eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie –przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

Święci i łzy cz.III

Emilé Cioran

 

Żebractwo nie jest wynikiem nędzy. W doskonałym państwie byłoby tak samo wielu żebraków, jak w którymkolwiek z państw historycznych. Zawodowy żebrak to jeden ze stałych aspektów życia. Póki będą na świecie rozstaje dróg, bramy i litość, póty on będzie pojawiał się z nicości. Żebrak jest zapachem rozstajów, przeżyciem towarzyszącym wszystkim wejściom, ratunkiem dla wszystkich litościwych. Bez niego litość rozdymałaby się pustką w świadomości, a nie mogąc nigdzie się „zahaczyć”, zrodziłaby obłęd niezadowolenia. Jest aż nadto możliwe, że to litość zrodziła żebractwo, albo że w najlepszym wypadku oba te zjawiska powstały jednocześnie. Niesprawiedliwość społeczna wydobywa na powierzchnię jedynie żebraków okazjonalnych, nie mających żebraczego „powołania”, bo są tylko upadłymi biedakami. Żebrak z instynktu to istota, której nikt nie potrafi zrozumieć, a człowiek litościwy nie tylko go nie rozumie, lecz nawet się go boi. Gdybym był żebrakiem, nie od każdego mógłbym przyjąć grosik. W tym jednak kryje się wzniosłość żebraka, że bierze on od każdego. Dla niego dający jako jednostka nie ma żadnego znaczenia, gdyż liczy się dlań tylko pochylenie ciała, komplement, jakim każdy darczyńca go obdarza. Jego duma jest krzywą, jaką opisuje nasza pogarda. Im głębiej się pochylamy ze wzgardą, aby rzucić mu pieniądz, tym jaśniej rozbłyskują mu oczy. Żebrak byłby szczęśliwszy, gdybyśmy dali mu wówczas w gębę — bo jest to jedyny jego kontakt z człowiekiem. Dlaczegóż to nie mam chyba powołania do żebractwa? Zaprawdę, żebrakiem człowiek się rodzi...

Kto z natchnionym nieuszanowaniem czyta wyznania świętych, nie może opędzić się od wrażenia, iż Jezusa posłano na świat nie tyle dla odkupienia i zbawienia ludzi, ile raczej gwoli pociechy kobiecych serc nie spełnionych w miłości. Nie wolno w sposób płaski interpretować świętych, ale jest chyba oczywiste, że gdyby między światło Jezusa i serce świętej wślizgnął się ziemski kochanek, Zbawiciel pozostałby zwykłym członkiem Trójcy.

Jezus był oficjalnym kochankiem świętych. Nie ryzykowały one niczego, wyznając mu wszystko, co miały na sercu, swoimi wybujałymi niedyskrecjami nie narażały się na żadne niebezpieczeństwo. Ich pragnienie miłości zrodziłoby chyba wewnętrzną pustkę bez wszechobecnego boskiego erosa, przepajającego swym zapachem ich tęsknoty i słabości.

Serca pozbawione miłości ziemskiej są oparciem i wytchnieniem dla Jezusa. Bawi on w nich już od dwóch tysięcy lat, rozpieszczany względami, o jakich mu się nie śniło w stajni. Ze żłóbka do serc świętych kobiet! Nie jest to wniebowstąpienie ludzkie...

 

Jestem jakby Anteuszem rozpaczy. Za każdym dotknięciem ziemi ta rozpacz rośnie we mnie. Ach, móc zasnąć w Bogu, żeby umrzeć dla siebie!

Jedynym zapomnieniem jest zaśnięcie w Bóstwie. Kiedy spocznie na mnie powieka Pańska?

 

Mechtylda z Magdeburga mówi do Boga:

 

Przynoszę ci moje pieśni: są wyższe od gór, głębsze od mórz, wznioślejsze od chmur, rozleglejsze od przestworu. Jak się zwie ta pieśń? Pragnienie mego serca. Wyrwałam je ze świata. Pilnowałam się przed samą sobą. Wyrwałam je całemu stworzeniu. Już nie mogę go dłużej dźwigać. Gdzie mam je złożyć? Nie powinieneś składać pragnienia twego serca w sercu innym niż moje.

 

Od dawna już wiem, że jedynym komentarzem do świętych są łzy...

 

Panie, zbiorę wszystkie łzy spod wrót piekieł i wymoszczę sobie w nich gniazdo, a twoje cienie skupię w moich zmierzchaniach. A może jesteś tylko omamem serca, jak świat jest omamem umysłu?

 

Pojawienie się Boga jest równoczesne z pierwszym dreszczem samotności. W pustce tego dreszczu On zrobił sobie miejsce, gdyż boska nieskończoność jest tożsama z sumą wszystkich chwil samotności, jaką musiały znosić stworzenia.

W Boga wierzy się tylko dla uniknięcia dręczącego monologu samotności. Do kogo innego moglibyśmy się zwrócić? Jego, zdaje się, raduje każdy dialog i chyba nie ma nam za złe, że bierzemy go sobie za teatralny pretekst samotnych zgryzot.

Samotność bez Boga to najczystsze szaleństwo. W Nim przynajmniej znajdujemy przestrzeń do błądzenia i w ten sposób leczymy własny umysł i serce. Coś w rodzaju piorunochronu. Albowiem Bóg jest dobrym przewodnikiem dla zgryzot i beznadziei.

 

Dostojewski był ostatnim człowiekiem usiłującym ocalić raj. Ale udało mu się tylko jeszcze zwiększyć słabość do upadków, skutkiem czego ostatecznie dobił raj i naszą za nim tęsknotę.

Ale i tak Dostojewski jako ostatni uzyskał na moment wgląd w umysł Adama sprzed upadku. W rezultacie zresztą zdołał tylko przekazać nam rozkoszne upodobanie do grzechów tego świata.

Na próżno usiłowalibyśmy uczynić Dostojewskiego świętym. Daremne wysiłki. Ale nie widzę świętego, który by był godny rozwiązać mu sznurowadła u butów.

 

Jest wielkim szczęściem Jezusa, że umarł młodo. Gdyby żył z sześćdziesiąt lat, zamiast krzyża pisałby pamiętniki. A dziś zdmuchujemy pyłek z pechowego Syna Bożego.

 

Osobą w dziejach najbardziej skompromitowaną jest Józef, ojciec Jezusa. Chrześcijanie odstawili go na boczny tor i wydali na pośmiewisko mężczyzn. Gdyby bodaj raz powiedział prawdę, jego syn pozostałby nieznanym nikomu Żydem. Triumf chrześcijaństwa ma swe korzenie w braku dumy pewnego mężczyzny. Niepokalane Poczęcie wzięło się z nabożności świata i z tchórzostwa mężczyzny.

 

*

 

Uświadomiwszy sobie, że absolut istnieje tylko w wyrzeczeniu, przylgnąłem do pozorów.

 

Tylko burdel albo łza anioła może nas wyrwać na chwilę z trwogi śmierci.

 

Średniowiecze znało całą technikę wzbudzania łez, dowodzących namiętności i żarliwości uniesień. Zmawiano modlitwy i oddawano się ascezie żeby uzyskać „dar łez”. Zdaje się, że miał go nawet Tomasz z Akwinu, uważano bowiem, że jest to skuteczna droga miłowania Bóstwa. Istniało mnóstwo formuł przyzywania Go. Czyż Średniowiecze nie było przesycone łzami? Ich potoki nie wyschły do dziś... i dziś jeszcze ucho otwarte na cierpienie chwyta ówczesne jęki. Św. Dominik, dysponujący tym darem w wysokim stopniu, podczas nocnych modłów wzdychał tak głośno, że konfratrzy się budzili i z płaczem przyłączali się do niego.

Średniowiecze odkupiło grzech Adama. Tylko dzięki temu możliwy stał się Renesans.

Na dzień przed swym nawróceniem Franciszek z Asyżu chodził po drogach płacząc; pewien człowiek, myśląc, że Franciszek jest chory, zapytał go: „Bracie, co ci jest?”. „Ach” — odparł tamten – „powinienem bez żadnego wstydu przemierzać ten świat, opłakując mękę mojego Zbawiciela”.

Średniowiecze daje nam prawo do miłowania rzeczy przemijających. Jego boska historia wyczerpała treść wieczności.

Całe chrześcijaństwo to po prostu jeden wielki płaczliwy spazm ludzkości, z którego pozostały nam jedynie słone i gorzkie ślady.

 

U schyłku Średniowiecza pojawiały się anonimowe książki opatrzone tytułem Sztuka umierania. Powodzenie miały niesłychane. Czy dziś taka książka kogokolwiek by poruszyła?

Tym, co oddziela nas od Średniowiecza i Starożytności, jest fakt, że staliśmy się niezdolni do jakiegokolwiek przygotowania się do śmierci. Nikt już nie troszczy się o to, by jakoś kultywować w sobie śmierć, śmierć wszak na niego spadającą.

Starożytni umieli umierać. Wraz z nimi pojawiła się na świecie pogarda dla śmierci. Pogarda zresztą płynąca z wiedzy. Wznieść się wewnętrznie ponad śmierć było zawsze ideałem ich mądrości. Dla nas śmierć jest bolesnym, niosącym trwogę zaskoczeniem. Stąd lęk i dramatyzm. Żaden ze starożytnych nie byłby nią zaskoczony, toteż każdy wówczas potrafił przyjmować ją z uśmiechem, który teraz może nas tylko zdumiewać. O nieuniknioności śmierci byli oni tak głęboko przekonani, że skonstruowali sobie całą sztukę umierania, która, jakkolwiek byśmy jej nie zgłębiali, nie dałaby nam absolutnie nic.

Zażyłość Średniowiecza ze śmiercią była bardziej dramatyczna niż w Starożytności. Tym, co zbliża je do niej, a dzieli od nas, jest wiara w pewien zespół środków i sumę przygotowań oraz zabiegów mających człowiekowi zapewnić śmierć bardziej naturalną i udaną. Średniowiecze miało wyjątkowo intensywne odczucie śmierci, którą jednak, dzięki medytacjom i specyficznej technice, potrafiło wkomponować w najgłębszą strukturę człowieka. Tak tedy ludzie umierali legalnie, podług pewnej formy i paragrafu. Dla nas śmierć nie jest niczym więcej, jak tylko okropnie nieprzyjemną szarpaniną, z której jakoś chcielibyśmy się wyrwać; a że nie potrafimy, pocieszamy się lękiem. Nie sądzę, by istniał w Starożytności czy Średniowieczu bodaj jeden człowiek pragnący wymigać się śmierci, umknąć przed nią bocznym wyjściem, skoro tak mu dokuczyła. Średniowieczny mnich czy antyczny mędrzec budował sobie z bezwyjściowości całą sztukę strząsania z siebie świata; jest to stały temat rozmyślań i doświadczenia. My chcielibyśmy umierać, ale tak, by śmierć nie istniała.

 

Myśleć można tylko w pozycji poziomej. Prawie nie sposób wyobrazić sobie wieczność, gdy stoimy. Zapewne zwierzę wzniosło się do rangi człowieka w momencie zmiany pozycji z poziomej na pionową, ale świadomość musiała się w nim narodzić dopiero w chwilach swobody i próżniactwa, a więc poziomych par excellence. Gdy leżymy ze wzrokiem utkwionym w niebo czy w jakikolwiek inny punkt, między nami a światem rozpościera się pustka, bez której nie jest możliwa świadomość. Żadna myśl nie rodzi się w marszu, toteż horyzontalne znieruchomienie jest niezbędnym warunkiem medytacji. Co prawda rodzące się w ten sposób myśli nie są wesołe, jednak medytacja, jako wyraz nieuczestnictwa, nie ma żadnej tolerancji dla bytu. Historia jest rezultatem pionu, nicość – poziomu.

 

Kościół zawsze z wielką ostrożnością i rezerwą odnosił się do prywatnych objawień świętych niewiast, tzn. objawień, w których Boga mieszały one z drobnymi i intymnymi okolicznościami własnego życia. Ale czy to właśnie te objawienia nie są najszczersze i nam najbliższe? Niekontrolowane wizje niebiańskie mają w sobie jakąś smakowitą naiwność. Na przykład do Angeli z Foligno Jezus zwraca się zdrobnieniem „Lella” i pokazuje jej wszystkie swoje rany oraz ślady uderzeń, mówiąc: „Wszystko to dla ciebie”. Albo do Małgorzaty z Cortony: „Nie ma na ziemi nikogo, kogo bym miłował bardziej od ciebie”.

Prawda, że nie są to objawienia oficjalne, ileż w nich jednak rozkosznego szaleństwa świętości...

Czyż pewnego dnia Jezus nie szepcze do Angeli: „Ukochana moja spośród wszystkich świętych raju”? To naprawdę objawienie prywatne; w żaden sposób nie wolno nam się do niego mieszać, jeśli nie chcemy wzbudzić boskiej zazdrości.

 

Istnienie świętych to nieprzerwane zawieszenie czasu. Dlatego możemy ich zrozumieć jedynie dzięki naszym tęsknotom do wieczności.

 

Zdaniem Jakuba de Voragine jedną z funkcji aniołów jest odciskanie w ludzkich duszach wspomnienia cierpień Jezusa. A ja, który je uważałem za propagatorów zapomnienia o niebie...

 

Mechtylda z Magdeburga zapisywała swe objawienia na skrzydłach aniołów. Jej rozpłomienienie roznieca we mnie tęsknotę do autodestrukcji, gdyż chciałbym gwiezdnym pyłem rozproszyć się w bezgranicznym.

Owe święte ukryły mi duszę pod plamkami gwiazd. I z tych wysokości chciałbym spłakać się do ich serc.

 

Bóg wykorzystał wszystkie nasze kompleksy niższości, poczynając od tego, że nie uważamy się za Bogów.

 

„I ucałuje cię duch mój” (Bóg zwracający się do duszy w dialogach Mechtyldy z Magdeburga). Oto wreszcie rezerwa i przyzwoitość w boskiej erotyce.

 

Miarą świadomości jest jej kosmiczna rozszerzalność. Jeśli trzymają cię jeszcze granice świata, choć już pochylałeś nad nim swego ducha, to znaczy, że pozostałeś gdzieś na początku drogi, utrudzony wędrówką po kosmicznych gościńcach. Ten, kto w wewnętrznej szamotaninie nie zmęczył jeszcze świata, nigdy nie dotrze do Boga. Na rubieży kosmicznego rozszerzenia się świadomości trwa On. Gdy już wchłonęliśmy świat i pozostali sami, pyszniący się własną dumą, spoza parawanu Nicości wychyla się Bóg jako ostatnia pokusa.

 

Chrystianizm jest o wiele za głęboki, by mógł trwać nadal. Jego wieki są policzone. Jak człowiek mógł przez tyle czasu stawiać opór tylu problemom ostatecznym, podawanym w sposób oficjalny? Rzadkie olśnienia jednostek stały się religią państwową. To, że człowiek nie rozpadł się całkowicie pod wpływem chrześcijańskich głębi, jest dla mnie jedynym dowodem metafizycznego powołania tego zwierzęcia.

A przecież nie może on znieść terroru problemów ostatecznych. Chrystianizm zalegalizował niepokoje i trzymał je pod presją, tak że w ciągu najbliższych kilku tysiącleci byt spustoszony tyloma niebiańskimi najazdami ulegnie odnowieniu.

Chrystianizm — prawdziwa lawina niedyskrecji metafizycznych — wprowadził śmierć, cierpienie, Jezusa i Boga do codziennych ludzkich spraw, do polityki, do interesów, do zysków i strat. Stąd rodziły się kryzysy świadomości, jeden po drugim, wznosząc prawdziwy gmach rozpaczy. Demon zagnieździł się w pieniądzu, seksie, miłości. Tyle zamętu przyniósł rodzajowi ludzkiemu, że odtąd bez żadnego ryzyka powierzchowność można uważać za cnotę. Demon chrześcijański wszystkim nam wbił w serca krzyż, który obalić możemy tylko wieszając się na nim, ażeby poprzez chrześcijańską ofiarę zbawić samo chrześcijaństwo. I na próżno staralibyśmy się go z nas wykarczować; nie zdołamy zapomnieć jego sztafażu, tj. świętych. Gdy już go znienawidzimy, wyśle nam naprzeciw świętych, by poszli za nami, a gdy już będziemy mieć całkowitą pewność, że zapomnieliśmy o wszystkich owych udrękach (jakie rozsiewały swe trucizny przez całe wieki), potkniemy się o świętych i nasze trupy wpadną im w ramiona.

Koniec końców powinniśmy byli zadowolić się zwykłym człowieczeństwem — lecz nazwaliśmy się chrześcijanami. Czy możliwa jest droga wstecz?

Nie tak zamierzaliśmy przekroczyć nasze człowieczeństwo!

Chrystianizm zbyt gorliwie propagował jednego Boga, by wolno nam było żywić jakąkolwiek nadzieję! Gdy wydamy ostateczną bitwę zastępom jego aniołów i świętych, nastąpi rzeź w dziejach niebywała, a krew popłynie strumieniami.

I wszystkie nasze tajemnice zbudujemy ze stosów aniołów i świętych!

 

Nikt od czasów Renesansu nie poznał, co to wyrzeczenie. Stąd ów nimb tragizmu wokół człowieka nowoczesnego. Starożytni godzili się z losem. Żaden z ludzi nowoczesnych nie zniżył się do takiego ustępstwa. Nie wiemy także, co to pogarda dla losu, jako że zbyt mało w nas mądrości, by nie kochać losu namiętnie i boleśnie.

Starożytni niewiele sobie robili z własnych cierpień. Zgoła inaczej przedstawia się ta sprawa z nami, którzy wraz z naszymi cierpieniami buntujemy się przeciwko nim samym.

 

Aniołowie widzą wszystko, lecz nic nie wiedzą. Analfabeci doskonałości. Nie byli nawet na tyle ciekawi, by wsłuchać się w kuszenia węża czy bodaj spytać Adama o przyczynę wyrzucenia go z raju. A jak dobrze by im było pozostać obok człowieka! Ci spośród nich, którzy upadli, upadali indywidualnie, jako zdrajcy, lecz ich ród pozostał obcy pokusom. Nadal może nad nami czuwać, nie rozumiejąc nas. Kiedy razem byliśmy w Bogu, także my nie rozumieliśmy nic. Teraz przynajmniej pojmujemy aniołów poprzez wspomnienie i nadzieję powrotu. Oni rozumieliby nas za sprawą przeczuć upadku. Czy będą je mieć? Nie wybaczę owemu aniołowi z mieczem, że nie podążył za Adamem, by dezercją zrehabilitować swe plemię. Zresztą upadek Adama jest jedynym aktem historycznym w raju.

 

Często zadaję sobie pytanie, dlaczego święci wprowadzili kult aniołów, skoro konkurują z nimi o chwałę niebieską? To z pewnością błąd polityczny, zadziwiający brak taktu. Przecież im otwierają się bramy również bez interwencji aniołów! Możliwe, że święci są tylko upadłymi aniołami, które odzyskały łaskę. Ponieważ raj jest dla nich świeżym wspomnieniem, przedstawiają go sobie z większą intensywnością i pragną go żarliwiej. Czy to jest podstawa ich rajskich aspiracji? Wydają się tylko aniołami, które poznały cierpienie, a zatem i uzyskały wiedzę.

 

Cel zabiegów świętości: zwalczanie choroby chorobą.

 

Gdy melodie osaczają nas i przygniatają bolesną błogością, pragniemy wonnej śmierci. Święci mają w sobie tyle muzyki, że przeciwstawiają ją rozkładowi ciała. Ich zwłoki nie cuchną. Czy będę miał w sobie tyle muzyki, bym nigdy nie umarł? Są menuety, po których nie sposób ulec rozkładowi.

 

Tylko chwile szczęścia płynącego z muzyki dają mi odczucie nieśmiertelności. Te jasne dni, w których serce przybiera kolor nieba, a wspomnienia tego, co poza horyzontem, znów rodzą w nas dźwiękowe ekstazy! Wtedy próżno by szukać stosownych do takiej chwili łez.

 

Serce bez muzyki jest jak piękno bez melancholii.

 

Przełożył Ireneusz Kania

idz do kolejnej czesci eseju Ciorana

powrót do poprzedniej czesci Świętych i łez    powrót do strony wstepnej Swietych i lez