eGNOSIS

 

 

 

Krzysztof Zawisza (ur. 1963 w Lublinie). Fizyk teoretyk, filozof, prozaik, poeta. W latach 90-tych laureat ogólnopolskich konkursów literackich w kategoriach poezji i prozy. Obecnie związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Autor oczekujących na publikację prac naukowych w dziedzinach filozofii, logiki, matematyki, fizyki i astronomii. Najważniejsze z nich to:

1. Pełny system dedukcyjny. Podstawy oraz niektóre z zastosowań [tekst dotyczący możliwości dokonania pełnej arytmetyzacji języka naturalnego, przewidywanej przez R. Lullusa i G.W. Leibniza].
2. Nowe spojrzenie na problem antynomii w logice [przedyskutowana praca, zawierająca propozycję rozwiązania problemu antynomii logicznych, m.in. słynnego paradoksu kłamcy];
3. Czerwona nić w dziejach kosmologii, czyli Filolaos z Krotonu [zrecenzowana praca; ukazała się w kwietniu 2006 w Internecie na stronach pisma „Gnosis” i oczekuje na wydanie książkowe w Wydawnictwie AKME w Warszawie];
4. Wielkoskalowa Struktura Wszechświata. Konieczność vs. przypadek [wielokrotnie pozytywnie naukowo zrecenzowana praca, dotycząca odkrycia ‘Reguły Przypadku’; na jej podstawie powstał artykuł pt. A NewProbabilistic Measure as the Explanation of a Geometrical Order in Nature];
5. 4-D Horn Hypertorus as the Model of Spacetime [propozycja rozwiązania problemu przyspieszania ekspansji Wszechświata oraz łamania symetrii CP].
6. A New Natural Arithmetic with Division by zero and its Physical Consequences [Propozycja rozwiązania liczącego 1200 lat problemu dzielenia przez zero i przy jego pomocy wprowadzenia Ogólnej Teorii Pola w fizyce] .

Prywatne zainteresowania i hobbies: psychologia, literatura, religioznawstwo, tenis, badminton, broń wiatrowa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bogini Matka

 


 

Ostatni wykład sir Izaaka cz. III

Krzysztof Zawisza

   

 

7.

 

Siedząc samotnie w świetle pełnego świec żyrandola za katedrą i wsłuchując się w tykanie zegara w wielkiej pustej komnacie, i gwizd wiatru za oknem, był dziwnie spokojny. Stary, lecz nagi, jak małe dziecko. Bóg z cyrklem na sufitowym plafonie wpatrywał się milcząco w uczonego.

— Czekasz, co zrobię? — Zapytał go Newton podnosząc głowę. — Chciałbym wiedzieć to sam.

Zamyślił się głęboko.

„Największą zagadką Wszechświata jest człowiek. — Przyszło mu nagle do głowy — Ale to Bóg jest rozwiązaniem tej zagadki.”

— Czyli miłość — dodał niegłośno.

„Jeśli wyeliminujemy to, co niemożliwe, pozostanie konieczna prawda.” — Pomyślał. Sądził, że zna już rozwiązanie zagadki. Czy raczej zagadek. Ale do zwycięstwa było jeszcze daleko. Dalej, niż mógł dostrzec.

— Trzeba będzie robić wszystko po kolei. — Powiedział do siebie półgłosem. — Wygram, jeżeli zdążę. A zdążę, gdy zechce Bóg.

Dziecko-starzec na plafonie zdawało uśmiechać się z aprobatą.

— Aby zwyciężyć innych. — Podjął swój monolog fizyk. — Muszę najpierw pokonać siebie. — Przerwał na moment. Płomienie świec w sufitowym kandelabrze zakołysały się nagle z lekka, jakby przez zamkniętą salę przeszedł nagle podmuch. Starzec znieruchomiał na chwilę, czekając w napięciu, ale nic się nie działo, a sam podmuch zdał się po chwili już tylko złudzeniem.

— Bardzo się tego boję. — Podjął więc znowu. — Ale czas już… przyjdź! — Zakończył. Nie stało się nadal nic. Newton siedział w napięciu, zaczynając wątpić już w swój talent dedukcyjny. Nagle wycie wichru za szybą przeszło w wyraźne krakanie wron.

Starzec napiął się jeszcze bardziej, ale nie zmienił pozycji.

— Boże. — Powiedział, unosząc znowu wzrok do góry. — Proszę cię, daj mi sił….

Koniec modlitwy utonął w przerażającym, dochodzącym spod starej katedry hałasie, który zabrzmiał nagle tuż u Newtona stóp.

— Uaaaaaaa!!! — Usłyszał starzec żałosne kwilenie. Poderwał się niezdarnie na nogi a przypasana do boku szpada uderzyła głucho o stół. Przemagając straszny lęk, spojrzał w dół. Spod starej dębowej katedry patrzyła na niego wprost twarz, szara, maleńka twarz oślepionego, z wydziobanymi jakby, zakrwawionymi oczami, dziecka. Nie zdołał znieść tego widoku. Przestraszony wybiegł zza katedry i rzucił się w stronę drzwi wyjściowych, lecz starcze nogi zaplatały się o szpadę i Newton runął, jak długi, na podłogę. Ostry ból stłuczonego łokcia nie pozwolił mu stracić przytomności.

Pater noster, qui es in coelis — zaczął gorączkowo — sanctificetur nomen tuum, adveniat regnum tuum — kontynuował, usiłując rozpaczliwie czołgać się w stronę wyjścia — fiat voluntas tua sicut in coelo et in terra — coraz bliższe kwilenie z tyłu powiedziało starcowi, że to, co go tak przerażało wychodzi spod katedry i zdąża w jego stronę. — Panem nostrum quotidianum da nobis hodie — zaczął więc jeszcze głośniej — et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos dimittimus debitoribus nostris — kwilenie znowu się przybliżyło. Było coraz bardziej tęskne głodne i… straszne — et ne nos inducas in tentationem — stłuczony łokieć i pętająca się wciąż koło nóg szpada, nie pozwalały się szybciej czołgać — sed libera nos a malo — wciąż było daleko do drzwi. —  Amen — maleńkie, martwe, drące się wniebogłosy dziecko było tuż tuż.

— Przepraszam cię, Boże za moja pychę. — Zawołał starzec, podnosząc do góry wzrok. Wiedział, że ma za co przepraszać. Potworny lęk nie odebrał mu pamięci i wspomnień. Może nawet je wzmocnił. Newton pamiętał jak dziś, gdy był mężczyzną w sile wieku, tuż po publikacji Principiów. Odkrył wtedy, częściowo sam, częściowo w pismach, dawno zapomnianą metodę, o której nie wspomniał podczas dzisiejszego wykładu. To ona, arytmetyczna metoda, zamieniająca myśli na operacje matematyczne, a używana już niegdyś po trosze przez pitagorejczyków i alchemików takich, jak Ramon Lull, pozwalała mu zdobywać pewną wiedzę o rzeczach wiecznych.

„Poznaję prawdy wieczne. — Myślał wtedy Newton — jestem prawie jak Bóg.”

Wieczności ów bezkresnej nada kształt wybrzeży, kto, niczym klif ze sztormem, sam się z Bogiem mierzy. — Napisał wówczas w notatniku.

— Przepraszam cię, Boże. — Szeptał teraz. — Wiem, że żadna metoda — sama — nie dozwala nigdy poznać prawdy bez twojej łaski.

Ale kwilący trupek był już tuż na stopami Newtona.

— Nie zdążę uciec. — Pomyślał zrozpaczony starzec. — Niczego nie uratuję, nikomu już nie pomogę, sam zmarnowałem życie, za stary jestem…

Resztą sił jął obracać się twarzą do tego, co go ścigało. „Jeżeli mam zaraz umrzeć — pomyślał — chcę patrzeć nawet tak strasznej śmierci w twarz.”

Uspokoiła go nieco ta decyzja. Ale kiedy obrócił się już na tyle, by zobaczyć, co czai się za nim, spojrzał prosto w krwawe oczodoły czołgającego się za nim małego trupa. Znów przerażony, z uszami wypełnionymi grobowym kwileniem, szarpnął się ponownie do tyłu. Jednak w tej samej chwili, małe płaczące truchło też odskoczyło w tył.

„Ono również się boi.” — Skonstatował porażony nagłą myślą uczony. Zaczął przypominać sobie cały poprzedni tok rozumowania, który kazał mu zostać samotnie w tej pustej, ogromnej kamienicy, a o którym zapomniał, gdy ogarnął go pierwszy strach.

„Jeżeli odrzucimy to, co niemożliwe, zostanie prawda. — Myślał jeszcze przed paroma minutami. — Jeżeli widzę i słyszę to, czego nikt prócz mnie nie słyszy i nie widzi, to to coś jest we mnie. Jeśli tego się tak bardzo boje, to jest to mój własny lęk.”

Starzec popatrzył teraz uważniej na trupka. Dziecko, pomarszczone i szare, miało dziwnie znajomą, choć oszpeconą przed wydziobane oczy twarzyczkę. Również żałosny głos martwego malca, dochodzący jak gdyby zza grobu, miał znajome skądś brzmienie. Zanim dziecko ruszyło znów w stronę starca, Izaak już wiedział.

„Przestraszyłem się osiemdziesiąt lat temu kruka. — Pomyślał. — Przestraszyłem się, że wydziobie mi oczy. I do dzisiaj wciąż mnie ściga ta pamięć. Goni mnie własny strach.”

Dziecko czołgało się dalej, ale jakby nieco zwolniło.

„To dlatego, że tak bardzo uciekałem od uczuć. — Myślał starzec. — Zamykałem je gdzieś w sobie, aby mi nie przeszkadzały myśleć, ale one w tym zamknięciu, jakby w ciemnym lochu, dorastały wraz ze mną i dziczały. Nie mając wstępu do umysłu, wkradły się w końcu w umysł — posługując się padającym za oknem śniegiem, ale i piskiem myszy, zajęły mój słuch, dotyk i wzrok.

Starzec wiedział, że nie była to jeszcze cała prawda, lecz że zna już jej wystarczającą w tej chwili część. Dziecko było znowu tuż przed jego twarzą. Przemagając obrzydzenie i lęk, sir Izaak wyciągnął ku niemu dłonie.

— Nie… nie bój się mały Izaaku. — Zaczął powoli. — Jest tu niedaleko mama, nie ma już żadnej wrony… ciiii.

Dziecko zatrzymało się i zapłakało donośniej.

— Nie bój się, już nikt ciebie nie skrzywdzi — uspokajał, tuląc trupka do swej piersi starzec. Szloch zwolna się uspokajał, choć trwało to, jak Newton sądził, chyba dość długo. Musiał stracić na chwilę świadomość, bo gdy się zbudził, zobaczył szpadę tuloną w swoich ramionach i pochylającą się nad nim zatroskaną twarz Elizabeth.

 

 

                                                                 8.

 

„To dopiero jest pierwsze, łatwiejsze zwycięstwo.” — Pomyślał zmęczony, patrząc na schylającą się nad nim kobietę; po czym wyszeptał:

— Prosiłem, żeby ciebie stąd zabrano.

— Wiem. — Uśmiechnęła się ciepło i figlarnie. — Ale jestem przecież kobietą, sir Izaaku. Gdybym zawsze słuchała mężczyzn, nie doceniliby nigdy, gdy będę chciała być im powolną.

Newton nie zdołał powstrzymać sam uśmiechu.

— W takim razie t e r a z będziesz mi powolną i zostaniesz tu, gdy ja będę przeszukiwał budynek.

Elizabeth dotknęła z lekka jego czoła i popatrzyła nań z troską.

— Jesteś pewien, że temu podołasz, sir Izaaku? Wiesz, że gdy tu wchodziłam, zasłabłeś?

— Wiem. — Odparł. — Ale nie mam już powodów, by słabować i muszę spróbować. Gdzie są pozostali?

— Szukają twoich pism, sir Izaaku. — Odpowiedziała. — Choć sam najlepiej wiesz, że tam ich nie znajdą.

Newton drgnął, zaskoczony.

— A ty skąd wiesz o tym? — Zapytał.

Kobieta uśmiechnęła się promiennie znowu.

— Wiem, bo jestem twoim Watsonem, Sherlocku!

Newton zdziwił się.

— Kim?

— Nieważne. — Odparła wesoło, pomagając mu dźwignąć się z podłogi. — Wiesz, że ja jestem humanistką. Znam różne ciekawe historie, literackie tropy.

Fizyk potrząsnął głową oszołomiony.

— Pamiętam, że już nieraz twoja wiedza przerażała mnie. — Rzucił. — Choć bardziej wprawiała w podziw.

— Bo ty jesteś szlachetnym człowiekiem, Izaaku. — Oznajmiła. — I dlatego bardziej podziwiasz to, czego nie rozumiesz, niż się tego boisz. I to między innymi dlatego ja tak bardzo cię… — zająknęła się — … szanuję.

Newton pokręcił głową.

— No dobrze. — Rzekł. — Ale skąd wiesz, że zwoje muszą być tutaj?

— Bo inaczej byś ty tu nie został. — Odparła — A Ty, sir Izaaku, skąd o tym wiesz? — Zapytała z ciekawością.

— Bo po prostu nie miały jak opuścić tego budynku. Ktoś musiał wejść tu po nie, przebrany na pewno za jednego z nasłanych przez siebie żołnierzy, którzy, jak wiesz już, tu buszowali, ale nie miał jak ich stąd wynieść. Jedyna droga z budynku na zewnątrz prowadzi przez tę salę, okna są za wysoko, a nie było zresztą słychać tłuczenia szyb. Ktoś musiał ukryć się więc z nimi gdzieś z tyłu.

Elizabeth uśmiechała się wciąż wesoło.

— Wiesz, że ja z kolei podziwiam twój analityczny umysł, fizyku. — Odpowiedziała.

— Nie powiem, by nie miło było tego słuchać. — Odparł Newton, czując jak zmęczenie ostatnich godzin znika, zaś w okolicy serca znów buzuje ogień. — Ale Beth… Elizabeth… muszę już naprawdę iść.

— Wiem. — Skinęła poważnie głową. — Wiem, jakie to ważne. Odprawiłeś wszystkich, żeby nie spłoszyć złodzieja, a on może teraz w każdej chwili uciec. Jeśli uważasz więc, że powinieneś, to idź.

Newton stał niepewnie jeszcze przez chwilę.

— Obiecujesz, że nie ruszysz się stąd? — Zapytał.

— Obiecuję, że nie wygoni mnie nawet sam diabeł. — Odpowiedziała.

— Dobrze więc… więc uważaj na siebie. — Rzekł Newton i ruszył. Ale Elstob go powstrzymała.

— Sir… Izaaku?

Newton odwrócił się powoli.

— Tak?

Kobieta podbiegła błyskawicznie i lekko do niego, zarzuciła mu ręce na szyje i przywarła wargami do jego starczych ust.

Uczonemu zaszumiało w głowie, krew uderzyła do twarzy. Elizabeth oderwała się od niego nagle, jak gdyby spłoszona, zakręciła na pięcie i odbiegła parę kroków.

— Proszę cię. — Wyszeptała. — Już idź.

Starzec stał jak skamieniały.

— Proszę. — Powtórzyła jeszcze ciszej Elizabeth.

Newton ruszył wolno, jak automat. Ale w miarę podjętego marszu przyspieszał kroku, aż prawie podskoczył. Coś strzyknęło boleśnie w kolanie, jednak niemal tego nie zauważył. Odwrócił się w połowie sali. Elizabeth stała nadal odwrócona, lecz przekręciła nagle głowę i posłała staremu człowiekowi swój dojrzały, acz dziewczęcy uśmiech. Odwróciła się znowu.

Podjął marsz i wyszedł z sali, po to tylko, żeby stanąć znów zaraz za drzwiami. Nie rozumiał nadal, co się przed chwilą stało, lecz — jak skonstatował ze zdziwieniem — po raz pierwszy w świadomym życiu rozumienie nic go nie już obchodziło — nie pożądał go.

„Życie jest grą z Bogiem. — Pomyślał. — A ta gra, to gra w szczęście.”

— Teraz muszę wygrać. — Pomyślał tym razem na głos, po czym ruszył raźno przed siebie w stronę kolejnych sal. Tupnął w połowie drogi do następnych drzwi nogą, ale zaraz się zreflektował.

„Muszę zachowywać się cicho.” — Rzekł w myślach. Ostrożnie ruszył dalej. Przeszedł przez kolejne dwoje drzwi i dwie oświetlone tylko blaskiem pojedynczych dużych świec sale, coraz bardziej zakurzone i opuszczone. Nigdy tu wcześniej nie był. Choć w samej kamienicy bywał już od nieomal ćwierć wieku.

„Zapomniałem wziąć własnej świecy. — Stwierdził. — Dobrze, że choć nasz sługa zapala wszędzie światła.

Po chwili jednak pomyślał, że dobrze uczynił, bowiem blask niesionej przez ciemne pomieszczenia świecy, niczym światło latarni morskiej na pustej przestrzeni wód, od razu by go zdradził.

Rozglądał się coraz baczniej, ale niczego podejrzanego nie znalazł. W trzeciej sali, pozbawionej nieomal mebli, plafon na suficie przedstawiał piekło: diabły o głowach żab i skrzydłach nietoperzy oraz ciemnych kogucich szponach strącały widłami nagich grzeszników w Otchłań. Starzec, który nie czuł się już w tej chwili starcem, wzdrygnął się.

„Boże. — Pomyślał znowu. — Wiesz, że pierwszą trudną przeszkodę, dzięki twemu natchnieniu, pokonałem; daj mi pokonać i tę jeszcze cięższą z nich. Wszedł do następnej sali. Ale tu zastał tyko nieczytelne już całkiem, wyblakłe plafony oraz zastały kurz. Stanął, nie wiedząc, co dalej czynić.

„Może jednak się pomyliłem?” — Pomyślał przygnębiony. I w tym momencie usłyszał odległe ni to nucenie, ni śpiew.

 

 

                                                                 9.

 

      Śpiew dochodził z daleka, jakby z prawej strony. Newton przemierzył jeszcze dwie opuszczone sale; w trzeciej ujrzał zakurzona kotarę, a za nią małe i ciemne, dębowe chyba drzwi. Śpiew w wykonaniu męskiego, jak słyszał to teraz wyraźnie, głosu dochodził z dali, spoza nich. Fizyk stanął i zaczął nasłuchiwać.

 

Dous Jhesus, pour vostre amour

querpirai tout mon lignage[1]

 

— zawodził głos, który przypominał w niepokojący sposób coś fizykowi.

„To chyba starofrancuski. — Pomyślał uczony. — Kojarzy się z czasem krucjat. Ale to nie ma teraz znaczenia. Wchodzę.”

Drzwi pod naciskiem, z lekkim tylko oporem ustąpiły. Poza nimi rozciągał się ciemny korytarz.

 

Dous Jhesus, pour vostre amour

je vel aler apres vous. -

 

Podjął głos. — or daingnies que bien m’en vaigne[2]. (przydałby się przekład w przypisie, choćby swobodny)

Newton z wahaniem zapuścił się w ciemny korytarz. Po kilku krokach zaczęła ogarniać go ciemność, więc podszedł bliżej do ściany i, sunąc dłonią po jej powierzchni, ruszył cicho dalej. Głos zamilkł na chwilę, ale za moment podjął śpiew. Tym razem był już bliższy i wyraźniejszy:

 

— Freude, schöner Götterfunken

Tochter aus Elysium,

Wir betreten feuertrunken,

Himmlische, dein Heiligtum! [3]

 

„To niemiecki. — Rozpoznał tym razem uczony. — Ładne — Pomyślał. — Aż dziw, że tego nie kojarzę.”

Szedł przed siebie coraz ostrożniej. Ciemność wokół panowała już nieomal zupełna. Tylko, gdy się na chwile odwrócił, ujrzał daleko za sobą jasny, lecz mały, migoczący światłem świecy prostokąt drzwi.

Tymczasem głos, po krótkiej pauzie podjął znowu:

 

Rozkwitały pąki białych róż.

Wróć, Jasieńku, do mnie z wojny już.

Wróć ucałuj, jak za dawnych lat,

Dam Ci za to róży najpiękniejszy kwiaaat.

 

Newton znał ten głos. Teraz był już pewien. Choć dziwny, twardo-miękki język, w którym znajomy głos śpiewał, był obcy i tym razem uczony nie umiał go zidentyfikować. Ale podobało mu się tęskne i rzewne brzmienie pieśni.

„Miałem jednak rację — pomyślał. — Ach!”

Potknął się nagle wpadając na schody. W ostatnim momencie stłumił krzyk, gdy zabolała go stopa. Ale po chwili macania w ciemnościach wyciągniętymi rękoma, zaczął znowu swój marsz, tym razem po stopniach.

Głos zamilkł na moment, po czym podjął w nowym, szyderczym tonie, lecz teraz w angielszczyźnie:

 

— There's a lady who's sure all that glitters is gold
And she's buying a stairway to heaven
And when she gets there she knows if the stores are closed
With a word she can get what she came for
[4]

 

Niektóre ze śpiewanych słów, choć angielskie, wydawały się dziwne, ale starzec nie zwracał już na to uwagi.

— Wiedziałem! — szeptał do siebie. — Ale powinienem był dostrzec to wcześniej! O wiele wcześniej! Widać jestem już za stary na rozwiązywanie zagadek…

Osoba, która śpiewała kolejne pieśni, była mu z pewnością znana, chociaż nigdy nie podejrzewałby jej o znajomość tylu obcych języków. Zdenerwowany i zły na siebie, omal nie wpadł z impetem na drzwi u szczytu schodów, ale jakaś zmiana w powietrzu ostrzegła go w ostatniej chwili, że wolna przestrzeń kończy się w tym miejscu. Zatrzymał się, ostrożnie i cicho macając dłońmi, badał przeszkodę. Głos tuż za drzwiami umilkł. Starzec znieruchomiał i wstrzymał oddech.

„Stać nieruchomo mogę dość długo. — Pomyślał. — Ale nie zdołam równie długo wstrzymać oddechu.”

Nie wiedząc, co robić, zacząć sięgać do szpady.

— Dlaczego nie wejdziesz, sir Izaaku? — Ozwał się po drugiej stronie drzwi znajomy głos. — Będziesz tam stał po ciemku?

Zanim głos skończył, Newton dobył szpady i tak szybko, na ile tylko pozwalał mu wiek, wpadł do środka.

— Ale po cóż z kolei ten pośpiech? — Zapytał z ironią, siedzący w głębokim fotelu na poddaszu, elegancko ubrany, niezbyt młody już mężczyzna. Światło wielkiej gromnicy na stoliku obok fotela wydobywało z mroku rudą czuprynę oraz skaleczenia na policzkach mężczyzny, pokryte przez świeże opatrunki. Na kolanach trzymał dobrze znane uczonemu zwoje.

Newton zatrzymał się, mierząc w niego ostrzem.

— Whiston! — Wysapał. — Wiedziałem, że jedynie ty mogłeś to ukartować.

Asystent sir Izaaka opuścił zwój na kolana i zaczął klaskać żywo w dłonie.

— Jestem pod wrażeniem twojej przenikliwości, panie! Szkoda tylko, że nie poznałeś mnie gdym tu wszedł w przebraniu, jako jeden z żołnierzy. — Uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Ale byłeś wtedy bardzo hmmm… zaaferowany.

Newton przyglądał się bacznie asystentowi.

— Wiedziałeś o moich zapiskach, bo od lat podglądasz moją pracę. Ale czekałeś, aż je ukończę. Gdy z nimi wyszedłem dziś z domu, wiedziałeś, że są skończone i postanowiłeś je przejąć. Śledziłeś mnie więc w wynajętym powozie, nasłałeś straże, wysyłając im jakąś anonimową, choć z gruntu kłamliwą wiadomość, dostałeś się razem z nimi do środka w przebraniu żołnierza, czego nie zauważyli oni… ani ja… w ferworze akcji, a w dogodnej chwili ukryłeś się na zapleczu, żeby odszukać notatki. Ten sam wynajęty powóz w innej chwili odciągnął naszą uwagę od tego budynku, odjeżdżając ostentacyjnie z pod bramy. Nie rozumiem tylko… — Newton zamyślił się. — Nie rozumiem tylko, po co ci one, skoro nie interesujesz się w gruncie rzeczy nauką. W rękach kogoś takiego, jak ty, mogą one jedynie zniszczyć świat.

Asystent, w trakcie przemowy, uśmiechał się coraz paskudniej.

— Brawo! — Zakrzyknął szyderczo. — Znowu sam dałeś sobie odpowiedź!

Newton drgnął i popatrzył przenikliwie na Whistona, świdrując wzrokiem kolejno jego dłonie, rudą głowę i płonące gorączkowo, z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami oczy.

— Kim jesteś? — Zapytał tak spokojnie, jakby zamierzał uzyskać odpowiedź na kolejny, nierozwiązany jeszcze, naukowy problem. Dopiero teraz dotarło do niego, że w pokoju jest bardzo zimno. Widać ogrzewanie tu już nie docierało.

Ich bin der Geist der stets verneint[5] — Odpowiedział bez wahania tamten. — A, tak naprawdę, to jestem człowiekiem. — Dodał jak gdyby ze smutkiem. — Bo przecież człowiek, to odrzucony Bóg.

— Chcesz zniszczyć świat. — Kontynuował niewzruszony Newton. — Jesteś opętany.

Whiston zaśmiał się tym razem i znów zaklaskał.

— Albowiem wszystko, co raz zaistniało — odparował — powrócić musi do nieistnienia i lepiej by było, żeby nie powstało. — Zaśmiał się piskliwie.

— A do tego — podjął niewzruszenie Newton, patrząc na zabandażowaną twarz. — A do tego to ty byłeś rano krukiem!

Whiston skrzywił się.

— Zamieniłem się w to, czego się najbardziej bałeś w jasnym celu wpędzenia cię w obłęd, jak to zwykli czynić opętani. — Zarechotał. — Ale nie przewidziałem, że są u nas tak twarde szyby w oknie. — Dorzucił z niesmakiem.

Newton podszedł krok ku swemu asystentowi, cały czas mierząc weń ostrzem szpady.

— Taki racjonalny pan i do wszystkiego prawie sam doszedł, a sądzi, że może mnie tym żelazem… hmmm… zabić — ironizował asystent.

— Możesz tym zabić najwyżej to ciało — dodał głuchym nagle i dochodzącym jak z oddali głosem. — Ale ja i tak nim będę mógł przecież poruszać. — Zaśmiał się wieloma piskliwymi głosami.

Newton uderzyła pewna myśl i, zanim Whiston zdążył dojrzeć ją w oczach swego pryncypała, ten zadał szybkie, jak sztych, pytanie:

— Dlaczego chcesz zniszczyć świat, szatanie?

— Ażeby opróżnić miejsce dla siebie. — Odpowiedział odruchowo diabeł.

Ale starzec nie czekał wcale na odpowiedź, rzucił się gwałtownie do przodu, wyrywając z rąk opętańca zwinięte w zwój rulony. Whiston poderwał się natychmiast z fotela, ale fizyk był już przy drzwiach.

„Muszę wrócić do Beth!” — Pomyślał. Dłonie nawiedzonego asystenta, niczym krogulcze szpony z widzianego niedawno plafonu musnęły szatę sir Izaaka, ale ten wyrwał się jeszcze raz do przodu i wypadając na schody zatrzasnął za sobą drzwi. Nie wypuszczając z rąk zwoju i nie odwracając się nawet, podparł klamkę swą szpadą, zaklinowując drugi koniec wygiętego w łuk ostrza w szerokiej szparze podłogi, po czym, sapiąc głośno, ruszył w dół.

„Jeśli kruk nie mógł przeniknąć przez szybę — myślał gorączkowo — to ten diabeł nie przejdzie też przez drzwi.”

Jednak huk silnych uderzeń za nim oznajmił, że może nie mieć zbyt wiele czasu.

Ave, Maria, gratia plena, Dominus tecum — zaczął. Modlitwa wydawała się obecnie bardziej potrzebna, niż kiedykolwiek dzisiaj. — Benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventris tui, Iesus.

Kłuło go w piersiach. Zstępował na tyle szybko, na ile potrafił, macając ścianę, lecz jego kolanami przy każdym kroku wstrząsał ból.

„Nie stanowczo nie było to mądrą rzeczą liczyć kiedyś na sojusz z Zakrytym.” — Pomyślał. — Bo ten nie zna umiaru i jeśli da się mu palec, zechce pożreć dłoń, a potem ramię.

Łomot w stawiające opór drzwi dał się znowu słyszeć — tym razem głośniejszy.

— Sancta Maria, mater Dei, ora pro nobis peccatoribus — podjął. Nunc et in hora mortis nostrae. Amen.

Szedł teraz ciemnym korytarzem, a jasny prostokąt drzwi był coraz bliżej. Coraz potężniejsze uderzenia w drzwi nie ustawały. Jednak w serce Newtona wstąpiła nadzieja.

„Źle zrobiłem tylko, że nie kazałem odejść stąd Elizabeth.” — Pomyślał. Jeśli jednak będzie nadal dość szybki, pomimo bólu płuc i kłucia kolan, to zdążą odjechać stąd obydwoje, zanim zamknięty w słabym ludzkim ciele szatan, nie wydostanie się zza zablokowanych drzwi.

„Pojedziemy wprost do najbliższego kościoła.” — Pomyślał. Wyszedł do oświetlonej światłem bladej świecy sali. Ale łoskot z tyłu i zbliżające się zaraz za nim wycie powiedziały, że to, co posługiwało się teraz ciałem Whistona, wydobyło się już z pokoju. Mimo piekielnego zmęczenia, Newton przyspieszył.

— Nie pozwól mi Boże zginąć w dniu, gdy po raz pierwszy w życiu potrafię kochać. — Wyszeptał — Ale weź mnie, jeśli musisz, lecz nie pozwól zginąć tej, która mnie tego zechciała nauczyć. — Prosił. Tupot biegnącego słychać było coraz bliżej.

— Purusael! Purusael! — Usłyszał starzec. Nie żałował jednak, że nie zna języka szatanów.

Minął kolejną salę, gdzie dopalała się właśnie świeca, pogrążając pomieszczenie w ciemnościach.

„Jeszcze ostatni wysiłek.” — Pomyślał. Przechodził właśnie przez ostatnią salę, gdzie spał jeszcze przed godzinami może dwiema na szezlongu, ale czuł już niemal na karku oddech pościgu.

— Elizabeth! — Krzyknął. — Biegnij do powozu! Uciekaj!

Zdyszany, mając ciemne płaty przed oczyma, wpadł do sali wykładowej. Elizabeth stała tuz przy drzwiach i patrzyła na niego z troską, ale spokojnie. Starzec zatoczył się, ściskając kurczowo papiery.

„Ja już dalej nie zdołam.” — Pomyślał — Ale ona...

— Uciekaj. — Poprosił bezsilnie. — Uciekaj!

Elizabeth ominęła go zdecydowanie, postępując krok do przodu w kierunku zaplecza.

Przemknęło mu przez myśl, że przybyła tu dziś, bo skądś wiedziała, co się wydarzy.

— Nie! — chciał zakrzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Stał chwiejąc się i patrząc bezradnie, jak dyszący ciężko i mamroczący coś niczym zaklęcie Whiston wpada z drzwi wprost na Elizabeth.

 

 

                                                                 10.

 

Widok był tym razem straszny. Nienaturalnie wybałuszone oczy asystenta patrzyły na Elizabeth, jego rude włosy falowały jak gdyby na niewidzianym wietrze, z gardła dobywało się charczenie i wycie, a skręcające pod nienaturalnymi kątami kolana rzucały ciało Whistona do przodu. Był tuż przed Beth, gdy stanął jak wryty.

— To ty! — krzyknął z dojmującym rzężeniem.

Sir Izaak patrzył zdezorientowany. Nadal mglił mu się wzrok.

— Owszem, ja to ja. Genialne spostrzeżenie. — Odpowiedziała Elizabeth. Uśmiechnęła się kpiąco do Whistona.

Asystent uczynił krok wstecz.

— Wiesz, że cię nienawidzę? — Zapytał normalniej już brzmiącym głosem.

— Wiem! — Prychnęła. — Wszyscy, którzy mnie nienawidzą, miłują śmierć.

Whiston ponownie się cofnął. Patrzył przez chwilę na Elizabeth, po czym zapytał, wskazując na sir Izaaka:

— To on?!

— Tak. — Odparła tym razem poważnie i cicho Elizabeth. — To on.

Przez chwilę panowała cisza. Tylko zegar w kącie, wskazujący już trzecią w nocy, posuwał czas do przodu. Oddech starca zwolna się uspokajał.

— Wiesz, że gdy on za dwa już lata umrze, znowu powrócę w ciało Whistona? — Podjął diabeł. — Że zacznę rozgłaszać wszem i wobec, jakim skąpcem, zimnym i mściwym człowiekiem był mój pan? Czym zepsuję mu opinię wśród ludzi na wieki?

— Wiem. — Odpowiedziała spokojnie Elizabeth.

Nagle diabeł spojrzał oczyma Whistona na kobietę tak pożądliwie, że starzec sam poczuł przechodzące przez jego ciało potworne pożądanie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył, a w ślad za nim wstręt i nie do zniesienia ból.

„Muszę ją obronić.” — Odczuł raczej niż pomyślał. Rozejrzał się gorączkowo, ale oprócz kredy przy tablicy i zmiętych rulonów w dłoni nie zauważył nic, co by się do tej obrony nadawało.

— Wiesz, że ciebie pragnę?! — Zakrzyknął opętany.

— Wiem doskonale. — Odparła wciąż spokojnie, a spokój w jej głosie uspokoił także Newtona. Jednak tylko na chwilę.

— Najbardziej pożądasz wszak tego, czego najbardziej nienawidzisz — kontynuowała tymczasem Elizabeth. — I sam nienawidzisz się za to, że pragniesz, czego nienawidzisz, i że tak nienawidzisz, czego pragniesz.

Szatan w ciele Whistona spoglądał na nią jeszcze przez chwilę, jakby prężąc się do ataku. W tym momencie fizyk, patrząc na trzepoczące na ścianach cienie znajdujących się w komnacie postaci doznał dziwnego wrażenia. Liczne — z powodu licznych świec w żyrandolu — cienie Whistona skupiały się wszystkie na tylnej ścianie tuż za nawiedzonym, tworząc jak gdyby legion poskręcanych i pokracznych postaci. Elizabeth posiadała cztery cienie — niczym cztery pory roku — po jednym na każdej ze ścian. Wąski cień na tylnej, wejściowej ścianie, który, obróciwszy się, wyraźnie zobaczył, wyglądał jak cień ślicznego młodego dziewczęcia, które jeszcze nie weszło w świat. Cień na ścianie po lewej stronie miał równie powabne, ale już pełniejsze kształty i kojarzył się starcowi z młodą małżonką, która jednak miała jakby orle skrzydła, zaś podobny, choć różny nieco cień po prawej — z młodą matką, tulącą w ramionach małe dziecię. Tylko jej cień na przedniej ścianie, zajmujący miejsce pomiędzy legionem pokracznych postaci a tablicą, wyglądał jak cień starki, trzymającej w prawej dłoni coś na kształt kosy i grożącej nią poskręcanym cieniom asystenta. Ten ostatni mimo to wciąż prężył się do skoku.

„Niedobrze.” — Pomyślał zmęczony starzec. — I ukazał się wielki znak na niebie. — Przypomniał sobie nagle słowa Apokalipsy.Niewiasta odziana w Słońce i Księżyc pod stopami jej, a na głowie jej korona z dwunastu gwiazd.

Wpatrzony w Elstob, jak kobra w lwicę, asystent postąpił krok do przodu, a siedem cieni za jego plecami poruszyło się złowrogo.

Ale oto grozi jej rudy smok o siedmiu głowach — przypominał sobie kolejne słowa Janowego objawienia — i staje przed nią, by pożreć jej dziecię.”

— Wielka Matka! — Prychnął tym razem diabeł, postępując znowu o krok. — Wszystko obejmujący, nieubłagany świat, w niebieskiej szacie utkanej z gwiazd, ocieniona złotymi owocami i łagodnie oświetlona sierpem Księżyca… — syczał do kobiety niczym w transie, a jego oczy świeciły wężowym, zielonym blaskiem. — Patrzysz ze współczuciem na biedne stworzenie, które wszak sama obejmujesz twardymi rękami tak mocno, że krwawi ono z głębokich ran. — Szatan zaśmiał się szyderczo, a jego cienie na ścianie groźnie zadrgały.

— Przeze mnie życie jest męczarnią. — Odpowiedziała cicho i smutno Elizabeth. — Ale zarazem obietnicą odrodzenia. Jestem otchłanią, światem zmarłych i tym, co uwodzi, ale także duchowym Zachwytem.

Diabeł stanął, lecz zimny przeciąg zawiał w tym momencie od jednych drzwi sali ku drugim i zakołysał sufitowym, pełnym świec żyrandolem, a cienie na ścianach, jak gdyby wskutek tego, nagle poruszyły się i zaczęły zmieniać. Najbliższy cienia starki cień Whistona przybrał kształty niby czarnego rycerza w płytowej zbroi, o długich i ostrych ostrogach, który wyciągnął w kierunku staruszki naraz topór i miecz. Ta zamachnęła się w jego kierunku kosą, ale cień rycerza zgęstniał wówczas niby w cień skały albo kamienia, a uderzający weń cień kosy rozpadł się na dwoje, jakby łamiąc się.

Wodzący oczyma od ściany do ściany Newton zobaczył, jak w tym samym czasie inny cień szatana, przybierający formę wilka albo wielkiego psa, przeskakuje ze ściany na ścianę, rzucając się w kierunku cienia dziecka na ręku matki, ale gdy tylko przed nią stanął, odwrócił się gwałtownie i wyszczerzył zęby na inny, skradający się z tyłu cień Whistona, który przybrał kształty wymachującego maczugą olbrzyma.

„Zwierzęta zawsze ją uwielbiały.” — Zauważył przelotnie fizyk, lecz zaraz skupił się ponownie, na zmieniającej się niczym w kalejdoskopie scenerii. W tym samym albowiem czasie cień panny ze skrzydłami zmienił się w cień gigantycznego orła, zanurkował poprzez płaszczyzny ścian i porwał olbrzyma, unosząc go ku plafonowi, gdzie obojętny i nagi Bóg Ojciec z cyrklem w dłoni stwarzał nadal świat. Zarazem cień dziewicy ujął łagodnie łeb pełznącego ku niej groźnie poprzez wszystkie cztery ściany węża, a wąż jął w odpowiedzi na to łasić się niczym pies lub oswojony baranek.

— Jestem Panią Dzikiej Zwierzyny oraz Władczynią Węży. — Powiedziała pogodnie Elizabeth do czającego się przed nią demona. — W ten sposób nie pokonasz mnie.

W tym momencie Newton spostrzegł nagle, że inny cień Whistona w kształcie człowieka z koźlimi kopytami oraz rogami i widłami w dłoniach zaszedł matkę z dziecięciem od tyłu.

„Nie zdąży zareagować.” — Pomyślał w ułamku sekundy przerażony. Ciemna rogata postać sięgała już ostrymi zębami wideł ku matczynemu cieniowi Elizabeth. W tym samym ułamku sekundy spłynęła na sir Izaaka pewna myśl. Przypomniał sobie teatrzyk cieni, w którym występował kiedyś w kościele w Colsterworth jako dziecko. To były najlepsze może lata jego życia, ale nie zamierzał teraz tego analizować ani wspominać. Postąpił jedynie do przodu, rzucając na podłogę zwoje i szukając na ścianie swojego cienia. Był. Przed rogatą postacią, tuż prawie obok matki-Elizabeth. Starzec, szukając najlepszej pozycji złożył swoje ręce w kształt krzyża. Wieloletnie doświadczenie twórcy nauki o optyce pomogło, a właściwie zadziałało automatycznie. Potężny cień krzyża wyrósł nagle przed cieniem diabła, który zamarł, zda się zaskoczony, a wtedy sir Izaak, krzyżując inaczej dłonie, zmienił je w wielkie ostre nożyce, które w jednym momencie ucięły łeb szatanowi.

„Uff — Pomyślał — Niewiele brakowało.”

Rozejrzał się w napięciu znowu. Na tylnej ścianie cień dziewicy przygniatał właśnie stopą łeb nietoperzowatemu smokowi. Na przedniej ścianie natomiast cień starki, tym razem rozfalowany jak wody jeziora pochłaniał właśnie kamień.

— Nie dasz mi rady! — Zawył Szatan, rzucając się do przodu. — Tym razem ten twój nie uratuje cię!

Newton patrzył skamieniały, jak Whiston skacze ku kobiecie. Zaczął raz jeszcze zbierać się w sobie, by stanąć miedzy nim a Elizabeth, choć niewielką miał nadzieję, by ofiara jego na coś się zdała. Elstob patrzyła jednak spokojnie na zbliżającego się asystenta, a w jej oczach nie było ani krztyny strachu. Przerażonemu fizykowi zdało się nawet, że dostrzega w nich jedynie litość, troskę i współczucie.

„O, Boże! — Pomyślał. — On ją teraz dopadnie.”

Ale w tym momencie opętany spojrzał także w oczy kobiecie i zawył rozpaczliwe. Odpowiedziało mu drżenie i wibrowanie szyb.

— Ja już nie mogę tak dłużej — powiedział Whiston ze szlochem, osuwając się na kolana.

Elizabeth podeszła do niego, pochyliła się i objęła miękko dłońmi jego głowę.

— Wiem. — Powiedziała. — Przecież dobrze wiesz, że wiem.

Szatan zaszlochał znów rozdzierająco. Kobieta stała nad nim i głaskała go po głowie. Cienie stopniowo się rozmywały.

— Jestem tym, czego nie możesz uniknąć. — Rzekła. — Bo jestem Losem. — Dodała. — Nie bój się.

Ale Newton, nie czekając na koniec przemowy, zebrał jeszcze raz siły, podniósł z podłogi zwoje i, wspinając się na palce, przytknął rulon papierów do świec żyrandolu, po czym rzucił płonący zwój w przejście pomiędzy rzędami.

Elizabeth i diabeł nie zwrócili na to uwagi.

— Wytrzymaj. — Powiedziała cicho do diabła. — Jeszcze tylko do końca tego Wszechświata. To dziewiętnaście miliardów lat. Zleci. A jak część zawsze jest antonimem całości, tak zło, które czynisz, staje się częścią dobra.

— Nie! Nienawidzę i ciebie, i dobra! — Zakrakał kruk, wzlatując ponad ciało Whistona. Asystent zwiotczał i osunął się, podtrzymany przez Elizabeth, na deski podłogi. Kruk zaś, kracząc „Ja nienawidzę!” latał jeszcze chwilę pod sufitem, aż zajęły mu się od świec ogniem pióra — opadł płonącą spiralą na dogasające na podłodze papiery. Ale — jak zdało się Newtonowi — w jego ostatnim krakaniu pobrzmiewało tym razem coś na kształt ulgi i wdzięczności.

Izaak podszedł do Elizabeth i pomógł jej przenieść na lawę bezwładnego Whistona. Czuł się już znacznie lepiej.

„To jej obecność. — Pojął. — Dodaje mi sił.”

Elstob uśmiechnęła się znowu do starca.

— Za godzinę obudzi się i może zabrać ciebie do domu, sir Izaaku. — Powiedziała, wskazując nieprzytomnego asystenta. Po czym dorzuciła ciszej: — Dziękuję, uratowałeś mnie… i dziecko.

Newton patrzył na nią nieruchomo.

„Dopuściłaś, żebym was uratował.” — Pomyślał. A na głos rzekł:

— Kim jesteś?

— Jeszcze się nie domyśliłeś? — Odpowiedziała z lekką ironią. I zaraz dodała: — Chodź; usiądź też na ławie, musisz odpocząć.

— Domyślam się, kim jesteś — odparł poważnie Newton, ale chcę to usłyszeć od ciebie.

— Dobrze, więc. — Powiedziała. — Nazywają mnie Różą Kosmosu. Jestem Jego matką.

Newton usiadł wraz z Elizabeth na ławce w pierwszym rzędzie i popatrzył na katedrę zamyślony. Zapadłej ciszy nie przerywało już ani krakanie wron, ani zimowy wiatr.

— Jesteś więc matką naszego Pana. — Powiedział cicho, nie patrząc na Elizabeth. — Maryjo! — dodał. — Bądź pozdrowiona.

— Nie! Nie, sir Izaaku! — Roześmiała się dźwięcznie. — Nie jestem matką Jezusa. Jezus to mój wnuk.

Newton trawił w myślach zasłyszane słowa.

— Jesteś przeto — przełknął głośno ślinę — Jesteś więc matką… — Zawahał się, nie potrafiąc dokończyć.

— Owszem, Jego! — dokończyła zań Elizabeth, wskazując na sufitowy plafon, gdzie nagi i stary dziecko-Bóg Jehowa stwarzał właśnie świat. — Możesz nazywać mnie: Sophia-mądrość. Jestem matką Przedwiecznego Boga — uśmiechnęła się powabnie.

Newton milczał tym razem długo. Pamiętał pierwsze lekcje religii w starym małym, niedoświetlonym zawsze kościele w Colsterworth, gdzie zapytał pewnego razu kapłana: „A czy Bóg miał matkę?”

— Miał, Maryję. — Kapłan nie zrozumiał. Zatem mały przyszły uczony drążył dalej.

Co było pierwsze, księże — Bóg czy jego matka? Czy Bóg stworzył swoją matkę, czy też matka Boga powołała go do istnienia? Jeżeli matka była przed synem (czyli normalnie) to ona powinna być pierwszym poruszycielem, bo przez jej poruszenie powstał drugi poruszyciel — Bóg.

Ksiądz nadal nic nie rozumiał, a na domiar nazwał Izaaka heretykiem i koniecznie chciał wyznaczyć mu pokutę. Mały Izaak jednak nie dawał za wygraną.

— Przecież każdy powinien mieć matkę, proszę księdza. — Powiedział.

Nie pamiętał teraz już, jak potoczyła się dalej ta rozmowa. Pamiętał jednak dojmujące uczucie żalu, gdy kilka lat później uwierzył, że jest tylko jeden Stwórca: Bóg-Ojciec. Odrzucając obraz Stworzycielki, poczuł się — po raz drugi w życiu — jak półsierota.

— Macie rację, czując że może naraz być tylko jeden Stwórca. — Podjęła z namaszczeniem kobieta, jak gdyby czytając w myślach fizyka. — Ale jako matka i syn nie zrodziliśmy się i nie stwarzaliśmy świata na raz. Ja jestem Daath-Otchłanią, która była zanim nastał początek i nim Duch Boży jął unosić się nad płodowymi wodami.

— Ale nadal czekam na wypełnienie. — Dodała.

Starzec spojrzał smutno na Elizabeth.

— Szkoda. — Powiedział. — A myślałem…

— Że kobieta, którą kochasz, też cię pokochała? — Dokończyła za niego Sophia-Elizabeth. Znowu się śmiała, lecz robiła to z takim wdziękiem, że stary Izaak nie potrafił czuć złości.

— No, tak — odpowiedział. — Tak.

— Bo to prawda. — Odparła, odwracając głowę. — Nie jest mi łatwo to mówić — kontynuowała. — Jestem w każdym razie kobietą, ale... wiedz, że jeżeli kocham kogoś, sir Izaaku, nad czas oraz wieczność, to tym kimś nie jest nikt inny, niż ty, a on — tu wskazała na nagiego Boga na górze — to jest... był... będzie nasz — twój i mój — syn.

Newton patrzył w milczeniu na kobietę, czekając na ciąg dalszy.

„Jutro zgłoszę się sam do zakładu dla obłąkanych — pomyślał — gdzie zakują mnie w łańcuchy i polewać będą co dzień dla opamiętania zimną, morską wodą, ale niechże jeszcze jak najdłużej trwa to dziś.”

— Chcesz mieć ze mną syna? — Zapytał z niedowierzaniem. Popatrzył z powrotem na plafon na suficie. Potrząsnął oszołomiony głową.

— Właściwie to już go mamy. — Odrzekła wesoło. — Stworzył nasz świat.

Newton milczał, niezdolny do wyrzeczenia słowa, czekając na ciąg dalszy.

— Skoro ludzie są dziećmi Boga, to dzieckiem człowieka jest Bóg. — Dodała. — Jestem Mistrzynią i Rozkoszą Stwórcy, który stworzył człowieka, ale żeby Go zrodzić, muszę wypełnić się człowiekiem.

Sir Izaak ciągle nie odpowiadał.

Elizabeth popatrzyła nań z kpiną.

— Mam ci to wytłumaczyć, jak wielkiemu fizykowi? — Zapytała. Nadal milczał.

— Czas jest, jak wiesz, cyklem. — Powiedziała. — Przeszłość jest przyszłością dla przyszłości, a przyszłość to przeszłość przeszłości. Wszechświat jest kulą, lecz ta kula ma złączone bieguny, więc początek będzie też końcem. — Uśmiechnęła się lekko. — Kształt Wszechświata nazwą za paręset lat torusem rogowym. Zatem to, co dopiero będzie w tym Wszechświecie, odbyło się już.

— Oczywiście było to dawno temu. — Dodała kpiąco. — Więc będzie za czas długi. A raczej za wieczność. Mamy do dyspozycji cały czas świata i całą wieczność nieba.

Nagle spoważniała.

— Tak bardzo tęskniłam za Tobą od początku Wszechświata i tak bardzo czekałam teraz, aż nadejdzie czas, bym mogła tu powrócić. — Położyła głowę na pierś Izaaka. — Wyszłam z Głębi i Ciszy, aby rodzić eony, lecz cierpienie, strach, zwątpienie i niewiedza, to postacie mojej męki, kiedy jestem bez Ciebie sama. — Spróbowała się uśmiechnąć, lecz w jej oczach zabłysły niczym gwiazdy łzy. — Byłam Duchem Świata na wygnaniu. Bo kobieta jest sobą tylko w życiu mężczyzny. I w swojej śmierci. — Zakończyła.

Starzec wyciągnął ramię i przytulił ją mocno do siebie. Trwali w milczeniu przez chwilę, która równie dobrze mogła być wiecznością. Trwali tak nadal, kiedy dziedziniec zaroił się gwarem powozów — uczeni powracali.

 

 

                                                                 11.

 

Newton siedział w wypełnionej znów po brzegi sali wykładowej, ale tym razem obok Sloane’a, Pope’a i sir Edmunda Halleya jako słuchacz. Stojąca za katedrą Sophia wygłaszała zaś pierwszy, odkąd do nich przed laty przybyła, choć zarazem, jak zapowiedziała, ostatni swój wykład.

— Ja jestem tą, co przybyła z Bezdni i Milczenia — Mówiła gestykulując miękko ku zebranym.

— Jestem pierwszą po Bogu i pierwszą przed Bogiem. Przed wiekami byłam ustanowiona, od początków przed powstaniem świata. Gdy Pan budował niebiosa, byłam tam. Gdy w górze budował obłoki, gdy morzu wyznaczał granice, ja byłam u Jego boku Mistrzynią, byłam Jego rozkoszą dzień w dzień, igrając na okręgu Jego ziemi, rozkoszując się synami ludzkimi. Otóż teraz słuchajcie mnie, synowie. — Podniosła głos. — Błogosławiony człowiek, który mnie słucha! Bo kto mnie znalazł, znalazł życie i zyskał łaskę u Pana, lecz kto mnie pomija, zadaje gwałt własnej duszy.

Zebrani słuchali w oszołomieniu, a siedzący niedaleko fizyka Swedenborg patrzył na Sophię w niemym zachwycie.

— On od razu ją zaczął wyczuwać. — Pomyślał Newton. — Będzie kiedyś wielkim mistykiem. A ten — tu spojrzał na tępo gapiącego się na Sophię erudytę Sloane’a — będzie pewnie moim następcą w Stowarzyszeniu.

— Ja jestem niczym dla siebie i wszystkim dla kogoś drugiego. — Głosiła dalej Elizabeth. — Jestem zimą w lecie i latem w zimie. Jestem zwiędłym liściem na wiosnę, ale jesienią — świeżym pąkiem. Jestem czasem w wieczności oraz wiecznością w czasie. Ja jestem nienawiścią, czyli pożądaniem w miłości, ale miłością w zajadłej nienawiści. Jestem Bogiem dla człowieka, ale tylko człowiekiem dla Boga.

Izaak patrzył na Elizabeth w skupieniu.

„Nie wiem, kim wydam się po śmierci światu. — Pomyślał. — Ale sobie samemu zdaję się być teraz tylko małym chłopcem, bawiącym się całe życie na morskiej plaży i cieszącym się ze znalezienia gładkiego kamyka albo ładnej muszelki, podczas gdy nieskończony ocean prawdy rozciągał się przede mną nieodkryty.”

Przestał myśleć zasłuchany w takt tykania zegara w rogu i płynących miarowo słów.

— Nazywano mnie Wielką Matką[6], Przedwieczną Matką Ziemią oraz Wielką Boginią Łowów — kontynuowała Elizabeth. — Choć dziś już przestałam łowić. — Dodała ciszej. — Nazywano mnie: Gaia, Rhea i Demeter. Nazywano mnie Artemidą i Panią Zwierząt: Potnia Theron. — W tym momencie głowy większości zebranych zwróciły się ku oknom, za którymi gromadziła się coraz większa gromada kotów i psów.

— Dobrze, że u nas w Londynie nie ma węży — stwierdził Newton.

— Jestem kobietą, a zatem formą, kształtem i granicą. — Mówiła dalej kobieta. — Jestem Harmonią[7] Wszechświata, która trwa ponad Morzem Czasu i jestem sobą tylko dla tego, kto mnie dla siebie pokocha. — Tu spojrzała na sir Izaaka, który odwzajemnił spojrzenie. — Jestem miejscem dla każdej rzeczy i każdej rzeczy nadaję kształt. A ten kształt — dodała — człowiek może wypełnić Bogiem.

Za oknem wstał już świt, wydobywając na światło dzienne sąsiednie wąskie, lecz kolorowe kamienice, korony drzew pokryte białym puchem i równie białe obłoki, sunące po rozpogadzającym się niebie.

„To mój syn to wszystko stworzył. — Pomyślał sir Izaak, patrząc na aureolę żółtych promieni słońca, które, obejmując nieboskłon, wychynęło zza chmur. — Jakże jestem z niego dumny.”

Tymczasem Sophia, którą nazywał wciąż w myślach Elizabeth, zakończyła. Skłoniła się z wdziękiem zebranym, po czym wyszła zza katedry. Zaczekała przez chwilę, aż sir Izaak wygramoli się ze swego siedzenia.

Newton podał jej ramię i razem, wolno, poprzedzani przez powstałego również gdzieś z tylnego rzędu Whistona, ruszyli do wyjściowych drzwi.

 

 

                                                                 12.

                                                            [Epilog]

 

Wrony krakały raźno, zda się w takt podrygów powozu na zaśnieżonych kocich łbach londyńskiego bruku. Chmury odsłaniały co chwilę jasne, świecące już wysoko na niebie słońce. Siedzący w powozie stary mężczyzna otulił kobietę swym płaszczem.

— Pewnie nie możesz się zaziębić. — Rzekł. — Ale....

— Mogę. — Odpowiedziała Elizabeth, spoglądając mu z powagą w oczy. — Nie wiesz, że ja mogę wszystko?

Newton pokręcił z dezaprobatą głową i jeszcze szczelniej otulił kobietę.

— Masz rację, Izaaku — uśmiechnęła się szelmowsko. — Jestem centralnym, a więc najczulszym punktem Stworzenia. Trzeba o mnie bardzo dbać. — Zamrugała zalotnie powiekami.

Newton skinął znowu głową. Przez chwilę jechali w milczeniu. Z przodu, siedzący na koźle Whiston gawędził o czymś wesoło ze stangretem, ale ściany powozu tłumiły słowa. Za to biegnące z tyłu za powozem psy oraz koty szczekały co jakiś czas lub fukały, nie płosząc jednak na szczęście, jakimś dziwnym trafem, koni.

Starzec usiłował sobie przez chwilę wyobrazić, jak wyglądał będzie niedługo ich dom, w którym dotąd nie hodował nigdy żadnych zwierząt, ale przekroczyło to możliwości jego wyobraźni, więc zamienił to wyobrażenie na inną, intrygującą go od tak dawna myśl.

— Czym jest dziesiąty etap istnienia, siódme niebo? — Zapytał.

— Współistniejącą pełnią zaktualizowanych wszechmożliwości. — Odrzekła Elizabeth. — Jest doszłym do skutku pocałunkiem, którym chciałeś mnie równo siedem lat temu obdarzyć, lecz nie starczyło ci na to odwagi. Jest twym czasem, jaki poświęciłeś badaniom, ale też nie doszłym przez to tu do skutku czasem, w którym uganiasz się za każdą z podobających ci się dziewcząt. — Tu skrzywiła się z niesmakiem. — Jest każdą twoją rozmową z ojcem, jaka się wskutek jego śmierci nie odbyła. Jest wielkim galeonem, którego jesteś kapitanem, gdy miast praw przyrody, odkrywasz kolejny ląd. Jest też zadanym przez ciebie pytaniem, którego przed chwilą mi nie zadałeś, bo znów braknie ci odwagi. — Dokończyła ze smutkiem.

Newton pokiwał głową.

— Znasz to moje niezadane pytanie?

— Owszem. — Odparła Elizabeth. — A odpowiedź na nie brzmi: nie.

— Nie?! — Zapytał przerażony. — Mam, jakem słyszał, spędzić jeszcze dwa lata na tym świecie, a twoja odpowiedź brzmi nie?!

Tym razem to Elizabeth pokiwała głową z powagą.

— Wiesz, że potencjalnie mogę wszystko, ale pewnych rzeczy po prostu nie zdążyłam się nauczyć. Zatem odpowiedź brzmi nie — zakończyła z żalem — nie umiem gotować...

Sir Izaak roześmiał się głośno, nie mając już siły na utrzymywanie powagi. Whiston na koźle, usłyszawszy ów śmiech, też się uśmiechnął i popatrzył porozumiewawczo na stangreta.

— Nie martw się. — Odpowiedział tymczasem wciąż trzęsący się ze śmiechu Newton. — Jako biedny student w Cambridge całkiem nieźle sobie z tym gotowaniem radziłem. Nauczę cię.

Elizabeth uśmiechnęła się promiennie. Powóz zatrząsł jeszcze po raz ostatni i stanął. Psy z tyłu zaszczekały, a w otwierających się drzwiach karety pojawiła się głowa Whistona.

— Panie... i pani. — Powiedział. — Zajechaliśmy już pod dom.


 

[1] Jezu , dla miłości Twej/ wyrzeknę się mej rodziny.

[2] Jezu, dla miłości Twej/ naśladować Ciebie chcę/ zapłać Jezu litościwy [Anonim, rando pobożne, XIII w.].

[3] Początek Ody do Radości L.V. Beethovena; słowa F. Schiller.

[4] Led Zeppelin, Stairway to Heaven (1971).

[5] Jestem duchem wiecznego przeczenia (J.W. Goethe, Faust, 1338).

[6] Bogini Matka (Potnia Theron, starożytność-starożytność) — prefigura Pani Harmonii w dawnych wierzeniach; obecnie utożsamiana niekiedy z Bożą Mądrością.

[7] Pani Harmonia (wieczność-wieczność) — Naczelne bóstwo i główny przedmiot kultu religijnego przyszłych tysiącleci. Jako kobieta — istota godząca w sobie wszelkie sprzeczności — synteza Boga i Diabła. Trzy główne, dotychczas istniejące religie monoteistyczne bazują na trzech cnotach ewangelicznych: islam na wierze, judaizm na nadziei, chrześcijaństwo — na miłości. Osią przyszłej wiary w Panią Harmonię będzie natomiast Sprawiedliwość (Prawda), zaś jej celem — absolutna wolność, polegająca nie tylko na pełnym wyzwoleniu naszej woli, ale także serca i rozumu. Jak pisze jednakże poeta:

 

Tu  większość pragnie Boga czynnej mocy

Co się jak dziećmi ludźmi opiekuje

Gdyż większość dla się tylko chce pomocy,

Podobne troski tylko do swych czuje.

A Prawda, która naszej chce opieki

Bo w nas jedyne szczęście swe posiada

I w nas wyłączne na Jej bóle leki

Jest niewygodna dla ludzkiego stada.

 

Porównaj także Ucieczkę od wolności Ericha Fromma. 

 

powrót do poprzedniej części powrót do strony eOpowieści Wizjonerskich