eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie – przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 


 

Pokusa istnienia

Emilé Cioran

 

 

 

Poniektórzy ludzie przechodzą od twierdzenia do twierdzenia: ich życie to seria potakiwań... Przyklaskując rzeczywistości lub temu, co im się nią wydaje, przystają na wszystko i bez skrępowania o tym mówią. Nie ma takiej anomalii, której by nie wyjaśnili czy nie umieścili pomiędzy rzeczami, „które się zdarzają”. Im bardziej ulegają zauroczeniu filozofią, tym lepszą są publicznością w spektaklu życia i śmierci.

         Dla innych, nawykłych do negacji, twierdzenie wymaga nie tylko woli zaciemnienia, lecz również nakierowanego na siebie wysiłku, poświęcenia: jak wiele kosztuje ich najmniejsze „Tak”! Toż to prawdziwe wyrzeczenie się siebie! Wiedzą, że „Tak” nigdy nie przychodzi samo, że implikuje inne, cały ciąg: jak mogliby lekkomyślnie się na to zdecydować? Co nie przeszkadza, że drażni ich bezpieczeństwo „Nie”. W ten sposób rodzi się w nich potrzeba i ciekawość afirmacji byle czego.

         Przeczenie: nic tak bardzo jak ono nie wyzwala umysłu. Negacja płodna jest jednak tylko wtedy, gdy usiłujemy ją zdobyć i nią zawładnąć; raz nabyta, więzi nas: staje się takim samym łańcuchem, jak każdy inny. Jeśli już trzeba wybierać rodzaj poddaństwa, lepiej nastawić się na niewolę bytu, chociaż nie obywa się to bez pewnego rozdarcia: chodzi tu, ni mniej, ni więcej, jak tylko o to, by uwolnić się od pokusy nicości, od komfortu zawrotu głowy...

 

*

 

Teolodzy od dawna zauważyli, że nadzieja jest owocem cierpliwości. Powinno się dodać: oraz skromności. Człowiek pyszny nie ma czasu na nadzieję... Nie chcąc ani nie mogąc czekać, zadaje gwałt zdarzeniom, podobnie jak naturze; zgorzkniały, zdemoralizowany, gdy wyczerpie swe bunty, rezygnuje: nie istnieje dlań formuła pośrednia. Niepodobna zaprzeczyć, że jest przenikliwy; nie zapominajmy jednak, że przenikliwość to cecha tych, którzy - z powodu niemożności kochania - nie odczuwają więzów solidarności ani z innymi, ani z sobą.

 

*

 

Wielkim „Tak” jest „Tak” śmierci. Można je wymawiać na wiele sposobów...

         Istnieją duchy dzienne, które, nękane swą nieobecnością, żyją na uboczu i, na nikogo nie patrząc, bezgłośnie maszerują ulicami. W ich oczach ani w ich gestach nie ma żadnego niepokoju. Ponieważ świat zewnętrzny przestał dla nich istnieć, przystosowują się do wszystkich samotności. Skupieni na swym roztargnieniu, na swym oderwaniu, należą do nieujawnionego świata usytuowanego między wspomnieniem niesłychanego a nieuchronnością pewności. Ich uśmiech przywołuje na myśl tysiąc pokonanych przerażeń, łaskę triumfującą nad tym, co zatrważające; przechodzą wskroś rzeczy, przeszywają materię. Czy dotarli do własnych początków? Czy odkryli w sobie źródła jasności? Nie wstrząsa nimi żadna klęska, żadne zwycięstwo. Niezależni od słońca, są samowystarczalni. Są iluminowani Śmiercią.

 

*

 

Nie jest nam dane określenie chwili, gdy kosztem naszej substancji dokonuje się działanie erozji. Wiemy jedynie, że jego wynikiem jest pustka, w którą stopniowo wnika myśl o naszej destrukcji. Myśl to niejasna, zaledwie nakreślona: to tak, jakby pustka sama myślała siebie. Potem, mocą dźwiękowej transfiguracji, z najgłębszego zakątka nas samych wznosi się ton, który poprzez swą uporczywość może równie dobrze nas sparaliżować, jak nadać nam impuls. Stajemy się zatem więźniami strachu lub nostalgii, poniżej śmierci lub na tym samym, co ona poziomie. Jeśli ton ów utrwala pustkę, w której się objawił, będzie to strach; gdy przemieni ją w pełnię, przerodzi się w nostalgię. W zależności od naszej konstytucji, ujrzymy w śmierci bądź to deficyt, bądź to nadmiar bytu.

 

*

 

Zanim strach obejmie późno przyswojoną percepcję trwania, atakuje nasze odczucie rozciągłości, bezpośredniości, złudzenie stałości: przestrzeń kurczy się, ulatuje, staje się zwiewna, przejrzysta. Strach zastępuje ją, rozprzestrzenia się i zajmuje miejsce rzeczywistości, która go wywołała, śmierci. Wszystkie nasze doświadczenia zostają z tego względu zredukowane do wymiany pomiędzy naszym „ja” a owym strachem, który – ustanowiony rzeczywistością autonomiczną - zamyka nas w bezprzedmiotowym dreszczu, w nieumotywowanym rozedrganiu do tego stopnia, że możemy zapomnieć o... śmierci. Ale zagraża on zastąpieniem naszej zasadniczej troski tylko w tej mierze, w jakiej - nie chcąc jej zasymilować ani wyczerpać - trwale zachowujemy ją w sobie jako pokusę, umieszczając ją w centrum naszej samotności. Jeszcze jeden krok i uzależnimy się, nie od śmierci wszakże, lecz od strachu przed śmiercią. Tak przedstawia się sprawa z wszelkimi strachami, których nie udało się nam przezwyciężyć: odrywając się od przyczyn, które je wzbudziły, stają się one autonomiczną, tyrańską rzeczywistością. „Żyjemy w strachu i w ten sposób nie żyjemy”. Te słowa Buddy oznaczają być może, że zamiast pozostawać w stadium, w którym strach otwiera się na świat, czynimy z owego strachu cel, zamknięty wszechświat, substytut przestrzeni. Jeśli nas zdominował, zniekształca nasz obraz rzeczy. Ten, kto nie potrafi nad nim zapanować ani go wykorzystać, na dłuższą metę przestaje być sobą, traci swą tożsamość. Strach jest owocny tylko wówczas, gdy człowiek się przed nim broni; ten, kto mu ulega, nigdy się nie odnajdzie i będzie nieustannie zdradzać samego siebie, aż zatuszuje śmierć strachem, jaki przed nią odczuwa.

 

*

 

Powab niektórych problemów wynika z ich nieścisłości oraz z wywoływanej przez nie rozbieżności opinii: oto trudności, z jakimi boryka się amator Nierozwiązywalnego.

         Gdy zbieram „dokumentację” na temat śmierci, równie mało daje mi przestudiowanie podręcznika do biologii, co katechizmu: o tyle, o ile mnie ona dotyczy, jest mi obojętne, czy jestem jej przeznaczony w następstwie grzechu pierworodnego, czy odwodnienia moich komórek. W żaden sposób niezwiązana z naszym poziomem intelektualnym, zastrzeżona jest, jak każdy prywatny problem, wiedzy bez wiadomości. Rozmawiałem z wieloma analfabetami, którzy wypowiadali się na jej temat bardziej kompetentnie niż metafizyk; z doświadczenia poznawszy sprawczynię swej destrukcji, poświęcali jej wszystkie swe myśli do tego stopnia, że zamiast stanowić dla nich problem bezosobowy, stawała się ich rzeczywistością, ich śmiercią.

         Jednakże spośród tych, którzy, niezależnie od tego, czy są analfabetami, czy też nie, bezustannie o niej rozmyślają, większość czyni to jedynie z powodu przygnębienia perspektywą swej agonii, nie dostrzegając, iż nawet gdyby mieli żyć całe wieki czy tysiąclecia, przyczyny owej trwogi byłyby te same, albowiem agonia to tylko wypadek w procesie naszego unicestwiania się, w procesie współistotnym naszemu trwaniu. Życie nie jest bynajmniej, jak mniemał Bichat, ogółem funkcji opierających się śmierci, a raczej ogółem funkcji, które nas ku niej prowadzą. Nasza substancja z każdym krokiem topnieje; jednakże wszystkie nasze wysiłki winny zmierzać ku temu, by uczynić z owego topnienia środek pobudzający, zasadę skuteczności. Ci, którzy nie potrafią wykorzystać swych możliwości nie-bycia, pozostają obcy samym sobie: są marionetkami, obdarzonymi jaźnią przedmiotami uśpionymi w neutralnym czasie, nie będącym ani trwaniem, ani wiecznością. Istnieć - to wykorzystać naszą część nierzeczywistości, to wibrować w kontakcie z pustką, która w nas jest. Marionetka natomiast pozostaje na nią niewrażliwa, porzuca ją, pozwala jej zmarnieć...

 

*

 

Będąc rozwojową regresją, zstąpieniem ku naszym korzeniom, śmierć miażdży naszą tożsamość po to jedynie, by pozwolić nam lepiej do niej dotrzeć, by ją nam przywrócić: ma sens jedynie w tej mierze, w jakiej przypisujemy jej wszystkie atrybuty życia.

         Chociaż zrazu, gdy percypujemy ją po raz pierwszy, jawi się jako rozczłonkowanie i utrata, później - odsłaniając przed nami zarazem nieważność czasu i nieskończoną wartość każdej chwili - oddziaływa na nas swymi właściwościami wzmacniającymi: nawet jeśli przekazuje nam jedynie obraz naszej nicości, tym samym przekształca ją w absolut, zachęcając nas, by się do niego przywiązać. I tak, rehabilitując nasz aspekt „śmiertelności”, staje się miarą wszystkich naszych chwil, triumfalną agonią.

         Po co bowiem kierować myśli ku jakiemukolwiek grobowi i stawiać na nasz pośmiertny rozkład? Makabryczność, duchowo degradująca, nastawia nas na zużycie naszych gruczołów, na smród i nieczystości naszego gnicia. Ten, kto uważa się za żywego, jest nim o tyle tylko, o ile zręcznie ukrył swe zwłoki lub wyszedł poza myśl o nich. Z rozmyślań nad materialnym faktem śmierci nie wynika nic dobrego. Gdybym przyznał ciału swobodę dyktowania mi swej „filozofii”, narzucania swych konkluzji, równie dobrze mógłbym unicestwić się, zanim je poznam. Albowiem wszystko, czego uczy mnie ciało, nieodwołalnie mnie unieważnia: czyż nie wzdraga się przed iluzją? Czyż nie przybywa, jako wyraziciel naszych prochów, w każdej chwili zaprzeczać naszym kłamstwom, dywagacjom, nadziejom? Pomińmy zatem jego argumenty i siłą skojarzmy je z walką przeciwko jego oczywistościom.

         Aby się odmłodzić w kontakcie ze śmiercią, musimy zainwestować w nią całą naszą energię, za przykładem Keatsa wynaleźć na wpół miłosne przywiązanie do niej lub, wraz z Novalisem, wymyślić zasadę, która „romantyzuje” życie. Chociaż ten ostatni miał posunąć tęsknotę za nią aż po zmysłowość, chociaż w istocie postulował zmysłowość śmierci, to innemu, Kleistowi, przypadło w udziale zaczerpnięcie z niej całkowicie wewnętrznej „szczęśliwości”. „Ein Strudel von nie geahnter Seligkeit hat mich ergriffen...” – napisze, zanim popełni samobójstwo. Jego koniec nie był ani klęską, ani abdykacją, lecz błogosławioną wściekłością, przykładnym i zaplanowanym szaleństwem, jednym z nielicznych sukcesów rozpaczy. Powiedzenie Schlegela, że Novalis był pierwszym, który odczuł śmierć „jako artysta”, wydaje mi się jeszcze bardziej odpowiednie w odniesieniu do Kleista, jak nikt inny wyposażonego na śmierć. Jego niezrównane, doskonałe samobójstwo było arcydziełem taktu i smaku, czyniącym niepotrzebnymi wszystkie kolejne.

 

*

 

Śmierć, owo wiosenne unicestwienie, spełnienie raczej niż otchłań, przyprawia nas o zawrót głowy tylko po to, by tym lepiej wznieść nas ponad siebie samych, podobnie jak miłość, z którą niejedno ją łączy: i jedna, i druga, naciskając ramy naszego istnienia, doprowadzając do tego, że w końcu rozlatują się na strzępy, rozkładają nas i umacniają, rujnując nas okrężną drogą wiodącą poprzez pełnię. Ich jednocześnie nieredukowalne i nierozdzielne elementy tworzą fundamentalną dwuznaczność. Jeśli aż do pewnego momentu miłość doprowadza nas do zguby, czyni to przecież za pośrednictwem odczucia rozszerzenia i dumy! A jakimiż dreszczami poprzedza swe nadejście unicestwiająca nas na dobre śmierć! To odczucia i dreszcze, poprzez które przekraczamy w sobie człowieka i przypadki naszego „ja”.

         Zważywszy, że zarówno jedna, jak druga definiują nas jedynie w tej mierze, w jakiej rzutujemy na nie nasze apetyty i impulsy, w jakiej z całych sił pracujemy na rzecz ich dwuznacznej natury, są one w niezbywalny sposób niepochwytne, gdy tylko rozpatrujemy je jako rzeczywistość zewnętrzną, otwartą na grę intelektu. W miłości zagłębia się tak jak w śmierci, nie medytując nad nimi: rozkoszuje się nimi, jest się ich wspólnikiem, lecz się ich nie waży. Toteż każde doświadczenie, które nie zostało przetworzone w rozkosz, jest doświadczeniem chybionym. Gdybyśmy musieli ograniczyć się do naszych wrażeń w stanie czystym, wydałyby się nam nieznośne, gdyż zbyt różne od naszej istoty. Śmierć nie byłaby wówczas dla ludzi ich wielkim, straconym doświadczeniem, potrafiliby przystosować ją do swej natury lub przekształcić ją w rozkosz. Jednakże pozostaje w nich z dala od nich; pozostaje taka, jaką jest, odmienna od tego, kim oni są.

         To jeszcze jeden dowód na jej podwójną rzeczywistość, dwuznaczny charakter, paradoksalność nierozerwalnie związaną z tym, w jaki sposób ją odczuwamy - dowód na to, że jawi się nam zarazem jako sytuacja graniczna i jako to, co bezpośrednio dane. Zmierzamy ku niej, a przecież już w niej jesteśmy. Jednocześnie, gdy wcielamy ją w nasze życie, nie możemy się powstrzymać przed umieszczeniem jej w przyszłości. Ze względu na nieuniknioną niekonsekwencję, interpretujemy ją jako czas przyszły unicestwiający teraźniejszość, nasz czas teraźniejszy. O ile strach pomagał nam zdefiniować nasze odczucie przestrzeni, o tyle śmierć otwiera nas na prawdziwy sens naszego wymiaru czasowego, ponieważ bez niej bycie w czasie nic by dla nas nie znaczyło, albo co najwyżej tyle, co bycie w wieczności. W ten sposób, mimo wszystkich naszych wysiłków, aby przed nią umknąć, nie przestaje nas prześladować tradycyjny obraz śmierci, za który odpowiedzialni są przede wszystkim chorzy. Godzimy się im przyznać pewne kompetencje w tym względzie; łaskawy dla nich przesąd przypisuje im z urzędu „głębię”, chociaż większość z nich przejawia zbijający z tropu infantylizm. Któż nie zna z własnego doświadczenia takich operetkowych nieuleczalnie chorych?

         Bardziej niż ktokolwiek, chory powinien utożsamiać się ze śmiercią; tymczasem on próbuje się od niej oderwać i rzutować ją na zewnątrz. Ponieważ łatwiej mu przed nią uciekać niż stwierdzić jej obecność w sobie, ima się do wszystkich sztuczek, by się jej pozbyć. Ze swej reakcji obronnej uczynił proceder, by nie powiedzieć, „doktrynę”. Cieszący się dobrym zdrowiem człowiek pospolity jest zachwycony, mogąc go naśladować. Czy tylko człowiek pospolity? Nawet mistycy uciekają się do wybiegów, praktykują ewazję i taktykę ucieczki: śmierć jest dla nich jedynie przeszkodą do pokonania, barierą oddzielającą ich od Boga, ostatnim krokiem w trwaniu. Już w tym życiu zdarza im się niekiedy przeskoczyć ponad czasem na trampolinie ekstazy: to skok jednorazowy, dostarczający jedynie „paroksyzmu” szczęśliwości. Jeśli chcą nawiązać trwały kontakt z przedmiotem swego pragnienia, muszą zniknąć na dobre, toteż kochają śmierć, gdyż pozwala im ona ten stan osiągnąć i nienawidzą jej, albowiem zwleka z nadejściem. Jeśli wierzyć Teresie z Avila, dusza dąży tylko do swego stwórcy, lecz „jednocześnie widzi, że nie może go posiąść, jeśli nie umrze, a ponieważ nie może zadać sobie śmierci, umiera z pragnienia śmierci do tego stopnia, że rzeczywiście pogrąża się w niebezpieczeństwie utraty życia”. Istnieje bezustanna potrzeba uczynienia ze śmierci wypadku lub środka, sprowadzenia jej do zgonu, zamiast traktowania jej jako obecności, ta bezustanna potrzeba wydziedziczania jej. Toteż, ponieważ religie uczyniły z niej wyłącznie pretekst lub straszak - instrument propagandy - niewierzącym przypadło w udziale oddać jej sprawiedliwość i przywrócić należne jej prawa.

         Każda istota jest swoim odczuciem śmierci. Wynika stąd, że nie da się odrzucić doświadczeń chorych czy mistyków, traktując je jako fałszywe, chociaż nie należy zanadto ufać interpretacjom tych ostatnich. Poruszamy się po obszarze, gdzie nie obowiązuje żadne kryterium, gdzie roi się od pewników, gdzie wszystko jest pewne, gdyż nasze prawdy nakładają się tu na nasze wrażenia zmysłowe, nasze problemy - na postawy. Zresztą, do jakiej „prawdy” dążyć, gdy w każdej chwili uwikłani jesteśmy w inne doświadczenie śmierci? Nawet nasze „przeznaczenie” jest tylko przebiegiem, etapami tego doświadczenia  zasadniczego, a przecież zmiennego, przełożeniem na czas widoczny owego sekretnego czasu, w którym  wytwarza się różnorodność naszych sposobów umierania. Aby wyjaśnić czyjś los, biografowie powinni zerwać ze zwyczajową procedurą, przestać się pochylać nad czasem widocznym, nad skwapliwością, z jaką jakiś byt zaprzepaszcza swą własną esencję. Podobnie w wypadku epoki: poznać jej instytucje i daty jest mniej istotne niż odgadnąć intymne doświadczenie, które znaki stanowią. Bitwy, ideologie, heroizm, świętość, barbarzyństwo – wszystko to to wizerunki wewnętrznego świata, i tylko on winien nas zajmować. Każdy naród gaśnie na swój sposób, każdy wypracowuje kilka reguł umierania i narzuca je swym współplemieńcom: nawet najlepsi nie byliby w stanie ich obejść czy uwolnić się od nich. Taki Pascal czy Baudelaire zakreślają kontury śmierci: pierwszy sprowadza ją do naszego poszukiwania zbawienia, drugi do strachu fizjologicznego. Wprawdzie przygniata człowieka, lecz pozostaje dla nich wewnątrz człowieczeństwa. W odróżnieniu od nich, twórcy epoki elżbietańskiej i romantycy niemieccy uczynili z niej zjawisko kosmiczne, orgiastyczne stawanie się, ożywiającą nicość i wreszcie siłę, w której należy się zanurzyć, z którą należałoby utrzymywać bezpośredni kontakt. Dla Francuza liczy się nie sama śmierć - lapsus materii czy zwykła niestosowność - lecz nasza postawa wobec bliźnich, strategia pożegnań, kontenans, jaki narzuca nam kalkulacja naszej próżności, krótko mówiąc - postawa; bynajmniej nie debata wewnętrzna, lecz z innymi: widowisko; jest rzeczą zasadniczą obserwować jego szczegóły i motywy. Cała sztuka Francuza polega na umiejętności publicznego umierania. Saint-Simon nie opisuje agonii Ludwika XIV, królewskiego brata czy regenta, lecz sceny ich agonii. Cały naród, zakochany w ceremoniale i troszczący się o nadanie pewnego blasku ostatniemu westchnieniu, odziedziczył dworskie przyzwyczajenia, upodobanie do pompy i przepychu, w czym przydał mu się wielce katolicyzm, który utrzymuje, że to, w jaki sposób umieramy, jest istotne dla naszego zbawienia, że nasze grzechy możemy odkupić „piękną śmiercią”. Wątpliwa idea, jak najbardziej jednak przystosowana do historycznego instynktu tego narodu; w przeszłości bardziej jeszcze niż obecnie wiązała się z ideą honoru i godności, ze stylem właściwym „człowiekowi światowemu”. Wówczas chodziło o to, by stawiając u swego boku Boga, zachować twarz wobec obecnych, eleganckich gapiów i światowych spowiedników - nie unicestwiać się, lecz celebrować, dbając o reputację wobec świadków, od których oczekiwało się ostatniego namaszczenia... Nawet libertyni gaśli stosownie do konwenansów, tak bardzo ich szacunek dla opinii był ważniejszy od nieodwracalnego, tak bardzo przestrzegali oni zasad epoki, w której umieranie oznaczało dla człowieka wyrzeczenie się samotności, ostatnią paradę, w której spośród wszystkich narodów Francuzi byli największymi specjalistami od agonii.

 

*

 

A jednak wątpliwe, byśmy opierając się na „historycznym” aspekcie doświadczenia śmierci lepiej zgłębili jej pierwotny charakter, albowiem historia to jedynie nieistotny modus bytu, najskuteczniejsza forma naszej niewierności wobec siebie samych, rezygnacja z metafizyki, masa zdarzeń, jakie przeciwstawiamy jedynemu istotnemu zdarzeniu. Wszystko, co ma na celu oddziaływanie na człowieka - w tym również religie - zbrukane jest grubiańskim odczuciem śmierci. To właśnie w poszukiwaniu prawdziwego odczucia śmierci eremici chronili się w owej negacji historii, jaką jest pustynia, słusznie porównywana przez nich do anioła, albowiem, jak utrzymywali, jedno i drugie nie zna grzechu, upadku w czas. Pustynia istotnie przywodzi na myśl trwanie przekładające się na współistnienie: nieruchomy wyciek, zauroczone przestrzenią stawanie się. Samotnik wycofuje się na pustynię nie tyle po to, aby powiększyć swą samotność i wzbogacić się nieobecnością, ile raczej po to, by narastał w nim ton śmierci.

         Aby usłyszeć ów ton, musimy wytworzyć w sobie pustynię... Jeśli nam się to uda, akordy przeszywają nasze serce, żyły rozszerzają się, nasze tajemnice wypływają na powierzchnię, a obrzydzenie i pragnienie, strach i zachwyt mieszają się w mrocznym i świetlistym święcie. Wschodzi w nas jutrzenka śmierci. To trans kosmiczny, eksplozja sfer, tysięczne głosy! Jesteśmy śmiercią i wszystko jest śmiercią. Pociąga nas za sobą, unosi, rzuca na ziemię lub miota nami poza przestrzeń. Jest od zawsze niezmienna, nie zużyły jej wieki. My, wspólnicy jej apoteozy, czujemy jej odwieczną świeżość i ów niepodobny do żadnego innego czas, który w niej jest i który bezustannie nas tworzy i rozkłada. Tak bardzo trzyma nas i unieśmiertelnia w agonii, że nigdy nie moglibyśmy sobie pozwolić na luksus umierania; toteż, choć posiadamy wiedzę o przeznaczeniu i jesteśmy encyklopedią fatalizmów, przecież nic nie wiemy, gdyż to ona wie wszystko w nas.

 

*

 

Przypominam sobie, jak pod koniec lat młodzieńczych, pogrążony w otchłani posępności, ja, wasal jednej myśli, wstąpiłem na służbę wszystkich osłabiających mnie sił. Inne me myśli przestały mnie zupełnie interesować: zbyt dobrze wiedziałem, gdzie mnie wiodą, z czym współbrzmią. Odkąd zaczął mnie drążyć tylko jeden problem, po co zawracać sobie głowę problemami? Zaprzestawszy żyć w odniesieniu do jaźni, pozostawiałem śmierci całkowitą swobodę podporządkowania mnie sobie, toteż nie należałem już do siebie. Zawierzyłem jej moje trwogi, moje imię nawet, a ona, przesłoniwszy mój wzrok, sprawiała, iż we wszystkim dostrzegałem oznaki jej suwerennego władztwa. W każdym przechodniu dostrzegałem nieboszczyka, w każdej woni - zgniliznę, w każdej radości - przedśmiertny grymas. Na każdym kroku potykałem się o przyszłych wisielców, wpadałem na ich nieuchronne cienie: przyszłość innych nie miała żadnych tajemnic dla tej, co prześwietlała ich moimi oczami. Czy byłem zaczarowany? Podobało mi się tak myśleć. Bo i na cóż jeszcze  miałbym odtąd reagować? Nicość była mą hostią: wszystko we mnie i poza mną przemieniało się w ducha. Niepoczytalny, błądząc po antypodach świadomości, powierzyłem się wreszcie bezimienności żywiołów, upojeniu niepodzielnego, całkowicie zdecydowany, by nie powracać już do mego bytu, by nie stać się znowu przedstawicielem cywilizacji pośród chaosu.

         Niezdolny do postrzegania w śmierci pozytywnego wyrazu próżni, czynnika rozbudzającego to, co stworzone, wezwania rozbrzmiewającego we wszechobecności uśpień, znałem nicość na pamięć i akceptowałem swą wiedzę. Raz jeszcze: jak mógłbym nie uznawać autosugestii, z której wyłania się wszechświat? Protestuję wszelako przeciwko mojej przytomnej świadomości. Za wszelką cenę potrzebuję rzeczywistości. Uczuć doznaję tylko z tchórzostwa; a jednak pragnę być tchórzem, narzucić sobie „duszę”, pozwolić się pochłonąć pragnieniu bezpośredniości, szkodzić swoim oczywistościom, za wszelką cenę znaleźć sobie jakiś świat. Gdybym go nie znalazł, zadowoliłbym się odrobiną bytu, iluzją, że coś istnieje w moich oczach lub gdzie indziej. Będę konkwistadorem kontynentu kłamstw. Być oszukanym lub zginąć: nie ma innej alternatywy. Na równi z tymi, którzy odkryli życie za pośrednictwem śmierci, dam się omamić pierwszemu z brzegu oszustwu, rzucę się na wszystko, co może mi przypominać utraconą rzeczywistość.

 

*

 

Wobec codzienności nie-bytu jakimż cudem jest byt! Jest czymś niesłychanym, tym, co nie może się zdarzyć, stanem wyjątkowym. Nic nie ma nad nim władzy, z wyjątkiem naszego pragnienia osiągnięcia go, sforsowania jego bram, wzięcia go szturmem.

         Istnienie jest nawykiem, którego nie tracę nadziei przyswoić. Będę naśladował innych, spryciarzy, którym się to udało, dezerterów z krainy przytomnej świadomości; złupię ich tajemnice, a nawet ich nadzieje, szczęśliwy, że wraz z nimi wczepiam się w wiodące ku życiu nikczemności. Negacja mnie nuży, kusi - afirmacja. Wyczerpawszy rezerwy przeczenia, a może i samą negację, dlaczego nie miałbym wyjść na ulicę, krzycząc wniebogłosy, że znajduję się u progu prawdy, jedynej, która jest coś warta? Ale jeszcze nie wiem, czym jest; znam jedynie poprzedzającą ją radość – radość, szaleństwo i strach.

         To właśnie owa ignorancja - nie zaś lęk przed śmiesznością - odbiera mi odwagę zaalarmowania świata, obserwowania jego trwogi wobec widowiska mojego szczęścia, mego definitywnego „Tak”, mego „Tak” bez wyjścia...

 

*

 

Ponieważ nasza żywotność wynika z naszych zasobów szaleństwa, dla przeciwstawienia się naszym trwogom i wątpliwościom dysponujemy jedynie pewnikami i terapią szaleństwa. Pogrążywszy się w obłędzie, przekształćmy się w źródło, w prapoczątek, w punkt wyjścia, wszelkimi środkami pomnażajmy nasze kosmogoniczne momenty. Tak naprawdę jesteśmy tylko wówczas, gdy emanujemy czas, gdy wstają w nas słońca, a my wysyłamy rozświetlające chwile promienie... Uczestniczymy wówczas w owej elokwencji rzeczy zaskoczonych, że zaczynają istnieć, niecierpliwie oczekujących na to, by rozpościerać swe zdumienie w metaforach światła. Wszystko nabrzmiewa i rośnie, aby przyzwyczaić się do niezwykłości. Rodzą się cuda: wszystko ciąży ku nam, albowiem wszystko w nas ma swe źródło. Ale czy w nas samych? Z naszej woli? Czy umysł może wytworzyć tyle światła i owego natychmiast przeradzającego się w wieczność czasu? I kto płodzi w nas tę rozedrganą przestrzeń, te ryczące równiki?

 

*

 

Mniemać, iż będziemy mogli uwolnić się od przesądu agonii, naszej najstarszej oczywistości, oznaczałoby, że nie doceniamy naszej zdolności do dywagowania. W istocie, dostąpiwszy łaski kilku spazmów, na powrót popadamy w panikę i w obrzydzenie, w pokusę smutku czy zwłok, w ów niedobór bytu wynikający z negatywnego odczucia śmierci. Niezależnie od tego, jak poważny jest nasz upadek, może nam on przynieść jakiś pożytek, jeśli przekształcimy go w dyscyplinę pozwalającą nam odzyskać przywileje obłędu. Eremici z pierwszych wieków raz jeszcze posłużą nam za przykład. Nauczą nas, jak powinniśmy podtrzymywać bezustanny konflikt z sobą, aby podnieść nasz poziom psychiczny. Jeden z Ojców Kościoła słusznie nazwał ich „atletami pustyni”. Byli to wojownicy trwający w niewyobrażalnym dla nas stanie napięcia, skierowanej przeciw sobie zaciekłości, walki. Byli wśród nich tacy, którzy odmawiali do siedmiuset modlitw na dzień; aby je zliczyć, po każdej z nich niektórzy odkładali kamyczek... To obłędna arytmetyka, każąca mi podziwiać w nich niezrównaną pychę. Ci obsesjonaci zmagający się z tym, co posiadali najcenniejszego - swymi pokusami, nie byli bynajmniej słabeuszami. Żyjąc w ścisłej od nich zależności, podsycali je, aby mieć przeciw czemu walczyć. Ich opisy „pożądania” przepełnione są tak wielką gwałtownością tonu, iż drażnią nasze zmysły i sprawiają, że odczuwamy dreszczyk, jakiego nie zdoła wywołać w nas żaden libertyn. Zgodni byli w tym, by głosić na wspak chwałę „ciała”. Ponieważ fascynowało ich tak bardzo, tym większą zasługę mieli, zwalczając jego powaby! Byli to tytani, bardziej rozkiełznani i bardziej perwersyjni niż mitologiczni, ci ostatni bowiem, aby zgromadzić tak znaczne zasoby energii, nie mogli w swej prostocie ducha pojąć dobrodziejstw płynących z obrzydzenia do siebie samych. 

 

*

 

Zważywszy na to, iż nasze naturalne, nie sprowokowane cierpienia są nad wyraz niekompletne, zmuszeni jesteśmy je powiększyć, zintensyfikować, stworzyć sobie inne, sztuczne. Ciało pozostawione samemu sobie zamyka nas w ograniczonym horyzoncie. Jeśli poddamy je niewielkiej choćby torturze, wyostrza naszą zdolność percepcji i rozszerza naszą perspektywę: umysł jest wynikiem zadawanych przez siebie lub doznawanych katuszy. Anachoreci umieli zaradzić niewystarczalności swych cierpień... Podbiwszy świat, musieli wypowiedzieć wojnę sobie samym. Jaka ulga dla ich bliźnich! Czyż nasza krwiożerczość nie wynika stąd, iż nasze instynkty zbyt wiele uwagi poświęcają innym ludziom? Gdybyśmy bardziej pochylali się nas sobą, gdybyśmy się stali ośrodkiem, przedmiotem naszych morderczych zakusów, zmalałaby suma nietolerancji. Nigdy nie będzie można oszacować liczby okrucieństw, jakich oszczędził ludzkości pierwotny monachizm. Iluż to ekscesów dopuściliby się ci wszyscy eremici, gdyby pozostali w świecie! Ale, ku najwyższemu dobru ich epoki, spłynęło na nich natchnienie, by okrucieństwo swe zwrócili przeciwko sobie samym. Jeśli nasze obyczaje mają złagodnieć, będziemy się musieli nauczyć, jak odwrócić swe pazury przeciwko sobie, jak udoskonalić technikę pustyni...

 

*

 

Dlaczego - powie ktoś - wynosić pod niebiosa ów trąd, owe odpychające wyjątki, którymi nas obdarzyła literatura ascetyczna? Czepia się to byle czego. Pomimo odrazy, jaką żywię dla mnichów i ich przekonań, nie mogę nie podziwiać ich ekstrawagancji, ich stanowczości, ich surowości. Tyle energii musi skrywać jakąś tajemnicę - tę samą, co religie. Chociaż nie są one być może warte, by się nimi zajmować, to jednak wszystko, co żyje, wszelkie zarysy egzystencji, zawiera esencję religijną. Powiedzmy bez ogródek: religijnym jest wszystko, co nie pozwala nam się stoczyć, każde kłamstwo chroniące nas przed naszymi pewnikami, od których życia się odechciewa. Gdy przyznaję sobie prawo do wieczności, gdy wyobrażam sobie permanencję, której jestem częścią, tym samym depczę oczywistość mego kruchego, nic nie znaczącego bytu, okłamuję innych i siebie. Gdybym uczynił inaczej, natychmiast przestałbym istnieć. Trwamy tak długo, jak długo trwają nasze fikcje. Gdy poznajemy ich fałsz, znika nasz kapitał kłamstw, nasze religijne podłoże. Istnienie równoważne jest aktowi wiary, protestowi przeciwko prawdzie, modlitwie bez końca... Gdy tylko niedowiarek i dewot postanawiają żyć, w istocie upodabniają się do siebie, gdyż powzięli jedyną decyzję, która odciska piętno na każdym bycie. Idee, doktryny, to zwykłe fasady, kaprysy i przypadki. Jeśli postanowiliście, że nie popełnicie samobójstwa, między wami a innymi nie istnieje żadna różnica, stanowicie część ogółu żyjących i jako tacy wszyscy jesteście głęboko wierzący. Gdy raczycie oddychać, zbliżacie się do świętości, zasługujecie na kanonizację...

         Jeśli, co więcej, niezadowoleni z siebie, zażyczycie sobie zmienić swą naturę, wówczas wyznajecie podwójny akt wiary: pragniecie zaznać dwóch żywotów w jednym. Do tego właśnie dążyli nasi asceci, gdy - czyniąc ze śmierci sposób na nieumieranie - z lubością oddawali się czuwaniu, krzykom, całej tej nocnej atletyce. Być może pewnego dnia, gdy zmaltretujemy nasz rozum podobnie jak oni, dojdziemy do tego, by naśladować ich brak umiaru, a nawet go prześcignąć. „Przewodnikiem mym jest ktokolwiek bardziej ode mnie szalony” – powiada nasze pragnienie. Zbawiają nas jedynie nasze skazy, deformacje naszej przenikliwości: gdyby była doskonale przezroczysta, pozbawiłaby nas mieszkającego w nas szaleństwa, któremu zawdzięczamy to, co najlepsze w naszych złudzeniach i konfliktach.

         Ponieważ wszelka forma życia jest zdradą i wynaturzeniem Życia, prawdziwy żyjący bierze na siebie maksimum niezborności, zapamiętuje się w przyjemności i bólu, wiąże się z odcieniami jednego i drugiego, odrzuca wszelkie wyraźne wrażenie zmysłowe i wszelką jednorodność. Wewnętrzna jałowość wynika z władzy, jaką sprawuje nad nami określone, z naszej odmowy przystania na nieokreślone, na nasz wrodzony chaos, który - odnawiając nasz obłęd - chroni nas przed daremnością. To właśnie przeciwko temu dobroczynnemu czynnikowi, przeciwko temu chaosowi występują wszystkie szkoły, wszystkie filozofie. Jeśli nie otoczymy go troską, zmarnotrawimy nasze ostatnie rezerwy: te, które podtrzymują w nas i pobudzają śmierć, nie pozwalając się jej zestarzeć...

 

*

 

Gdy już uczyniliśmy ze śmierci afirmację życia, przekształciliśmy jej otchłań w zbawczą fikcję, wyczerpaliśmy argumenty przeciwko oczywistości, zaczyna nam zagrażać marazm: to rewanż naszej żółci, naszej natury, tego demona zdrowego rozsądku, co - przez jakiś czas uśpiony - budzi się, by wytknąć niedorzeczność i śmieszność naszej woli samozaślepienia. Cała przeszłość bezlitosnej wizji, popierania własnej zguby, przyzwyczajenia do jadu prawd, lata całe spędzone na kontemplowaniu naszej cielesnej powłoki, aby wydobyć z niej zasadę naszej wiedzy! Musimy się jednak nauczyć myśleć wbrew naszym wątpliwościom i wbrew naszym pewnościom, wbrew naszym wszechwiedzącym humorom, musimy przede wszystkim, wytwarzając sobie inną śmierć nie do pogodzenia z naszym ścierwem, przystać na to, co nie do udowodnienia, na ideę, że coś istnieje...

         Bardziej wygodne było z pewnością Nic. Jak trudno rozpłynąć się w Bycie!

 

Przełożył Krzysztof Jarosz

powrót do strony Pokusy istnienia    powrót do strony e Punktu widzenia