krwi mojej, gdy zstępuje do zniszczenia” – zaczął zmęczonym głosem psalmista.

Dom budził się ze snu. W różnych kątach domu słychać było krzątaninę. Guwernantka znowu przyprowadziła dzieci. Sonia tym razem była spokojniejsza, a Koli bardzo spodobał się brokatowy welon i bez żadnego lęku zaczął bawić się frędzlami. Potem przyszła akuszerka Sofia Francowna i dawała Sawelemu jakieś uwagi, przy czym wykazała szczegółową wiedzę w sprawach pogrzebowych, której nie można było się spodziewać po jej specjalności. Przyszli pożegnać się ze mną słudzy, kuczerzy, kucharze, stróże, a nawet zupełnie nie znani mi ludzie: jakieś staruszki, szwajcarzy i dozorcy z sąsiednich domów. Wszyscy gorąco modlili się, a staruszki gorąco płakały. Zauważyłem przy tym, że ludzie prości nie tylko całowali moje wargi, ale czynili to z jakimś zadowoleniem; natomiast osoby z mego kręgu – nawet najbliżsi mi ludzie – odnosili się do mnie z odrazą; która byłaby dla mnie wręcz obraźliwa, gdybym na to patrzył moimi poprzednimi, ziemskimi oczyma. Znowu przyczłapała Nastazja w szerokiej niebieskiej sukni z różowymi kwiatkami. Strój ten nie spodobał się Sawelemu, który natychmiast zwrócił Nastazji ostrą uwagę.

– A cóż mam robić, Saweli Piotrowiczu? – usprawiedliwiała się Nastazja. – Próbowałam założyć ciemny strój, ale nie mieszczę się.

– To nie trzeba było przychodzić, lecz leżeć w łóżku. Inna na twoim miejscu wstydziłaby się do trumny księcia podejść z takim brzuchem.

– Dlaczego pan obraża, Saweli Piotrowiczu? – wtrącił Siemion. – Przecież to jest moja ślubna żona, nie ma tu żadnego grzechu.

– Znam ja te ślubne flądry – zawarczał Saweli i odszedł do swego kąta.

Nastazja strasznie zawstydziła się i chciała odpowiedzieć jakimś miażdżącym zdaniem, ale nie znajdowała słów; jedynie ściągnęła z gniewu wargi i w oczach pokazały się łzy.

„Na smoka i bazyliszka nadepniesz – czytał psalmista – i podepczesz lwa i węża.”

Nastazja podeszła blisko do Sawelego i powiedziała: – To pan jest tym smokiem.

– Kto jest smokiem? Ach ty...

Saweli nie dokończył zdania, ponieważ rozległ się silny dzwonek i Wasiutka wbiegła z wiadomością, że przyjechała hrabina Maria Michajłowna. Salon natychmiast opustoszał.

Maria Michajłowna – ciotka żony, bardzo ważna staruszka – podeszła powoli do mnie, pomodliła się godnie i już chciała mnie pocałować, ale rozmyśliła się i kilka minut potrząsała nade mną swoją siwą głową, pokrytą czarnym welonem, przypominającym nakrycie głowy mniszek; podtrzymywana z szacunkiem przez towarzyszącą jej osobę, poszła do pokoju żony. Powróciła po kwadransie, prowadząc tym razem moją żonę. Żona była jeszcze w białym szlafroku, miała rozpuszczone włosy, a powieki tak opuchnięte od łez, że z ledwością mogła otworzyć oczy.

– Voyons, Zoé, mon enfant – przekonywała ją hrabina – soyez ferme. Wspomnij, ile ja przeżyłam bólu, trzymaj się.

– Oui, ma tante, je serai ferme – odpowiedziała żona i zdecydowanym krokiem podeszła do mnie, ale widocznie mocno zmieniłem się przez noc, gdyż cofnęła się, krzyknęła i upadła na ręce otaczających kobiet. Wyprowadzono ją.

Zoja była niewątpliwie bardzo zasmucona moją śmiercią, ale wszelkie publiczne objawianie bólu zawiera zawsze określoną porcję teatralności, której rzadko komu udaje się uniknąć. Nawet najbardziej szczerze smutny człowiek nie może odpędzić myśli, że inni na niego patrzą.

O drugiej zaczęli zjeżdżać goście. Jako pierwszy wszedł wysoki, jeszcze niezbyt stary generał, z siwymi podkręconymi wąsami i olbrzymią liczbą orderów na piersi. Podszedł do mnie i także chciał mnie pocałować, ale rozmyślił się i długo żegnał się, nie kładąc palców na czole i piersi, lecz machając nimi w powietrzu. Następnie powiedział do Sawela:

– No cóż, bracie Saweli, straciliście waszego księcia? – Tak–s, Wasza Ekscelencjo, czterdzieści lat służyłem księciu i czyż mogłem pomyśleć...

– To nic, to nic, księżna was nie zostawi. Poklepawszy po plecach Sawela, generał poszedł na spotkanie maleńkiego żółtego senatora, który nie podchodząc do mnie usiadł na tym samym krześle, na którym w nocy spał Saweli. Dusił się kaszlem.

– I tak, Iwanie Jefimowiczu – powiedział generał – jest nas mniej o jednego.

– Tak, od Nowego Roku to już czwarty.

– Jak to, czwarty? Nie może być!

– Jak to, „ale może być”? W sam dzień Nowego Roku umarł Połznikow, potem Borys Antonycz, potem książę, Wasyl Iwanycz...

– Księcia Wasyla Iwanycza nie ma co liczyć, już od dwóch lat nie jeździł do klubu.

– Jednakże wznawiał swoją legitymację.

– Połznikow też był stary, ale książę Dymitr Aleksandrowicz... Przecież w kwiecie wieku i sił, człowiek zdrowy, pełen życia...

– Cóż robić? „Nie znacie dnia, ani godziny...”

– Tak, wszystko to wiemy. „Nie znacie, nie znacie...” – a przecież to obelga wyjechać wieczorem z klubu i nie mieć pewności, że na drugi dzień pojedziemy tam znowu! A jeszcze bardziej obelżywe jest to, że nie wiemy, gdzie ta szelma nas złapie. Przecież książę Dymitr Aleksandrowicz pojechał na pogrzeb Wasyla Iwanycza i przeziębił się, a myśmy także byli na tym pogrzebie i nie przeziębiliśmy się.

Senatom znowu pochwycił atak kaszlu, po którym zwykle stawał się jeszcze bardziej zły.

– Tak–s, zadziwiający był los księcia Wasyla Iwanycza. Całe życie robił wszelkie świństwa, jakie tylko chciał. Umiera, i wydaje się, że wszystkie świństwa skończone. Ale tak wcale nie jest – na swym własnym pogrzebie potrafił uśmiercić swego krewnego.

– Alei pan ma język, Iwanie Jefimyczu! Obgadywalibyście żywych, a tu jeszcze i zmarłym się od was dostaje. Przecież jest takie przysłowie: de morus, de mortibus...

– Pan chciał powiedzieć: De mortuis aut bene, aut nihil? To złe przysłowie, trzeba je nieco poprawić i ja mówię: de mortuis aut bane, aut male. Przecież w innym wypadku przestanie istnieć historia, o żadnym epizodzie historycznym nie można byłoby wygłosić sprawiedliwego sądu, ponieważ wszyscy bohaterowie umarli. A książę Wasyl był swego rodzaju postacią historyczną, nie przypadkiem w jego życiu było tyle paskudnych historii...

– Proszę przestać, Iwanie Jefimyczu, dostanie się panu na tamtym świecie za pański język.. W każdym bądź razie o naszym drogim Dymitrze Aleksandrowiczu nie może pan powiedzieć nic złego i powinien pan przyznać, że był wspaniałym człowiekiem...

– Po cóż przesadzać, generale? Jeśli powiemy, że był sympatyczny i dobry, to w zupełności wystarczy. Proszę uwierzyć, że to ze strony księcia Trubczewskiego wielka zasługa, gdyż książęta Trubczewscy nie wyróżniają się sympatycznością. Weźmy, na Przykład, jego brata, Andrzeja...

– W tym wypadku nie będę się z panem sprzeczał. Andrzej nie jest sympatycznym człowiekiem. A dlaczego on tak zadziera nosa?

– Nie ma po temu żadnych powodów, ale nie w tym rzecz. Jeśli taki człowiek, jak książę Andrzej Aleksandrowicz, jest tolerowany w społeczeństwie, mówi to jedynie o naszej niezwykłej łaskawości. W rzeczywistości takiemu człowiekowi nie należy podawać ręki. Oto co ostatnio dowiedziałem się o nim z najbardziej autentycznych źródeł...

W tej chwili pojawił się mój brat i obaj rozmówcy rzucili się ku niemu z wyrazami serdecznego współczucia.

Potem szybkim krokiem wszedł mój stary przyjaciel Misza Zwjagin. Był to bardzo dobry człowiek, ale strasznie poplątało mu się życie. Na początku października przyjechał do mnie, opowiedział o swoim tragicznym położeniu i poprosił o pożyczenie na dwa miesiące pięciu tysięcy rubli, które mogły go uratować. Po pewnych wahaniach wystawiłem czek i odmówiłem przyjęcia weksla. Po dwóch miesiącach nie mógł, oczywiście, spłacić długu i zaczął mnie unikać. Podczas mojej choroby kilka razy przysyłał służbę, aby dowiedzieć się o moje zdrowie, ale sam nie zaszedł ani razu. Kiedy podszedł do mojej trumny, wyczytałem w jego oczach najróżniejsze uczucia: i współczucie, i wstyd, i lęk, a nawet, gdzieś w głębi, maleńką radość na myśl, że pozbył się jednego wierzyciela. Ale przyłapawszy się na tych myślach, bardzo się zawstydził i zaczął się gorąco modlić. W jego sercu toczyła się walka. Powinien natychmiast powiedzieć o długu, ale z drugiej strony po cóż mówić, skoro i tak nie mole zapłacić! Dług odda w swoim czasie, a teraz... czyż ktoś może wiedzieć o tym długu, czy jest zapisany w jakiejś księdze? Nie, trzeba natychmiast powiadomić o długu.

Misza Zwjagin zdecydowanie podszedł do mego brata i zaczął pytać o moją chorobę. Brat odpowiadał półgębkiem i patrzył w bok; moja śmierć dawała mu prawo, by był nadęty i nieuważny.

– Proszę księcia – zaczął Zwjagin – byłem winny zmarłemu...

Brat zaczął słuchać i pytająco popatrzył na rozmówcę.

– Chciałem powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczny zmarłemu Dymitrowi Aleksandrowiczowi. Nasza wieloletnia służba...

Brat znowu odwrócił się i biedny Misza odszedł na swoje poprzednie miejsce. Jego czerwone policzki płonęły, oczy niespokojnie biegały po salonie. Teraz po raz pierwszy po śmierci żałowałem, że nie mogę mówić. Tak chciałem powiedzieć: „Zatrzymaj sobie te pięć tysięcy, moje dzieci i tak mają wystarczająco dużo pieniędzy.”

Pokój zapełniał się szybko. Damy przeważnie wchodziły uroczyście i stawały pod ścianami. Nikt do mnie nie podchodził, jak gdyby wstydzono się mnie. Bliskie nam panie pytały mego brata, czy mogą zobaczyć się z moją żoną; brat z muczącym ukłonem wskazywał im drzwi pokoju gościnnego. Panie w chwilowej zadumie zatrzymywały się w drzwiach jak pływacy, którzy po krótkim wahaniu zdecydowanie skaczą na głowę do lodowatej wody.

Przed godziną drugą zgromadzili się wszyscy znani obywatele Petersburga. Gdybym był żądny sławy, to widok salonu sprawiłby mi wielką przyjemność. Zjawiły się nawet takie osoby, o których przyjeździe donoszono bratu, który chodził witać ich na podjeździe.

Zawsze ze szczególnym wzruszeniem słuchałem słów panichidy, chociaż wiele jej fragmentów wydawało mi się niezrozumiałych. Szczególnie zastanawiała mnie wzmianka o „życiu nieskończonym”; wyrażenie to wydawało mi się gorzką ironią. Teraz zaś wszystkie te słowa nabierały dla mnie głębokiego sensu. Sam żyłem „życiem nieskończonym” i znajdowałem się w tym miejscu, „gdzie nie ma chorób, trosk i westchnień”.

Przeciwnie, docierające do mnie ziemskie westchnienia wydawały mi się czymś obcym i niezrozumiałym. Kiedy śpiewacy zaczęli śpiewać o „nadgrobnym płaczu”, jakby w odpowiedzi rozległy się w różnych kątach salonu pochlipywania. Mojej żonie zrobiło się słabo i znowu została wyprowadzona.

Panichida kończyła się. Diakon głębokim basem zaczął śpiewać „Wieczne odpoczywanie...”, ale w tym momencie zdarzyło się coś dziwnego. W salonie pociemniało, jakby ziemię nagle ogarnął mrok. Przestałem rozróżniać twarze, widziałem jedynie czarne figury. Głos diakona słabnął i stopniowo gdzieś się oddalał. W końcu zaniknął zupełnie, świece pogasły, wszystko wokół mnie zniknęło. Przestałem widzieć i słyszeć.

 

V

 

Ocknąłem się w jakimś ciemnym, niezrozumiałym dla mnie miejscu. Zresztą wspomniałem o miejscu jedynie ze starego przyzwyczajenia: dla mnie nie istniało żadne pojęcie przestrzeni. Czasu także nie było nie, mogę więc określić, jak długo trwał stan, w jakim się znajdowałem. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, a jedynie myślałem, intensywnie myślałem.

Główna zagadka, męcząca mnie przez całe życie, została rozwiązana. Śmierci nie ma, życie jest nieskończone. Zawsze byłem o tym przekonany, ale nie potrafiłem tego jasno sformułować. Podstawą mego przekonania była opinia, że w przeciwnym wypadku całe życie byłoby krzyczącą niedorzecznością. Człowiek myśli, czuje uświadamia sobie całe otoczenie, cieszy się i cierpi – i nagle znika. Ciało rozkłada się i staje budulcem dla nowych ciał – wszyscy mogą codziennie to zobaczyć. Ale gdzie podziewa się to, co uświadamiało sobie siebie i cały otaczający świat? Jeżeli materia jest wieczna, to dlaczego świadomość ma zniknąć bez śladu? Jeśli świadomość znika, to skąd się bierze i jaki jest cel tego efemerycznego zjawiska? Uważałem to za niedorzeczność i dlatego nie mogłem dopuścić takich myśli.

Teraz przekonałem się doświadczalnie, że świadomość nie umiera, że nigdy nie przestawałem i z pewnością nigdy nie przestanę żyć. Ale w tym momencie pojawiły się przede mną nowe „przeklęte problemy”. Jeśli nigdy nie umierałem i zawsze będę na nowo wcielać się na ziemi, to jaki jest cel tych kolejnych istnień? Według jakich praw przebiega cały proces i do czego mnie w końcu doprowadzi? Prawdopodobnie mógłbym to zrozumieć, gdybym przypomniał sobie wszystkie lub choćby niektóre minione istnienia, ale dlaczego tych właśnie wspomnień człowiek jest pozbawiony? Za co skazany jest na bycie wiecznym analfabetą i nawet pojęcie nieśmiertelności jawi mu się wyłącznie w postaci domysłów? A jeśli jakieś nieznane prawo wymaga zapomnienia i mroku, to dlaczego w tym mroku pojawiają się dziwne przebłyski, jak to miało miejsce ze mną, gdy przyjechałem na zamek Laroche-Modéne?

Całą mocą uchwyciłem się tego wspomnienia tak, jak tonący chwyta się brzytwy. Wydawało mi się, że jeżeli wyraźnie przypomnę sobie moje życie w tym zamku, to rzucę światło na cały proces. Żadne zewnętrzne wrażenia mnie nie rozpraszały i mogłem bez przeszkód wspominać. Starałem się nie rozmyślać i nie myśleć. I oto, jak z jakiejś głębi, jak mgła z dna rzeki, zaczęty pojawiać się niejasne, blade obrazy. Migały figury ludzi, dźwięczały jakieś dziwne, ledwo zrozumiałe słowa, ale we wspomnieniach tych byty luki, których nie mogłem wypełnić. Twarze ludzi były otoczone mgłą, ich słowa nie miały związku, wszystko składało się z jakichś okruchów. Oto rodzinny grób hrabiów Laroche-Modéne. Na białej marmurowej płycie wyraźnie czytam czarne litery: Ci–git trés haute et récommandable dame... Dalej imię, ale nie mogę go przeczytać. Obok sarkofag z marmurową urną, na której czytam: Ci–git le coeur du marquis... Nagle rozlega się w moich uszach krzykliwy, zniecierpliwiony głos, wołający coś jakby: Zo... Zo... Wytężam pamięć i ku swej wielkiej radości wyraźnie słyszę imię: Zorobabel! Zorobabel!... Imię to, znane mi, wywołuje nagle cacy ciąg obrazów. Ja na podwórcu zamkowym, w wielkim tłumie ludzi. „A la chambre du roi! A la chambre du roi!” – krzyczy rozkazująco ten sam ostry, niecierpliwy głos. W każdym starym francuskim zamku była komnata króla, to znaczy komnata, którą zajmowałby król, gdyby kiedykolwiek odwiedził zamek. I oto widzę, ze wszystkimi szczegółami, tę właśnie komnatę na zamku Laroche-Modéne. Sufit wymalowany w różowe amorki z girlandami w rękach, ściany pokryte gobelinami przedstawiającymi sceny myśliwskie. Wyraźnie widzę wielkiego jelenia z długimi rogami, który w dramatycznej pozie zatrzymał się nad potokiem, i trzech ścigających go myśliwych. W głębi komnaty łoże zwieńczone złotą koroną; na niebieskim baldachimie wyhaftowane białe lilie. Na przeciwnej ścianie wielki portret króla naturalnej wielkości. Widzę pierś w łuskach pancerza, widzę długie, nieco krzywe nogi w zamszowych butach z cholewami, ale w żaden sposób nie mogę rozpoznać twarzy. Gdybym zobaczył twarz, to być może dowiedziałbym się, kiedy mieszkałem w tym zamku, ale tego właśnie nie widzę, jakaś uparta zasuwa nie chce się otworzyć w mojej pamięci: „Zorobabel! Zorobabel!” – krzyczy rozkazujący głos. Wytężam wszystkie siły i nagle w kapryśnej pamięci otwiera się zupełnie inna klapka. Zamek Laroche-Modéne znika i nowy, nieoczekiwany obraz pojawia się przede mną!

 

VI

 

Zobaczyłem dużą rosyjską wieś. Drewniane chaty kryte słomą ciągnęły się pod górę po obu stronach szerokiej drogi. Był szary jesienny dzień – a być może wieczór. Chłodny deszcz padał drobnymi gęstymi kroplami z szarego nieba, wiatr hulał i świstał po szerokiej drodze, zrywał słomę ze zniszczonych strzech i kręcił nią w powietrzu. Poniżej maleńka rzeczka szybko pędziła swe szare, rozdęte fale. Przeszedłem na drugi brzeg, garbaty mostek bez poręczy drżał pod mymi nogami. Od mostku prowadziły dwie drogi: w lewo, ku górze, rozciągała się dalej wioska, a w prawo, dosłownie zgięta nad wąwozem, stała stara drewniana cerkiew z zieloną kopułą. Poszedłem w prawo. Za cerkwią było widać kilka kopców z poczerniałymi ze starości krzyżami, a między mogiłami toczyły się na wietrze mokre, prawie nagie gałązki młodych brzózek; cała ziemia pokryta była jak dywanem żółtoburymi gałązkami. Dalej widać było czarne, gołe pola. Mimo ubogości pejzażu powiało czymś bliskim i dobrym, co przypominało toczące się tu dawniej życie. Ale dlaczego taki mrok i taka pustka wokół? Dlaczego nie widać ani jednej żywej istoty? Dlaczego wszystkie chaty są pootwierane na oścież? Kiedy żyłem w tej wiosce? Czy było to w czasie tatarskich najazdów, czy też później? Czy wróg rozbił to gniazdo, czy rodzimi złodzieje wygnali mieszkańców do lasów i w stepy?

Powróciłem do mostka i skierowałem się w lewo. Tam także pustka, te same ślady zniszczeń. Koło chylącej się studni zobaczyłem w końcu żywą istotę. Był to stary, strasznie wychudzony pies, prawdopodobnie umierający z głodu. Cała sierść wyliniała; plecy i boki były to prawie nagie kości. Zobaczywszy mnie, pies z nieprawdopodobnym wysiłkiem wstał na nogi, ale nie mógł się ruszyć i upadł w błoto, wyjąc żałośnie.

Ze wszystkich sił starałem się zobaczyć tę rodzinną wieś w innej sytuacji. Przecież i tutaj wstawały poranne zorze, słońce wspaniale zachodziło za górą, pola złociły się zbożem, rzeka zamarzała i cała góra skrzyła się srebrem w mroźne, księżycowe noce... Nie mogłem jednak sobie przypomnieć. Jak gdyby przez cały rok szare niebo polewało nieszczęsną wieś drobnym deszczem, a wicher swobodnie szalał w otwartych chatach i wyrywał się na wolną przestrzeń przez nikomu niepotrzebne kominy.

Nagle wśród martwej ciszy rozległ się dźwięk dzwonu. Uderzenie dzwonu było smutne, wydawało się, iż nie jest to dzwon, lecz głos wychodzący z jakiejś zbolałej miedzianej piersi. Idę więc na to wezwanie i wchodzę do cerkwi. Cerkiew jest pełna ludzi, prostego szarego ludu. Nabożeństwo jest jakieś inne, nastrój też nie jest taki, jak zwykle w cerkwi. Od czasu do czasu słychać jęki w różnych kątach świątyni; łzy płyną po ogorzałych, grubych twarzach. Przeciskam się przez tłum po nierównej podłodze ku prawej stronie, gdzie mnóstwo świec plonie przed cudowną ikoną – Bogurodzicy. Ikona jest czarna, bez koszulki, jedynie złota korona otacza głowę Bożej Matki: Jej oczy patrzą ni to groźnie, ni to z jakimś niepojętym współczuciem. Przed ikoną powieszono wiele rąk, nóg i oczu ze srebra i słoniowej kości – wota chorych, pragnących uzdrowienia. Z ambony rozległ się starczy, niewyraźny głos kapłana, który czytał nie znaną mi modlitwę:

„Boże miłosierny, wejrzyj na sługi Twoje, tu stojące, i zmiłuj się nad nami. Karzesz nas według nieprawości naszych, ale zbyt ciężki jest dla nas gniew Twój. Panie, powstrzymaj Twą karzącą rękę i zmiłuj się nad nami. Wróg okrutny nas zwycięża, a my nie mamy ani wodzów, ani mieszkań, ani chleba. Giniemy za nasze grzechy, ale za co mają ginąć nasze niewinne dzieci? Jesteśmy cierpliwi, jesteśmy pokorni Twej woli, ale jesteśmy tylko ludźmi i nie starcza nam już sił. Nie możemy walczyć, pomoc znikąd nie nadciąga, i oto ostatni raz przyszliśmy do Ciebie i błagamy: zbaw nas!, Panie, nie doprowadzaj nas do szemrania, nie doprowadzaj nas do szaleństwa. Ty dałeś nam życie, nie odbieraj go przed czasem!”

Pośród modlących wszczął się ruch. Tłum rozstąpił się i kapłan szybkim krokiem podszedł do cudownej ikony. Kapłan był mały, stary, z siwą, nastroszoną brodą. Stara wytarta rjasa była uszyta nie na niego i ciągnęła się za nim po podłodze.

„Władczyni niebios – zawołał kapłan gromkim, zdecydowanym głosem. – Ty jesteś bliska naszym ludzkim cierpieniom, Ty znałaś, co to jest cierpienie i cierpliwość. Umiłowanego i niewinnego Syna Swego widziałaś rozpiętym na krzyżu. Widziałaś Jego oprawców, naśmiewających się z Niego w ostatniej, śmiertelnej godzinie. Jakiż ból może się równać z takim bólem? Powiedz więc Twemu Synowi, Twemu Synowi...”

Nie mógł więcej mówić – głos zadrżał i kapłan z płaczem runął na kolana. W ślad za nim cały tłum padł na kolana. Teraz jęki nie rozlegały się już po kątach cerkwi, krzyk stał w powietrzu jak jedna masa, jak niekiedy stoi słup dymu kadzielnego pośrodku cerkwi. Serce moje przepełniło uczucie litości braterstwa i troski o lud; również upadłem na kolana i o wszystkim zapomniałem.

Kiedy odzyskałem świadomość, cerkiew była pusta. Wszystkie świecie były już zgaszone, tylko maleńka lampka płonęła przed ciemną twarzą Bogurodzicy. Przy słabym oświetleniu wyraz Jej twarzy uległ zmianie. Nie było widać współczucia, oczy patrzyły obojętnie i surowo.

Wyszedłem z cerkwi , z nadzieją, że kogoś spotkam, zobaczę... Niestety! Wokół mnie była cisza i pustka. Tak jak poprzednio szare niebo, tak jak poprzednio drobny deszczyk dobijał żółtobure liście. Znowu ten straszny, nieznośny wiatr pędził po ziemi nagie gałązki brzózek i szarpał duszę swoim jednostajnym świstem.

 

VII

 

Granice mojej pamięci rozszerzmy się coraz bardziej. Przede mną pojawiały się dalekie, dawno zapomniane i, jak mi się wydawało, nigdy nie widziane kraje, dzikie lasy, jakie gigantyczne bitwy, w których wraz z ludźmi brały udział zwierzęta. Były to jednak mgliste wspomnienia, z których nie wynikały żadne ogólne zasady. Pośród tych obrazów mignęła dziewczynka w niebieskim stroju. Dziewczynka ta była mi znana; w czasie mego ostatniego istnienia rzadko pojawiała się w moich snach, a ja uważałem taki sen za głupie ostrzeżenie. Dziewczynka miała dziesięć lat, była chuda, blada i brzydka. Miała jedynie przepiękne czarne, głębokie oczy, pełne wyrazu. Niekiedy oczy te wyrażały takie cierpienie i strach, że spotkawszy ich spojrzenie budziłem się z biciem serca i kroplami zimnego potu na czole. Nie mogłem już po tym zasnąć i przez kilka dni byłem rozdrażniony i nerwowy. Teraz przekonałem się, że dziewczynka ta rzeczywiście istniała, że kiedyś ją znałem... Kim była? Czy była moją córką, siostrą, czy też kimś obcym? Dlaczego w jej przerażonych oczach kryło się takie nieludzkie cierpienie? Jakiż to potwór męczył to dziecko? A, być może, sam kiedyś ją męczyłem i ona zjawiała się w mych snach jako kara i wyrzut sumienia?

To dziwne, ale w moich wspomnieniach nie było nic wesołego, radosnego, moje wewnętrzne oczy widzimy jedynie obrazy zła I bólu. Oczywiście, w moich wcieleniach zdarzały się także radosne dni, ale było ich raczej mało, gdyż zostały zapomniane i utonęły w morzu wszelkiego rodzaju cierpień. Jeśli tak jest, to po co potrzebne jest życie? Czyż należy założyć, że życie istnieje jedynie dla cierpień? Czy jest w nim jakiś cel? Chyba tak, ale czy kiedykolwiek go poznam?

Dzięki mojej niewiedzy obecny stan całkowitego bezruchu i spokoju winien wydawać mi się szczytem szczęścia. A przecież pośród tego chaosu niejasnych wspomnień i oderwanych myśli zaczęło pojawiać się dziwne pragnienie: coś ciągnęło mnie w ten mrok i ból, z którego dopiero co wyszedłem. Starałem się zagłuszyć to pragnienie, ale ono rosło, umacniało się, zwyciężało wszystkie dowody, w końcu przemieniło się w ogromne, niepowstrzymane pragnienie życia.

 

VIII

 

O, żeby tylko żyć! Nie proszę o przedłużenie mego poprzedniego istnienia, wszystko mi jedno, gdzie się urodzę, czy będę księciem, czy też chłopem, bogaczem czy biedakiem. Ludzie mówcą: „Pieniądze szczęścia nie dają”, ale sądzą, że szczęście tkwi właśnie w tych dobrach, które zdobywa się dzięki pieniądzom. A przecież szczęście nie tkwi w tych dobrach, ale w wewnętrznym zadowoleniu człowieka. Gdzie się zaczyna i gdzie się kończy to zadowolenie? Wszystko można porównać, wszystko zależy od horyzontu i od skali. Ubogi, wyciągający rękę po grosz, a otrzymujący od nieznanego łaskawcy rubla, doświadcza, być może, większego zadowolenia niż bankier, który nagle wygrywa dwieście tysięcy. Przedtem też tak myślałem, ale przeszkadzały w tym przesądy, przyswojone z dzieciństwa i uważane przeze mnie za aksjomaty. Teraz miraż rozpadł się, widzę znacznie jaśniej. Bardzo lubiłem, na przykład, sztukę i myślałem, że piękno dostępne jest jedynie ludziom kulturalnym, bogatym, a bez tego elementu całe życie wydawała mi się biedne. Ale czymże jest sztuka? Pojęcia na temat sztuki są tak samo umowne, jak pojęcia dobra i zła. Każdy wiek, każdy kraj patrzą na dobro i zło w różnoraki sposób; to, co uważane jest za zasługę w jednym kraju, w innym uważane jest za przestępstwo. Problematyka sztuki poza tymi różnicami ogarnia jeszcze nieskończoną różnorodność indywidualnych smaków. We Francji, uważającej się za najbardziej kulturalny kraj świata, aż do naszego wieku nie rozumiano i nie uznawano Szekspira; takich przykładów można przytoczyć wiele. Wydaje mi się, że nie ma takiego biedaka, takiego dzikusa, który nie miałby poczucia piękna, jedynie ich artystyczne poglądy są różne. Możliwe, że wiejscy chłopi, siedzący w ciepły wiosenny wieczór na trawie wokół domorosłego gitarzysty, przeżywają nie mniej niż profesorzy konserwatorium, słuchający w dusznej sali fugi Bacha.

O, żeby tylko żyć! Widzieć ludzkie twarze, słyszeć dźwięk ludzkiego głosu, wejść w kontakty z ludźmi... z wszystkimi ludźmi: dobrymi i głupimi! A czyż są na świecie ludzie głupi? Jeśli wspomnieć straszne warunki bezsilności i niewiedzy, w których żyje i obraca się człowiek, to można raczej zdziwić się, że w ogóle są na świecie dobrzy ludzie. Człowiek nic nie wie o tym, co powinien znać przede wszystkim. Nie wie, po co się urodził, po co żyje, po co umiera. Zapomina o wszystkich swoich poprzednich wcieleniach i nie może domyślić się przyszłych. Nie rozumie celu tych wszystkich wcieleń i spełnia niezrozumiały dla siebie obrzęd życia pośród mroku i różnorodnych cierpień. A jakże pragnie wyrwać się z tego mroku, jak wysila się, aby coś zrozumieć, jak troszczy się o zorganizowanie i polepszenie swego bytu, jakże wytęża swój biedny i ograniczony rozum! Wszystkie jego wysiłki przepadają bez śladu, wszystkie zdobycze – często genialne – nie rozwiązują ani jednego z niepokojących go problemów. We wszystkich swych dążeniach napotyka granicę, której nie można przekroczyć. Wie, na przykład, że oprócz ziemi istnieją inne światy, inne planety; poznał za pomocą matematycznych wyliczeń, jak poruszają się te planety, kiedy zbliżają się do ziemi i kiedy się od niej oddalają; co jednak dzieje się na tych planetach, czy jest na nich życie – o tym może jedynie rozmyślać, ale nigdy nie pozna tych problemów. Ma nadzieję i poszukuje. W Ameryce, na jednej z najwyższych gór, zamierzają zapalić elektryczne ognisko, aby dać sygnał mieszkańcom Marsa. Czyż ognisko to nie jest wzruszające w swej dziecinnej naiwności?

O, jakże pragnę powrócić do tych nieszczęsnych, biednych, cierpliwych i drogich istot! Chcę z nimi żyć, chcę znowu zajmować się ich drobnymi sprawami i odłamkami, którym nadają tak wielkie znaczenie! Wielu z nich będę lubił, z innymi walczył, niektórych nienawidził – ale pragnę tej miłości, tej nienawiści, tej walki!

O, żeby tylko żyć! Chcę widzieć, jak słońce zachodzi za górą, jak błękitne niebo pokrywają jasne gwiazdy, jak na powierzchni morza pojawiają się białe grzywy fal, jak fale rozbijają się o brzeg w huku nieoczekiwanej burzy. Chcę płynąć czółnem na spotkanie burzy, chcę pędzić szaloną trojką śnieżnym stepem, chcę iść z kindżałem na rozjuszonego niedźwiedzia, chcę doświadczać wszystkich trwóg i rozkoszy życia. Chcę widzieć, jak błyskawica rozdziera niebo i jak zielony żuk przechodzi z jednej gałązki na drugą. Chcę wąchać skoszoną trawę i dziegieć, chcę słuchać śpiewu słowika w krzakach i rechotu żab w stawie, uderzenia dzwonu w wiejskiej cerkwi i stuku kół na moście, chcę słyszeć tryumfalne akordy symfonii heroicznej i słabe dźwięki cygańskiej pieśni.

O, żeby tylko żyć! Żeby tylko mleć możliwość oddychania ziemskim powietrzem i powiedzenia jednego ludzkiego słowa, żeby tylko krzyknąć, krzyknąć!...

 

IX

 

Nagle krzyknąłem, z całej piersi, z całej siły krzyknąłem. Szalona radość ogarnęła mnie podczas tego krzyku, ale dźwięk głosu przeraził mnie. To nie był mój zwykły głos; był to jakiś słaby, zduszony krzyk. Otworzyłem oczy. Jasne światło mroźnego poranka prawie mnie oślepiło. Znajdowałem się w pokoju Nastazji. Sofia Francowna trzymała mnie na rękach. Nastazja leżała w łóżku, cała czerwona, obłożona poduszkami, i ciężko dyszała.

– Stuchaj, Wasiutka – rozległ się głos Sofii Francowny – przedostań się do salonu i zawołaj na chwilkę Siemiona.

– Jakże się tam dostać, ciociu? – odpowiedziała Wasiutka. – Zaraz będą wynosić księcia, gości zebrało się tyle...

– Przedostań się jakoś, zawołaj na chwilę Siemiona, przecież to ojciec.

Wasiutka zniknęła i po chwili wróciła z Siemionem, ubranym w czarny frak z żałobnymi plerezami. Siemion trzymał w ręku jakiś ogromny ręcznik.

– No i jak? – zapytał wbiegając.

– Wszystko dobrze, gratuluję – powiedziała uroczyście Sofia Francowna.

– Chwała Bogu – powiedział Siemion i nawet nie spojrzawszy na mnie, pobiegł z powrotem.

– Chłopiec czy dziewczynka? – zapytał już z korytarza.

– Chłopiec, chłopiec!

– Dzięki Bogu! – powtórzył Siemion i zniknął.

W tym czasie Judyszna kończyła toaletę przed komodą, na której stało stare krzywe lustro w miedzianej oprawie. Przewiązawszy głowę czarną chustą, aby iść na pogrzeb, zwróciła niezadowolone spojrzenie na Nastazję.

– Znalazła sobie czas, nie ma co! Księcia wynoszą, a ona w tym czasie rodzi. A żeby cię...

Judyszna plunęła ze złością i pobożnie przeżegnała się, a potem popłynęła ku korytarzowi. Nastazja nic nie odpowiedziała, a tylko uśmiechnęła się jakimś pełnym szczęścia uśmiechem.

Wykąpano mnie w korycie, zawinięto w pieluszki i położono w kołysce. Natychmiast zasnąłem, jak wędrowiec, który zmęczył się długą drogą i w czasie tego głębokiego snu zapomniałem o wszystkim, co działo się ze mną do tej chwili.

Po kilku godzinach obudziłem się jako zupełnie bezbronna istota, bezmyślna i chorowita, skazana na nieustanne cierpienia.

Wstąpiłem w nowe życie...

 

Przetłumaczył Henryk Paprocki

 

Tytuł oryginału: Mieżdu smiertju żyzniu. Fantasticzeskij rasskaz. W: Soczinienia A. N. Apuchtina, S. Petersburg 1905, s. 427–452. 

powrót do strony GNOSIS 5    powrót do głównej strony GNOSIS