eGNOSIS


Jung jako ucieleśnienie archetypu starego mędrca i jego kult 

Jacek Dobrowolski


Jacek Dobrowolski rocznik ’48, warszawski, musujący, cierpko-słodki. Bardzo śmieszny, ciągle młody, mimo upływu lat i ciągle zbuntowany przeciw głupocie własnej i cudzej. Chudy, wzrok dziki, kieszeń dziurawa. Zadaje się z siłami czystymi i nieczystymi. Tłumacz bogów w zachwyceniu, również tłumacz buddów z Hameryki, Korei i Japonii, czasem bywało, że lipnych. Często natchniony, co może niektórych rozśmieszać i o co nie ma pretensji. Wierszokleci wierszem regularnym, ale również uprawia proezję. Wydał trzy tomy poezji: Raróg (1991) - o przeistoczeniu się w boskiego sokoła, Partytury (1997) - wiersze różne (sonety miłosne, pieśni etc.), Dziewanna (tCHu, 2006) - dramat (komedia romantyczna) o tym, jak poeta obłaskawił boginię księżyca.  Jest autorem scenariusza filmu TVP Zaćmienie Piątego Słońca, zrealizowanego w Meksyku.  A także krytykiem teatralnym. Uważa, że teatr winien być sztuką szlachetną tak jak poezja i proezja.

Zamieszczony obok tekst był we wcześniejszej wersji publikowany w zaprzyjaźnionej witrynie Taraka.

 

Mądra twarz dra Karola Gustawa Junga spogląda na nas z wielu okładek jego książek na całym świecie. Było nie było jest on ojcem wielkiej szkoły psychologii głębi. Niestety chyba większość jungistów uległa wyobrażeniom o wszechwiedzy Karola Gustawa, a mówiąc jego językiem „archetypowi Starego Mędrca”. Wielu ludziom się wydaje, że prawdę mogą głosić tylko jakieś tajemnicze, ezoteryczne postaci, np. mahatmowie z Himalajów, jak uważała Madame Bławatska, twórczyni teozofii i stąd kult siwego gnostyka z Alp Szwajcarskich. Najjaskrawszy przykładem uleganiu wyobrażeniu o fantastycznym, enigmatycznym guru jest kult G. Gurdżijewa, który był zwykłym blagierem pozującym na sufiego, o czym piszę w ostatnim numerze „Kontekstów”. Jung nie był żadnym blagierem, lecz wspaniałym odkrywcą, ale jego twierdzeń nie można traktować jak objawione dogmaty. Jeśli się to robi to mamy do czynienia z kultem osobowości charyzmatycznej.

Kłopot z postaciami charyzmatycznymi np. z mędrcami lub z ludźmi pozującymi na mędrców, polega na tym, że ich zwolennicy stają się wyznawcami, którzy sami trwając na kolanach chcą również innych zmuszać do klęczenia. Drugi kłopot polega na tym, że jak się zaakceptuje czyjś system, nawet bardzo dogłębny, to jest się w niewoli tego systemu i jego języka i takiej osobie grozi stanie się powielającym kalki epigonem. Podobają mi się ci z wielkich, którzy twierdzili, że żaden system i żaden język nie wyrażą prawdy, bowiem nie jest ona pojęciem czy myślą, ale żywą rzeczywistością. Niestety żywe słowa tych wielkich są zazwyczaj systematyzowane i interpretowane przez następców. Myślę, że dlatego szamanizm tak obecnie intryguje wielu ludzi Zachodu, że mieli dosyć wszelkich dogmatycznych systemów, ale, oczywiście, tu też je budują używając zazwyczaj języka mieszanego paranaukowo-ekstatycznego.

Co do rozmaitych szkół jungowskich to prócz uczciwie pracujących psychologów klinicznych, bywają grupy wręcz sekciarskie i kultowe. W ich wydaniu jungizm jest religią. Strażnicy nauk, które uważają za objawione, zazwyczaj nie mają dystansu do siebie i poczucia humoru.

Kult Junga jest nieznośny i jego zwolennicy wyrządzają jego naukom niedźwiedzią przysługę. Jung-gnostyk lansowany jest jako wzór kapłana-terapeuty.

Niestety wielu psychologów i terapeutów pozuje na nowych kapłanów, szczególnie kapłanów mediów, bo to jest ten nowy kościół naszych czasów. Są to czasem celebracje telewizyjne niemal w stylu Kaszpirowskiego. Chodząca powaga cedzi mądrości, wmawia choroby, wyrokuje, a potem leczy. To tak jak z niektórymi kapłanami chrześcijańskimi. Wmawiają ci, że na skutek grzechu pierworodnego cały jesteś grzeszny, po czym ten grzech ci odpuszczają. Dzięki temu są stale niezbędni i mają rząd potulnych dusz, które nie są w stanie poznać siebie samodzielnie, a tylko poprzez podaną doktrynę. Jakie to okropne znać siebie z drugiej ręki. To prawda, że wiara w charyzmatycznych guru często leczy z braku poczucia sensu, ale też wpędza w ciężkie emocjonalne uzależnienie.

Można mieć każde doświadczenie wizyjne we śnie czy na jawie, jeśli się tego pragnie, jeśli się w coś wierzy, czyli całkowicie zaangażuje wyobraźnię i uczucia. Jak ktoś będzie powtarzał jakieś boskie imię i próbował sobie wyobrazić daną siłę to, jak się przyłoży, jej doświadczy. Jak będzie sobie powtarzać mantrę „coca-cola, coca-cola”, wierząc w duszka peruwiańskiej koki, to też coś się zobaczy. Jest to możliwe dzięki niebywałej plastyczności naszej wyobraźni. Niestety rzadko demaskujemy tego, kto tego wszystkiego doświadcza, rzadko dekonstruujemy miraż wyobrażeń o sobie, a bez tego nie ma wolności poznania tego co jest, bowiem każdy filtr wyobrażeń o sobie zabarwia akt poznania. Dlatego też doświadczenia wizyjne, które tak pasjonują wielu poszukiwaczy prawdy, nie świadczą, choćby nie wiem jak były silne i długotrwałe, o poznaniu niepodzielnej rzeczywistości. Z powodu plastyczności wyobraźni i działającego w niej, opisanego powyżej, jak go nazywam „efektu echa” pacjenci Freuda mają sny freudowskie, a Junga jungowskie, chrześcijanie wizje chrześcijańskie a po przejściu na hinduizm hinduistyczne i vice versa. Również teorie naukowe, czy odkrycia psychologiczne można tak sobie potwierdzać.

Transcendencja według Junga to doświadczenie tego co ów nazywa Jaźnią. Ale dla Junga ta Jaźn to również archetyp. Taki centralny. I tu się pomylił, bo świadomość, czy przytomność nieograniczona żadną osobowością czy jakimkolwiek wyobrażeniem, nie jest żadnym „archetypem”. Nie jest czymś „archaicznym” wydobytym z pamięci zbiorowej, nie jest ani instynktem, ani ekstatycznym stanem ducha, ani emocją, nie ma w niej czasu, ani oddzielenia, ani niczego w ogóle. Nie jest to żaden stereotypowy, starodawny, choćby nie wiem jak święty, wzór odbijający się w nas, ale żywa przytomność obecna teraz.

Jung i Eliade, zniechęceni duchową jałowością współczesnej cywilizacji, idealizowali ludzi średniowiecznej, starożytnej i archaicznej przeszłości. Niemal wszystko co się działo „illo tempore” było dla nich archetypalne i zanurzone w sacrum. A przecież w dłubaniu w nosie człowieka sprzed tysięcy lat nie było żadnego sacrum. Obaj jednak pisali o starodawnych ludach jakby niemal wszyscy wówczas byli wysoce urzeczywistnionymi szamanami. A nie byli. Zawsze są różnice w stopniu przytomności oraz talentach i zdolnościach. Poza tym szaman szamanowi nie równy. Również ongiś ludzie byli stokroć bardziej zniewoleni swą pozycją w grupie rodowej czy plemiennej. Liczyło się tylko plemię i jego przetrwanie. Jednostka nie mogła bez niego istnieć (przypomnijmy sobie syndrom „voodoo death”, dosłowną śmierć jednostki wykluczonej na skutek ostracyzmu ze społeczności z powodu naruszenia tabu). Jednostka bez społeczności była zerem. Nie przetrwałaby emocjonalnie nawet jakby była najlepszym myśliwym czy wojownikiem. To były społeczności niezwykle zdyscyplinowane, czasem wręcz totalitarne, mimo silnej więzi uczuciowej i nie znające koncepcji wolności jednostki.

Gdy u noworodka ludu Bambara z Afryki Zachodniej szamani tajnego stowarzyszenia Komo na ósmy dzień po urodzeniu rozpoznali w jego twarzy znaki charakteru „tere”, świadczące o tym do jakiej inicjacji się nadaje, to jego życie było tym wyborem całkowicie zdeterminowane. Jeśli uznali, że ma związek z żywiołem wody to musiał być rybakiem, z ogniem… kowalem, z powietrzem… myśliwym, z ziemią… rolnikiem. Dopiero jak wypełnił przydzielony mu los, opanowując wszelkie związane z daną rolą umiejętności, mógł, jeśli był super zdolny, awansować do innych inicjacji, a po opanowaniu kolejnych, do elity szamańskiej rządzącej społecznością. Stopni inicjacji było aż 33, a nie był to bynajmniej koniec nauki poznawania „Wielkiej Rzeczy bez Właściwości”.

Świadomość „transcendentna” to niepodzielne, nieśmiertelne, bezgraniczne istnienie, poza czasem, choć nieodrębne od tego co namacalne. Ta świadomość nie zna podziałów na to co wewnętrzne i zewnętrzne. To są wymysły człowieka. Ta świadomość nie jest żadną wiedzą o czymś i człowiek nie jest jej do niczego potrzebny. Nawet do trąbienia jej chwały jak się niektórym trębaczom wydaje. Nie potrzebuje ona proroków, strażników, interpretatorów, nikogo i niczego, ponieważ nie ma w niej żadnego chcenia i niczego jej nie brakuje. Jest pełna i całkowita, a rozpad i scalanie się jej manifestacji, czyli zjawisk, to tylko zmarszczki na tym oceanie spokoju. Niektóre zmarszczki upierają się, że są„kimś” i „mają rację”, kłócą się z „innymi”, lecz choćby były nawet największym bałwanem na oceanie, nawet jakimś tsunami dziejowym, to ich odrębne istnienie jest całkowicie iluzoryczne, a ocean w swej głębi pozostaje niezmiennie spokojny.

Jung zastrzegał się, co prawda, że on o Bogu nic nie powie, bo jako psycholog zajmować się może jedynie jego obrazem w duszy/psychice, a tym jest właśnie doświadczenie Jaźni. Tym niemniej twierdził kategorycznie, że takie doświadczenie daje pokój i głębokie poczucie sensu oraz związek z daną tradycją przekazującą takie święte obrazy. I miał na ten temat teorie, bo był europejskim psychologiem klinicznym i przeszedł trening w języku swej nauki, który bardzo wzbogacił m.in. o pojęcie archetypu, ale również o pojęcia ekstrawersji i introwersji, animy i animusa, cienia, persony, etc. Choć się zarzekał stworzył jednak quasi-naukowy system, który wiele tłumaczył, a następnie uległ kanonizacji i petryfikacji jak każdy. Nie mogło być inaczej, bowiem nasze umysły, szczególnie te wykształcone, zawsze interpretują każde doświadczenie i nawet tzw. doświadczenie transcendentne musi pasować do znanej lub tworzonej siatki pojęć, choćby towarzyszyła temu pamięć, że się tę siatkę zdecydowanie przekroczyło. Dlatego uważam, że musimy zawsze kwestionować nie tylko wszelkie autorytety zewnętrzne, ale tak samo własny, bowiem wszyscy zamazujemy nawet głębokie doświadczenia wewnętrzne czy transcendentne, własną lub przyjętą za własną, cudzą interpretacją. Wszyscy jesteśmy w niewoli języka, a szczególnie jego wirtuozi, owi złotouści kaznodzieje-uwodziciele, czy wielcy systematycy-teoretycy. Jak w tym żarcie. – A nad czym Pan Profesor pracuje? – Nad ogólną teorią wszystkiego. Tracimy doświadczenie jedności jak je pojęciujemy, ale ponieważ jesteśmy zwierzętami towarzyskimi chcemy się naszym przeżyciem podzielić. Przepraszam, jeśli moje słowa u kogoś mogą wywołać chwilowy zamęt. Nikogo nie zamierzam nawracać. To co piszę to tylko tymczasowe protezy dla mnie samego.

Jung niestety nie był wolny od chęci kreowania się i w swojej autobiografii „Wspomnienia, sny, refleksje” nie wspomniał ile on, człowiek żonaty i dzieciaty, zawdzięczał swym kochankom Sabinie Spielrein i Toni Wolff. Pierwsza była jego pacjentką, którą wyleczył freudowską „terapią rozmową” z histerii. Ta wyjątkowo inteligentna kobieta stała się jego partnerem w poszukiwaniach. To dzięki niej mógł sformułować teorie animy i animusa. Spielrein sama stała się terapeutką i miała swoje sukcesy. Wróciła do Związku Sowieckiego z misją szerzenia psychologii głębi i tam zabili ją hitlerowcy, wraz z jej obiema córkami. W 1995 r. ukazała się w Polsce żywo napisana książka Karsten Alnaes Sabina o arcyciekawych losach Sabiny Spielrein splecionych z Jungiem i Freudem. Powstały też dwa filmy (jeden dokumentalny), a Christopher Hampton napisał świetną sztukę The Talking Cure, która w tym roku będzie przeniesiona na ekran.

Druga kochanka Junga, Toni Wolff, która też była jego pacjentką i koleżanką po fachu, obudziła w nim zainteresowanie mistyką Wschodu (I-Ching, joga) i pomogła mu w okresie uporczywych wizji, które Jung zdiagnozował jako psychotyczne. Powtórzę, że Jung był wielkim odkrywcą i lekarzem, lecz lepiej jest nie robić z niego przewodnika duchowego i guru.

Uważam, że od ludzi, którzy twierdzą, że znaleźli prawdę należy uciekać. Natomiast z tymi, którzy stale szukają i wszystko kwestionują można prowadzić dialog. Pierwsi chcą byśmy po nich tylko powtarzali i zamykają nam usta swoim Bogiem, czy swoim zenem, czy swoim Jungiem, czy swoim Popperem, czy swoją astrologią, czy szamanizmem z Matto Grosso, natomiast drudzy otwierają drzwi w nieznane. Polska jest krajem ślepych wiar z racji dominującego, zaszczepianego przez pokolenia bezrefleksyjnego matriotyzmu, krajem w którym ludzie wytrwale stawiający zasadnicze pytania są niezwykle rzadcy. Mam nadzieję, że jak powiem: - Starajmy się nie ustawać w zapytywaniu, bo inaczej utkniemy we własnych lub cudzych interpretacjach– nie zabrzmię jak kaznodzieja.

powrót do strony W labiryncie duszy     powrót do strony głównej eGNOSIS