eGNOSIS

 

 

 

Krzysztof Zawisza (ur. 1963 w Lublinie). Fizyk teoretyk, filozof, prozaik, poeta. W latach 90-tych laureat ogólnopolskich konkursów literackich w kategoriach poezji i prozy. Obecnie związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Autor oczekujących na publikację prac naukowych w dziedzinach filozofii, logiki, matematyki, fizyki i astronomii. Najważniejsze z nich to:

1. Pełny system dedukcyjny. Podstawy oraz niektóre z zastosowań [tekst dotyczący możliwości dokonania pełnej arytmetyzacji języka naturalnego, przewidywanej przez R. Lullusa i G.W. Leibniza].
2. Nowe spojrzenie na problem antynomii w logice [przedyskutowana praca, zawierająca propozycję rozwiązania problemu antynomii logicznych, m.in. słynnego paradoksu kłamcy];
3. Czerwona nić w dziejach kosmologii, czyli Filolaos z Krotonu [zrecenzowana praca; ukazała się w kwietniu 2006 w Internecie na stronach pisma „Gnosis” i oczekuje na wydanie książkowe w Wydawnictwie AKME w Warszawie];
4. Wielkoskalowa Struktura Wszechświata. Konieczność vs. przypadek [wielokrotnie pozytywnie naukowo zrecenzowana praca, dotycząca odkrycia ‘Reguły Przypadku’; na jej podstawie powstał artykuł pt. A NewProbabilistic Measure as the Explanation of a Geometrical Order in Nature];
5. 4-D Horn Hypertorus as the Model of Spacetime [propozycja rozwiązania problemu przyspieszania ekspansji Wszechświata oraz łamania symetrii CP].
6. A New Natural Arithmetic with Division by zero and its Physical Consequences [Propozycja rozwiązania liczącego 1200 lat problemu dzielenia przez zero i przy jego pomocy wprowadzenia Ogólnej Teorii Pola w fizyce] .

Prywatne zainteresowania i hobbies: psychologia, literatura, religioznawstwo, tenis, badminton, broń wiatrowa.

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Edmund Halley

Izaak Newton

Robert Hooke

William Stukeley

Emanuel Swedenborg

Elizabeth Elstob

Ostatni wykład sir Izaaka cz. I

Krzysztof Zawisza

 

Nec fas est propius mortali attingere Divos[1]

[Edmund Halley[2] o sir Izaaku Newtonie[3]]

 

                                                                   1.

 

Wrony krakały, zda się w takt podrygów powozu na zaśnieżonych kocich łbach londyńskiego bruku. Chmury przesłaniały co chwilę jasny, świecący w pełni księżyc. Skulony w powozie stary mężczyzna wzdrygnął się, odłożył ściskany dotąd kurczowo w prawej ręce rulon papierów i otulił szczelniej płaszczem. Kiedyś każdej zimy wrony tak samo krakały co niedzielę w drodze z rodzinnego Woolsthorpe do białego jak sam śnieg kościoła w Colsterworth, ale tamten powóz nie trząsł boleśnie, tylko podskakiwał wesoło na wybojach wiejskiego traktu. Lecz nie to było pierwszym wyraźnym wspomnieniem. To musiało być z górą 80 lat temu, gdy ów wielki czarny ptak — małe dziecko, które teraz było starcem, nie wiedziało, czy to kruk czy też wrona — wleciał nagle przez uchylone okno powozu i z przeraźliwym, gardłowym skrzekiem jął bić skrzydłami o dach. Harriet, matka, krzyknęła coś głośno, malec nie rozróżniał jeszcze wtedy na tyle słów, by to zrozumieć, ale ptak — jak gdyby przestraszony tym krzykiem — opadł nagle na twarz chłopca. Wspominając to starzec zaczerpnął gorączkowo powietrza, jakby ostre skrzydła znowu biły w jego usta, zasłaniając oczy czernią, tamując oddech. Ale powóz znów podskoczył na bruku, przypasana do boku starca szpada zabrzęczała dźwięcznie, a głucha grudniowa teraźniejszość — jak chluśniecie z kubła lodowatej wody — zagasiła momentalnie dawny, płonący w umyśle obraz.

Wrony na zewnątrz nadal skrzekliwie krakały, a nieliczne, umieszczone z rzadka na słupach olejowe latarnie rzucały czasem do wnętrza powozu jedynie nikłe promienie światła. Mężczyzna pochylił się do przodu i zapukał w przednią ścianę powozu, ponaglając stangreta. Właściwie nie byli jeszcze spóźnieni, nowy zegar na wieży, którą właśnie mijali pokazywał, że mają prawie pół godziny do rozpoczęcia spotkania, ale stary człowiek odruchowo pragnął uciec przed siebie od przeszłości, od wspomnień, od dzisiejszego snu. Lecz o ile ta dawniejsza przeszłość w istocie jęła się rozmywać wraz z zacięciem konia przez stangreta i coraz szybszym kołysaniem powozu, o tyle sen dzisiejszy pozostawał w pamięci starca niewzruszony, jak złowroga czarna morska skała, wystająca nad powierzchnię wśród fal.

Starzec wierzył w sny. Może dlatego, że kiedyś wyśnił w nich siebie; że to we śnie najpierw widział rozwiązanie nierozwiązalnych zda się problemów, nad którymi pracował całe życie. Może dlatego, że sny były, jak wierzył, pamięcią przyszłości, podczas gdy na jawie pamiętał jedynie przeszłość. Ale przeszłość połączyła się teraz ze snem.

— Ptak jest symbolem duszy — wyszeptał cicho do siebie. — Dusza uleci w niebo, jak ptak.

Dzisiejszy sen był dziwny. I straszny. Starzec długo nie mógł zasnąć w nocy. Położył się wcześnie, ale myślał o dniu, który go czeka, o wieczorze, który zacznie zbliżać się od przebudzenia; o wykładzie, który ma wygłosić tego wieczora, o audytorium, jakiego nigdy jeszcze przedtem nie miał, choć wykładów wygłaszał już w życiu tysiące. Może ten będzie jego ostatnim. Ogień w kominku wygasł, w wypełnionej książkami komnacie zrobiło się chłodno, a za oknem zaświtała już zimowa szarość, gdy nareszcie usnął zmęczony. Ale tylko po to, by po chwili zbudzić się z krzykiem. A przebudzenie — jak zaraz to zobaczył — było gorsze od snu. Na wspomnienie tego wzdrygnął się.

Ciche rżenie konia z tyłu, znamionujące jadący tam powóz, przywróciło go jednak znów teraźniejszości.

— Czasem ścigają nas wspomnienia — rzekł do siebie — a czasami ściga nas przeczucie przyszłości. To drugie jest stokroć gorsze, bo od przeszłości i tak się bez ustanku oddalamy, ale przyszłość zbliża się do nas i jest w nas z każdą chwilą obecna coraz bardziej. I nie mamy przed nią dokąd uciec.

Koń z tyłu znowu zarżał, tym razem jednak z większej dali, niczym echo przeszłości, która — zwyciężona już przez przemijanie — zostaje za nami. Starzec odsunął od siebie rulon z papierami i wyciągnął zegarek z kieszeni. Otworzył go, sapiąc cicho i usiłował coś dostrzec na tarczy. Ale księżyc znowu zaszedł za chmury i było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć.

— Czas jest tylko czasem — pomyślał. — Czasem, więc nie ma go. Wiedział więcej niż inni ludzie o czasie, lecz nie potrafił odczytać w mroku wskazań kieszonkowego zegara. Gdyby miał swój duży zegar wodny, który zrobił jako chłopiec z wyżebranej od szwagra landlorda starej skrzynki w Woolsthorpe Manor, może mógłby teraz coś dostrzec. Mimo to wiedział jednak, że są już blisko. Od tak wielu lat przemierzał miesiąc w miesiąc tym samym powozem tę trasę, że znał na niej niemal każdy trzęsący wybój, dziurę i kamień, chociaż nigdy się nad ich istnieniem nie zastanawiał. Wrócił na chwilę do wspomnienia dzisiejszego snu, w którym to leżał w swoim, wypełnionym książkami pokoju, na chłodnym porannym łożu, przy dogasającym kominku, nie mogąc w tymże śnie zasnąć, aż przyśniło mu się, że zapadł już w sen, gdy zbudziło go — w tym śnie — przeraźliwe krakanie. I śnił dalej, że otworzył oczy, by zobaczyć wielkie czarne ptaszysko (nie mógł dostrzec w półmroku czy to kruk, czy wrona), które opadało mu szybko wprost spod sufitu na twarz. Przestraszony, otworzył usta do krzyku, ale ptak wówczas chwycił nagle dziobem język starca i łopocząc gwałtownie skrzydłami wzleciał w górę. Straszny ból oznajmił śniącemu, że nie ma już wyrwanego języka, a gwałtowne charczenie i kaszel — że krztusi się własną krwią. Zbudził się wtedy naprawdę z krzykiem i rwącym bólem przygryzionego języka, czując w ustach smak krwi, mdły i słony, zaś w uszach słysząc głośne krakanie, które zrazu zdało się jeszcze dochodzić ze snu. Po chwili zobaczył jednak, że w pokoju, w którym w międzyczasie zrobiło się już nieomal całkiem jasno, lata wielkie czarne ptaszysko (nie miał czasu dostrzec, czy to kruk czy wrona), które dostało się widocznie przez niezamknięte okno w sieni i korytarz do środka. Przerażony zaczął wołać Whistona, lecz nim zakrwawiony na pokrytej jeszcze mydłem twarzy, wymachujący brzytwą i z rozwianym swoim rudym włosem asystent wpadł do pokoju, czarny ptak z obrzydliwym skrzeknięciem uderzył o okienną szybę i — rozbiwszy ją — wyleciał na zewnątrz.

Wytrącony znowu z równowagi wspomnieniem, stary człowiek nie zauważył, że gdy stangret zajeżdżał przed okazały, choć pogrążony w mroku budynek, jadący za nimi powóz, zatrzymał się cicho o przecznicę z tyłu.

 

 

                                                                 2.

 

Gdy wjeżdżali przez niewielki przejazd na wewnętrzny dziedziniec, kopyta koni, pozbawione nagle osłony śnieżnego dywanu, zadudniły złowieszczo o bruk.

„Noc dopiero się rozpoczyna — pomyślał starzec — już nie lubię nocy tak bardzo, jak kiedyś.”

Powóz stanął. Stary człowiek chwycił papierowy zwój i z zaskakującą, jak na jego lata, chyżością zabrał się do wysiadania. Stangret zsiadł już z kozła i ruszył, by otworzyć drzwi powozu, ale jakaś ciemna postać wybiegła z domu i uprzedziła sługę.

— Witaj, sir Izaaku — powiedział raźno sporo młodszy od starca, choć też już w sile wieku szczupły, średniego wzrostu i o ascetycznej, lecz miłej twarzy mężczyzna, otwierając drzwi karety. — Czekaliśmy na Ciebie. Wszyscy już są.

„Wszyscy? — Pomyślał ironicznie Izaak Newton. — Jeszcze przed paroma laty wszyscy oznaczało więcej niż dziś.”

Przyciskając lewą ręką papiery, prawą schwycił się wewnętrznej klamki drzwi od powozu i usiłował zeskoczyć na ziemię. Ale lewe kolano ugięło się nagle pod nim i byłby potknął się o własną szpadę, i upadł, gdyby młodszy mężczyzna nie chwycił go krzepko pod ramię i nie pomógł ostrożnie zejść na dziedziniec. Sir Izaak skrzywił się.

— Witaj, Alexandrze — powiedział ze smutkiem — przepraszam cię, ale jestem chyba już za stary nawet na to, by wysiąść o własnych siłach z powozu.

Koń zarżał gdzieś cicho na zewnątrz, ale nie było słychać turkotu kół. Żaden z zajętych rozmową mężczyzn nie zwrócił na to uwagi.

— Twoja prawdziwa siła nigdy nie była materialna — odpowiedział mężczyzna nazwany Aleksandrem. — I to właśnie dla tej twej prawdziwej siły czeka teraz tam na ciebie — tu wskazał otwarte drzwi kamienicy. — Czeka tam niecierpliwie na ciebie, sir Izaaku, cały prawdziwie naukowy świat.

Newton skrzywił się znowu, choć tym razem nieznacznie, ale przyjął podane mu ramię i — odprawiwszy skinieniem stangreta — ruszył wraz z Aleksandrem do ciemnego wnętrza. Kątem oka dostrzegł niziutką, dziecięcą chyba figurkę, obserwującą ich z mroku, lecz gdy obejrzał się przez ramię, okazała się ona jedynie grą cieni, które noc wprowadziła do bramy.

Z wolna ogarnął ich mrok i cisza sieni. Uporczywe krakanie wron zostało z tyłu i rozpłynęło się w ciągu paru sekund. Aleksander, podtrzymując jednym ramieniem starca, w drugie wziął jego papiery i poprowadził sir Izaaka długim, wąskim korytarzem, oświetlanym z rzadka przez zawieszone w ściennych lichtarzach świece. Tylko daleko przed nimi majaczyło jasne i coraz silniejsze, w miarę postępującego marszu, światło.

„Tak wyglądać muszą narodziny — pomyślał Newton. — Ciekawe, czy tak wyglądać będzie wkrótce moja śmierć” — dodał w myślach, a głośno zapytał:

— Kto przyszedł?

— Prawie każdy, kto tu kiedykolwiek wcześniej był — odpowiedział z nutą satysfakcji Aleksander. — Jest też specjalny gość ze Szwecji — dorzucił tajemniczo i zamilkł z widocznym oczekiwaniem na pytania Newtona. Ale fizyk milczał, toteż Aleksander, jakby z lekka zawiedziony, poprowadził starego człowieka już bez słowa dalej.

„O niej nie wspomniał. — Pomyślał smutno Newton. — Znowu więc dzisiaj nie przyszła.”

Owionęło ich cieplejsze powietrze. Uczony pamiętał, że budynek posiadał własne ogrzewanie, w którym ciepło z centralnego komina rozchodziło się po korytarzach i salach za pomocą wmurowanych w ściany rur. Szli dalej. W znajdującym się przed nimi jasnym prostokącie starzec usłyszał coraz głośniejszy gwar, który nasilał się, aż weszli do dużej, przestronnej, oświetlonej blaskiem setek świec i zatłoczonej obecnością dziesiątek osób sali. Szerokie przejście w dwóch rzędach drewnianych ław prowadziło ku ogromnej dębowej katedrze i znajdującej się poza nią czarnej płaszczyźnie tablicy, zaś plafon na ginącym częściowo w mroku suficie, przedstawiał starego, nagiego i brodatego Boga z cyrklem w dłoni, stwarzającego świat. Mechaniczny, duży zegar w drewnianej obudowie stał w lewym rogu, pokazując ósmą. Aleksander, który puścił na chwilę ramię sir Izaaka i wysforował się krok przed niego, podniósł do góry prawą dłoń z papierami i zakrzyknął:

— Panowie! Ciszej na miłość boską! Oto sir Izaak Newton!

Cisza urwanych w połowie rozmów zawisła nagle nad pomieszczeniem, niczym ciężka zwisająca nad górską ścieżką granitowa skała. Newton powiódł zwolna wzrokiem po zebranych. Najbliżej stojący Edmund Halley patrzył na starego fizyka z uśmiechem, ale większa część zgromadzonych zdawała się być skupiona i śmiertelnie poważna. Newton z trudem rozpoznawał niektórych z dalej stojących. Za przesłaniającym mu w tej chwili częściowo widok Aleksandrem Popem, który przywiódł tu przed chwilą starca, stały dawne i nowsze znajome postacie ze Stowarzyszenia. Z tłumu patrzyły nań uczone twarze Huygensa, Collinsa, Hooke’a[4], Gregory’ego. Fizyk wzdrygnął się.

„Przecież Hooke już od dawna nie żyje — pomyślał. — Nie tylko nogi mam do niczego; psuje mi się do reszty wzrok.”

Istotnie, przy bliższym przyjrzeniu, twarz jakoby starego Hooke’a okazała się należącą do młodego dość jeszcze mężczyzny, nieznaną wszak Newtonowi twarzą.

„To pewnie ten tajemniczy gość ze Szwecji” — skonstatował. Tymczasem Pope wprowadził go ostrożnie za katedrę i, podniósłszy do góry rulon z papierami, powiedział:

— Panowie! Oto najważniejsze prace sir Izaaka! Zostaną złożone u nas, aby — gdy czas sprzyjający nadejdzie — mogły służyć kiedyś ludzkości.

Pomruk aprobaty połączonej z zaciekawieniem przeszedł przez salę. Newton popatrzył zmęczonym wzrokiem na zgromadzoną uczoną ciżbę i usiadł ciężko za katedrą.

„Nie ma Elizabeth.” — Stwierdził. — Właściwie dlaczego miałaby się tu nagle zjawić, skoro nie było jej już siódmy rok.

— Panowie — kontynuował tymczasem Aleksander — za chwilę wysłuchamy kompletnego wykładu Sir Isaaca Newtona, podsumowującego dotychczasową pracę jego życia, którą po raz pierwszy największy na tej ziemi uczony zgodził się nam i tylko nam udostępnić.

Delikatny pomruk zaintrygowanych, choć zdawałoby się już zblazowanych intelektualnie postaci był odpowiedzią. Pope podał trzymany w ręku zwój stojącemu obok, skromnie odzianemu lokajowi, który z poważną miną ruszył z nim dostojnie na zaplecze.

— Proszę panów o zajęcie miejsc — kontynuował Aleksander. — Sir Isaac poprosił mnie o poprowadzenie jego dzisiejszego wykładu, który — jak wiem — składać się ma z trzech części, z których każda wykroczy daleko poza wydane dzieła sir Newtona i odsłoni przed nami nieznane dotąd ludzkiemu rozumowi tajemnice. Jako chairman dzisiejszego wieczoru, pozwoliłem sobie również przygotować dla panów swoją własną, małą niespodziankę; proszę o zajęcie miejsc — zakończył, po czym spojrzał wyczekująco na Isaaca.

Wszyscy usiedli, wpatrując się w katedrę jak zahipnotyzowani. Newton siedział jeszcze przez chwilę nieruchomo, a następnie zwolna zaczął podnosić się z miejsca. Na sali panowała cisza, przerywana jedynie dochodzącym zza okna, odległym krakaniem wron.

— Panowie — zaczął cicho starzec, ale zorientowawszy się, że nie jest słyszany przez wszystkich, dodał jeszcze raz z wysiłkiem głośnej — Panowie! Poprosiliście mnie, żebym przedstawił wam dziś wyniki moich ostatnich czterdziestu lat badań. Nie są one, jak wiecie, opublikowane i nie ukażą się nigdy w druku. Jedyny ich manuskrypt został właśnie ukryty przez naszego kolegę, Aleksandra Pope’a w tym budynku i ma nigdy go nie opuścić.

— Wiecie, dlaczego tak jest — Newton odkaszlnął; mówienie sprawiało mu widoczny wysiłek — wiecie, dlaczego tak jest, bo nie po raz pierwszy się tutaj spotykamy i nie po raz pierwszy mówimy o tym. Wiecie, dlaczego tak jest, bo wszyscy jesteście zaprzysiężonymi członkami naszego bractwa. Wiecie, dlaczego tak jest, ale dzisiaj — przed moim ostatnim może w życiu wykładem — proszę was jeszcze raz, byście nigdy nie złamali przysięgi, do której złożenia przed dwoma i pół tysiącem lat zobowiązał nasz Mistrz — starzec zawiesił głos na moment — bo dziś powiem wam wszystkim prawdę — kontynuował cicho — a tylko prawda, jak wiecie, zdolna jest budować świat, więc tylko ona, gdy wyjawiona, może go też zniszczyć.

Tłum mężczyzn zgromadzonych na sali siedział jeszcze chwilę bez ruchu i słowa, po czym jął stopniowo podnosić się z miejsc.

Autos epha! — zawołali zebrani.

Sir Izaak skinął powoli głową.

— Otóż to — powiedział. — Jak sam rzekł nasz starożytny mistrz. Ale dość już o tym. Za chwilę przedstawię panom rezultaty mych badań. Wykład podzieliłem na trzy części, jako trzy stopnie poznania: pierwszy, fizyczny, o naszym widzialnym Wszechświecie. Drugi — o śmierci, która jest niczym granica oddzielająca widzialne życie od wieczności, i wreszcie trzeci — o tym, co rozciąga się poza tą granicą. Aleksandrze! — Dodał zwracając się do stojącego wciąż obok Pope’a — możemy zaczynać.

Aleksander wyszedł przed katedrę i rzekł głośno do zgromadzonych:

— Stopniowanie rzeczowników!

Stopień równy: ciemność.

Stopień wyższy: jasność.

Stopień najwyższy: śmierć!

Po tej zapowiedzi, która — jak można było się zorientować — stanowiła zapewne jeden z nowszych utworów poety, Newton podszedł zwolna ku tablicy. Na sali panowała niemal grobowa, pełna skupienia cisza; tylko dalekie krakanie wron przypominało staremu człowiekowi o porannym zdarzeniu.

— Panowie — zaczął sir Izaak — Wszyscy znacie moje dzieła o mechanice i optyce. Dzisiaj opowiem zaś o tym, czego w tych księgach nie ma — opowiem o największej tajemnicy Kosmosu, jaką jest — tu stary fizyk zawiesił na moment głos — jaką jest, jak wiadomo, czas.

Newton odwrócił się nagle od tablicy ku audytorium.

— Czas — kontynuował z coraz większą lekkością i emfazą — jest zawsze obecny i zawsze niewidzialny. Czas porusza materialne ciała po orbitach, ale sam nie jest materialny. Czas porządkuje w kompozycyjne ciągi dźwięk muzycznych instrumentów, ale sam dźwięku nie wydaje. Bo czas — dokończył już spokojniej Newton — jest granicą, antytezą naszego Wszechświata, mrocznym kresem światła rzeczy widzialnych. Bowiem czas — kontynuował fizyk cicho — jest maksymalną możliwą, graniczną prędkością — nic nie może wyprzedzić czasu!

Newton przerwał i opuścił głowę. Mechaniczny zegar stojący pod ścianą tykał miarowo i donośnie w zapadłej ciszy. Przez chwilę nie było słychać nawet krakania wron.

— Zapewne kiedyś pojawi się ktoś — podjął starzec — kto, umysł mając ciemny i przesłonięty materialnymi sprawami, obwieści ludziom, że najwyższą możliwą prędkością jest prędkość światła. Ludzie uwierzą mu, bowiem wierzą tylko w to, co widzialne. Ale szybkość światła jest szybkością nie najwyższą, tylko najniższą z możliwych. Dla światła czas nie porusza się, stoi w miejscu, niczym powóz stojący na dziedzińcu. Gdyby to światło było szybsze od czasu, najpierw świeca by się świeciła, a dopiero potem byśmy ją zapalali. Światło jest tym, co widzimy; światło to przestrzeń, a ta zawsze jest nieruchoma, gdyby nie jej adwersarz — czas.

— Teraz — podjął znowu Newton podchodząc bliżej do tablicy — stosując znany już wam, a odkryty przeze mnie infinitezymalny rachunek różniczkowy i integrowy, pokażę ściśle już i matematycznie, o czym jest mowa.

Chwyciwszy kredę, na czarnej płaszczyźnie tablicy zaczął kreślić białe znaki i symbole. Czynił to już mechanicznie pogrążony w głębszych jeszcze, o ile to możliwe, rozmyślaniach. Może wspominał wczesnodziecięce lata w Woolsthorpe Manor, gdy rozciągający się przez nim czas przypominał nieskończenie długą, bystrą rzekę. A może myślał o tym bliskim już z pewnością momencie, gdy ta rzeka, przebyta, dojdzie swego ujścia do morza, które również zrazu przypominać będzie bezkres.

„Śmierć jest niczym uśpienie życia, lub ożywienie snu — skonstatował. — Po śmierci zostają razem ze sobą tylko ci, którzy za życia dzielili swe sny.”

Pewnie myślałby tak jeszcze długo, pisząc jednocześnie i bezwiednie przyciągając uwagę audytorium, gdyby nagłe, dalekie, lecz głośne walenie do drzwi wejściowych nie przerwało toku jego pisania i myśli.

Newton odwrócił się oszołomiony ku sali, na której pozostali obecni, zdziwieni i zaskoczeni, również wsłuchiwać się jęli w dobiegający z wewnętrznego podwórza hałas.

— Otwierać w imieniu króla! — usłyszeli. — W imieniu króla Jerzego! Tu straż królewska!

Aleksander Pope ruszył jak rażony gromem ku drzwiom od korytarza, ale zatrzymał się równie nagle w połowie drogi, odwrócił ku Newtonowi, spojrzał nań bezradnie, po czym cofnął się w stronę zaplecza, gdzie ukryto przed chwilą papiery sir Izaaka, lecz zderzył się z wybiegającym stamtąd lokajem. Pozostali zebrani siedzieli jak skamieniali, albo zrywali się z miejsc.

„To dobrze jednak, że nie ma z nami Elizabeth.” — Pomyślał uczony. Zamknął na chwilę oczy, odetchnął głęboko i wypuścił ze świstem powietrze.

— Spokój — powiedział cicho, otwierając powieki. Po czym krzyknął: — Spokój!

Wszyscy zamarli patrząc na niego.

— Jeżeli zachowamy spokój, mamy szansę — powiedział chłodno i dobitnie Newton. — Aleksandrze! Zobacz, o co tam chodzi! A my zatem kontynuujemy referowanie ostatniego wydania moich tak dobrze znanych wszem i wobec Principiów.

Wszyscy usiedli z powrotem, choć niektórzy nadal z widocznym strachem i ociąganiem. Aleksander z lokajem zniknęli w korytarzu, a sir Izaak, podszedłszy do tablicy, zaczął ścierać napisany już tekst, lecz po namyśle zostawił wszystko, jak było i jął kontynuować pisanie. Nikt nie zauważył jak drgnęła mu ręka, i koniec kredy, złamany spadł na podłogę. Na korytarzu rozległy się gwałtowne i coraz bliższe kroki i kilkunastu, a może tylko dziesięciu strażników w czerwonych mundurach, z muszkietami i dobytymi szpadami, wpadło na salę.

— Wszyscy wstać i pod ścianę! — Zakrzyknął przewodzący im wysoki i siwy, o pokrytej bliznami twarzy kapitan. — Nieposłuszni będą na miejscu rozstrzelani!

Poruszenie na sali za plecami fizyka powiedziało mu, jak piorunujące wrażenie zrobiły słowa kapitana na słuchaczach. Stał jeszcze sekundę odwrócony tyłem. Po chwili westchnął głęboko i odwrócił się z wolna. Strażnicy poszturchując i krzycząc wypychali wszystkich z ław w stronę ściany. Większość, wyraźnie zaskoczona, poddawała się temu bezwolnie. Jedynie królewski astronom sir Edmund Halley i nieznany Newtonowi młody mężczyzna patrzyli na strażników z wyższością, a w przypadku Halleya nawet ze wstrętem, zachowując pozory godności. Nigdzie nie było widać Pope’a ani lokaja, którzy jakiś czas temu zniknęli za drzwiami. Kapitan, który zrazu dyrygował strażnikami, popatrzył teraz uważniej na Newtona.

— Ty także, starcze, pod ścianę! — Krzyknął. — Głuchy jesteś?!

Newton spokojnie wytrzymał jego spojrzenie. Stał nieruchomo, patrząc kapitanowi w oczy i nie odzywał się. Żołnierz otwierał już usta, jakby chcąc znowu coś zakrzyknąć, ale nic nie powiedział, stanął niepewne, aż w końcu spuścił wzrok. Ale zaraz ponownie go podniósł. Newton nie dał mu dojść do słowa.

— Jestem sir Izaak Newton — powiedział. Kapitan drgnął zaskoczony.

— Sir Newton? Dyrektor Mennicy i alchemik? Co robisz pośród spiskowców, sir? — Zapytał.

— Prowadzę wykład. Członków Królewskiego Towarzystwa Naukowego nazywasz spiskowcami, żołnierzu?

Zapadłą na moment ciszę przerwał ponownie butny głos kapitana.

— Wykonuję rozkazy! Doniesiono nam o spisku! — Rzekł, a następnie zwracając się do strażników dodał, pokazując stojących pod ścianą: — Przeszukać ich!

„Niedobrze. — Pomyślał starzec. — Coś jest zupełnie nie tak.” — Przez chwilę stał pogrążony w myślach, po czym ruszył wolno przed siebie. Strażnicy zabrali się za rewidowanie uczonych, pomimo głośnych protestów niektórych z nich. Newton szedł jednak dalej ku zebranym, aż kapitan zagrodził mu drogę.

— Nie przeszkadzaj mi w wykonywaniu obowiązków, sir! — zawołał. Ale stary fizyk nie zwrócił na niego uwagi, aż skonsternowany oficer ustąpił mu z drogi.

Newton podszedł bliżej ku strażnikom i uczonym, i odwracając się do kapitana, rzekł wskazując na szamoczące się z żołnierzami postacie:

— To jest astronom królewski, sir Edmund Halley. Obok stoi doktor William Stukeley[5], słynny uczony i duchowny, którego właśnie znieważa twój żołnierz, a ci dwaj na lewo to panowie Pemberton i Cotes, znani profesorowie fizyki z Cambridge. Wszyscy tu są członkami Towarzystwa Królewskiego, nie wyłączając mojej osoby ...

Speszeni nieco żołnierze, z mniejszym już zapałem nastawali na ubrania i torby wymienionych; kapitan podszedł krok bliżej i wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale sir Izaak nie dał mu dojść do głosu.

— Nie wiem, w jakim celu i co ktoś wam dziś doniósł, czy nagadał, ale jeśli nie odstąpicie natychmiast tych panów i nie wyniesiecie się stąd tak, byśmy mogli kontynuować naszą, zleconą nam przez króla naukową debatę, opuszczę w tej chwili ten budynek i udam się ze skargą na waszą bezdenną głupotę wprost do Naszego Królewskiego Majestatu! Wprawdzie jest już dość późno, ale wiemy wszyscy dobrze, że Jego Majestat nie udaje się jeszcze zazwyczaj o tej porze na spoczynek. Aha! — Dodał, uciszając zarazem gestem ręki kapitana, który wciąż usiłował coś powiedzieć. — I nie próbujcie mnie zatrzymać, bo — tu dobył z dość zadziwiającą jak na swój wiek chyżością szpady — bo będziecie musieli mnie zabić, a za to z pewnością już zapłacicie jutro głową. Zresztą jak chcecie. — Dodał — ja jestem już stary i na życiu mi nie zależy. Ale wy, młodzi, macie kobiety, przyjaciół, domy i rodziny i chcielibyście pewnie jeszcze trochę pożyć.

To powiedziawszy, sir Isaac, ruszył, choć już nie tak żwawo w stronę drzwi. Kapitan patrzył za nim z otwartymi ustami.

— Ależ, sir — zaczął. — Wykonuję tylko...

Newton szedł dalej bez słowa. Był już w drzwiach.

— Nie chcieliśmy przecież was urazić, sir. — Powiedział znowu bezradnie kapitan.

— Udało się — pomyślał fizyk. I w tym momencie jeden ze strażników zawołał:

— Kapitanie! Mamy! To szpieg!

Newton zamarł, po czym odwrócił się wolno. Jeden z żołnierzy, stojący obok nieznanego staremu uczonemu mężczyzny, podawał jakiś zapisany gęsto papier kapitanowi.

— Miał to przy sobie! — Obwieścił tryumfalnie żołnierz.

„Chyba naprawdę już mi nie zależy.” — Pomyślał ociężale starzec. Ale poczuł coś jak ukłucie żalu, więc znów skupił się na chwili obecnej. Pozostali uczeni, na których twarzach zaczynała się już malować ulga, stali znów jak skamieniali. Siwy oficer oglądał uważnie podany mu papier.

— Co to za szyfr? — Zapytał nieznajomego. — Komu z tu obecnych mieliście to przekazać?

Nieznajomy patrzył na żołnierzy bez lęku. Zdezorientowany Newton czuł jak serce bije mu głośno i miarowo.

— To nie jest żaden szyfr, Her kapitaen. — Odezwał się łamaną angielszczyzną, ale spokojnym głosem nieznajomy. — To prywatne zapiski w moim ojczystym języku. Ja poddany króla Karola XIII. Jestem Szwedem.

„Jaki on ma melodyjny głos.” — Pomyślał sennie Newton. Ale kapitan nie zmienił swojej surowej i podejrzliwej postawy.

— Jakim prawem uczestniczysz w tym zebraniu, cudzoziemcze? — Zapytał.

— Jestem inżynierem górnictwa, botanikiem i astronomem, a przybywam tu na łaskawe zaproszenie sir Edmunda Halleya z Towarzystwa Królewskiego. Oto mój paszport — Dodał podając kapitanowi nowe papiery, do których nie dotarł widać wcześniej żołnierz. — Nazywam się Emmanuel Swedenborg[6].

Kapitan wziął delikatnie podany mu rulonik, rozwinął go i jął oglądać bardzo uważnie. W przedłużającej się ciszy każde tyknięcie stojącego w kącie zegara brzmiało niczym armatni wystrzał, a krakanie wron, dochodzące z zewnątrz było niczym złowroga wróżba z odległego snu.

„Jeszcze jeden wysiłek.” — Pomyślał sir Izaak.

— Czy już pan skończył, czy ma pan jeszcze jakiś pomysł, aby przeszkodzić nam w naszych obowiązkach, kapitanie?

Kapitan odwrócił się do uczonego gwałtownie, lecz napotkawszy kamienne spojrzenie sir Izaaka, odwrócił wzrok.

— Przepraszam panów za zakłócenie spokoju — rzekł, oddając papiery Swedenborgowi — to był fałszywy alarm, ale naszym obowiązkiem jest wszystko sprawdzać — skinął na strażników — Życzę owocnych obrad — dodał, zwracając się do uczonych. Po czym, nie patrząc w oczy Newtona, minął go pospiesznie na czele szeregu żołnierzy i opuścił salę.

Sir Izaak zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie podtrzymał go Aleksander, który wpadł do sali.

— Wody! — zawołał poeta. — Panowie! Pomóżcie mi! Sir Izaak zasłabł.

„Za stary już jestem na przygody. — Pomyślał Newton. — Za stary już jestem na emocje. Za stary na życie.”

Chciwie wypił parę łyków z podanej mu szklanki, ale odtrącił podtrzymujące go ramię Aleksandra i ruszył z powrotem do katedry. Halley i Pope postąpili za nim.

— Sir Izaaku — powiedział Edmund Halley — chyba nie zamierzasz kontynuować wykładu! Nawet nie wiemy, kto chciał nas wydać! Winniśmy panu najwyższą wdzięczność za ocalenie, ale teraz proszę pomyśleć o sobie i udać się stąd jak najszybciej do domu!

Aleksander przytakiwał Halleyowi.

Na sali rozgorzała dyskusja przerażonych uczonych, z których nagle zaczęło uchodzić napięcie. Newton oparł się o katedrę.

— Też nie wiem, kto mógł to zrobić. Dlatego tym bardziej będziemy kontynuować spotkanie. Po pierwsze, przerwanie go teraz, jeśli tylko nadal nasz dom obserwują, byłoby wielce podejrzane. Po drugie, może się czegoś dowiemy w ten sposób. Proszę panów o ponowne zajęcie miejsc.

„Jeżeli wyeliminujemy to, co niemożliwe, pozostanie tylko to, co konieczne.” — Pomyślał.

— Może chociaż zrobimy chwilę przerwy — zaproponował tymczasem Aleksander. — Chyba nikt z nas nie jest w tym momencie w stanie skupić się na nauce!

Newton skinął z rezygnacją głową. Siedział sam za wielką, dębową katedrą i sączył powoli wodę ze szklanki, podczas gdy pozostali dyskutując wciąż nad niedawnym zajściem sadowili się w ławach, szli do kuchni po jakieś jedzenie, korzystali z nocników i toalet. Jedyny lokaj uwijał się wśród nich zaaferowany, podając wodę lub wino. Starzec popatrzył na wodę, znajdującą się na dnie jego szklanki.

„Nie widziałem nigdy morza — skonstatował — i już nie zobaczę. A przecież wiem jak przestwór wód wygląda z bliska i czym jest grzmot bałwanów.”

Zamyślił się głęboko. Oczyma wyobraźni patrzył teraz na bezkresne wrzosowiska Whoolsthorpe Manor, nad brzegami rzeki Whitham, wzdłuż której wędrował jako chłopiec. Był sam odkąd pamiętał. Ojciec, po którym odziedziczył imię, umarł na trzy miesiące przed jego narodzeniem. Gdy miał trzy lata, matka wyszła powtórnie za mąż za starego wdowca i przeniosła się doń, zostawiając małego Izaaka z babką. Nie odczuł tego zbytnio. Wrzosy kwitły fioletowo, jak co roku, a po niebie pędziły wciąż białe chmury. Rzeka toczyła ciągle ten sam nurt. Świat był taki, jak zawsze i nic się nie zmieniało, nawet gdy ludzie zmieniali się miejscami, zastępowali jedni drugich. Ludzie, jak wrzosy i trawy, byli ciągle tym samym, choć pozornie co sezon innym, elementem wiecznego krajobrazu. A tę wieczność oddawała myśl Izaaka, którą później — wiele lat później — ujęła w równie stałą formę nauka. I to nauka stała się jego pierwszą kochanką. Młody Newton znał co prawda kobiety, spotykał je chodząc po polach, uśmiechały się doń wtedy często zalotnie, budząc czasem nagłe ciepło w sercu; niektórych z nich pożądał. Ale żadna nie wywoływała tak długo trwających i przejmujących całe jestestwo emocji, jak prawda, którą nagle odkrywał nad ranem po bezsennej nocy. Tak było do czasu. Do czasu, gdy zobaczył ją, Elizabeth Elstob[7], na jednym z pierwszych posiedzeń na tej sali. To było, Newton pamiętał jak dzisiaj, w roku Pańskim 1702. Nigdy się nie dowiedział, kto zaprosił na zebranie urodzoną w cudownym roku wiktorii wiedeńskiej, a więc 19-letnią dopiero i początkującą w swoich studiach nad teorią języka nimfę. Nikt się temu specjalnie nie zdziwił, choć wprowadzono podlotka w krąg, o którego istnieniu nie miał pojęcia nawet osobisty asystent Newtona, Whiston. W końcu jednak nawet ich Mistrz, Pitagoras też miał żonę i córkę, które były pitagorejkami. Zresztą w 1702 roku panował tu chaos i bałagan, Tajne Stowarzyszenie stawiało pierwsze kroki, a przewodniczył mu zniedołężniały i chorobliwie ambitny Hook. Ale nie było to już teraz ważne. Ważne były tylko tamte wspomnienia, widoku kobiecego ciepła i promiennej dziewczęcej radości, którą 60-letni już wówczas uczony wspominał do rana nocami, czując na myśl o tym własne ciepło, tym razem — pierwszy raz w życiu — niegasnące z brzaskiem nowego dnia. Nigdy nie powiedział o tym nikomu. Nawet do końca samemu sobie; a z piękną, dojrzewającą w kolejnych latach na jego oczach kobietą zamieniał tylko przelotne i zdawkowe, choć czasem ciepłe słowa, dłużej dyskutując z nią jedynie na tajemnych zebraniach o jej pracy nad istotą ludzkiego języka, który z młodzieńczą wciąż pasją i naiwnością usiłowała — aż do swego nagłego i tajemniczego zniknięcia — zgłębić.

— Jak się czujesz, Izaaku? — Wyrwał go z zamyślenia stojący nagle obok Pope. Newton skrzywił się.

— Mogliście mnie uprzedzić, że mamy tego gościa ze Szwecji. Przez niego omal nie przepadliśmy.

— Ależ mówiłem ci o nim, Izaaku! — Zaoponował Aleksander. — Nie powiedziałem szczegółów, bo nie pytałeś. To piekielnie ponoć zdolny uczony. Wydał już kilka poważnych książek o świecie zwierząt i ziemi, a wynalazł go nam Halley. Wiąże z nim duże nadzieje. Sam go zresztą zapytaj.

— Dobrze, Pope, nie omieszkam — rzekł starzec zniecierpliwiony. — Możemy znowu zaczynać?

— Jeżeli nadal chcesz i czujesz się na siłach, sir Izaaku. Wszyscy już są.

Newton spojrzał na zapełnioną ponownie salę.

— Panowie! Nie wiemy, co się niedawno stało. — Zaczął — Mimo podjętych środków ostrożności ktoś musiał dowiedzieć się o nas i nasłał straże. Może nie wie w istocie jeszcze niczego i chciał nas jedynie wybadać. Nie ma sensu spekulować, kto to być mógł i jaką pełni funkcję w kościele lub na Dworze. Nie to jest istotne. Naszym prawdziwym wrogiem jest — jak wiecie — Władca Tego Świata, któremu na imię jest Szatan albo — inaczej mówiąc — Zakryty Bóg. Nieważne, którym się dzisiaj posłużył ministrem, czy biskupem. Nasza broń — jak nasz wróg — zawsze jest ta sama. Jest nią dochowanie tajemnicy. Bo najwyższą wartością jest harmonia, równowaga; przeto gdy odkrywamy dla siebie nową prawdę, zrównoważyć to odkrycie może tylko jej zakrycie dla świata.

Starzec przerwał, zmęczony, by łyknąć znów nieco wody, po czym podjął:

— Jeśli będziemy zbyt butni i przekonani o własnej wyższości, podzielimy wkrótce los naszych braci templariuszy, którzy — odkrywszy, że symbole naszej wiary wyjawiając nam prawdę, również ją przed nami zakrywają — jęli przyjmować do swego grona coraz liczniejsze rzesze, by zapoznać je z samą, nagą, niczym nie przyozdobioną prawdą. Ale w ten sposób naruszyli równowagę między wnętrzem i zewnętrzem prawdy. Zapomnieli, że prawda, jak każda kobieta, dla pełnego wyjawienia wdzięków domaga się ozdób, co swym blaskiem jej urodę chwalą. Chwała im, że przyjęli ją do siebie nędzną i nie przyodzianą; że pokochali ją, jaką jest dla niej samej, ale hańba im, że nie dostrzegli jej wstydu. Wszakże prawda nie jest ladacznicą, która ma się rozbierać przed każdym, tylko boginią, co pokazuje swoje ciało jednemu oblubieńcowi. Następnego wybierze po śmierci pierwszego i to po dłuższym czasie, gdy już zmarłego opłacze. A każdy z tych wybranych opisuje w słowach i obrazach ludziom urodę swojej kochanki. A nieraz opisuje jedynie jej biżuterię i szaty, bo od blasku piękna jej ciała większość oślepnie, nim go zobaczy.

Newton ponownie napił się wody. Za oknem zaczęła się nocna śnieżyca. Przestały krakać wrony. Gwizdał zimny wiatr.

— Lecz nasi bracia templariusze w porę zorientowali się, co uczynili. — Podjął. — I, choć mieli największe bogactwa w chrześcijańskim świecie i najlepszych na świecie rycerzy, pokornie dali się zawieść na stosy, na które wiódł ich nasz wróg, Ukryty Bóg, w osobie króla Francji i papieża. Szli spłonąć w ogniu za swój grzech popędliwości, niecierpliwości w poznawaniu prawdy, który to grzech jest grzechem najcięższym. Kto naprawdę stara się o prawdę, nie pragnie jej brać przed czasem i gwałcić. Zrozumieli, że nasz wróg, Zakryty Bóg, jest zarazem naszym przyjacielem.

Newton odkaszlnął. Zamyślił się. Stojący w kącie wielki zegar pokazywał dziesiątą. Słuchacze siedzieli w milczeniu.

„Czas jest jedynie snem Boga — pomyślał leniwie. — Ale Bóg potrafi śnić na jawie. A śmierć jest nie tyle snem na jawie, ile jawą snu” — myślał dalej. Ale zaraz się ocknął.

— Dla tych, którzy kochają prawdę — zaczął znowu — pierwszym obowiązkiem jest ją chronić przed tymi, którzy bezprawnie chcieliby ją posiąść; bronić przed ich pożądliwymi spojrzeniami oraz dotykiem ich lepkich rąk, chcących zerwać z niej szaty. Bronić jej będziemy dla niej i dla nich, którzy nie wiedzą, co czynią, bo gdyby ją ujrzeli, jej blask spaliłby ich oczy i poraził świat cały szaleństwem. Toteż, ponieważ niebezpieczeństwo jest dzisiaj blisko, moje notatki, schowane tu na zapleczu, zostaną po wszystkim spalone i po wykładzie tym nie zostanie ślad inny, niż ślad w waszej pamięci, którą przyrzekliście, składając z niej ofiarę Zakrytemu, trzymać na zawsze w zamknięciu.

— Jeszcze — rzekł po chwili wahania Newton — jeszcze słowo o Zakrytym, diable. Otóż, jak wiemy, człowiek najbardziej boi się prawdy. Za odkrywanie prawdy skazuje się prawdziwe księgi na spalenie, a ich autorów na stos. Gdyż lud nie ma pojęcia, że istnieje inna rzeczywistość poza rzeczywistością społeczną, poza prawdą społecznych odruchów: wyższa, transcendująca je prawda. Bo na tym najniższym poziomie społecznego rozwoju, na którym jesteśmy (i na którym długo jeszcze będziemy), jednostka jest tylko aspektem społeczeństwa i podlegać musi jego — jednakowemu dla wszystkich — prawu. Dopiero na wyższym poziomie: społeczeństwo wyrażać ma każdą swą jednostkę i jest tam więc tyle praw, ile jednostek. — Zakończył z emfazą. Słuchacze patrzyli przeważnie ze zrozumieniem, lecz i przygnębieniem.

„To indywidualiści, lecz nie każdy z nich jest oddzielną jednostką.” — Skonstatował starzec.

— A więc człowiek najbardziej boi się prawdy. — Podjął po chwili. — Lecz wszak najbardziej boi się człowiek diabła. Prawda to Bóg, a Bóg jest prawdą. Człowiek skrywa swe największe lęki. Człowiek skrywa w sobie diabła. Człowiek skrywa w sobie prawdę. Zatem diabeł[8] to — Ukryty Bóg.

Fizyk zakończył zmęczony. Ale tylko na chwilę.

— A teraz — tu zwrócił się znowu do Aleksandra — kontynuujmy naszą opowieść.

Pope, który słuchał wraz z innymi w skupieniu, wstał teraz z miejsca, wyszedł na środek i powiedział:

— Stopniowanie rzeczowników drugie:

Stopień równy — boleść.

Stopień wyższy — szczęście.

Stopień najwyższy — krzyż.

— W drugiej części naszego wykładu opowiem Panom o granicy, pomiędzy czasem a wiecznością — ciągnął Newton. — Ta granica nazywa się śmierć.


 

[1] Tak blisko bogów; bliżej nie można już podejść.

[2] Edmund Halley (1656-1742) — wybitny astronom i matematyk, odkrywca komety nazwanej jego imieniem. W 1679 dokonywał obserwacji nieba z Janem Heweliuszem w Gdańsku, zaś w 1693 prowadził badania nad śmiertelnością we Wrocławiu. Jako pierwszy skonstruował termometr rtęciowy. W 1684 odwiedził po raz pierwszy Izaaka Newtona i namówił go do wydania dzieła Philosophiae Naturalis Principia Mathematica, finalizując jego druk. Dzieło to zapoczątkowało współczesną naukę.

[3] Izaak Newton (1642-1727) — Najwybitniejszy uczony epoki Nowożytnej, którą sam zapoczątkował. Twórca klasycznej fizyki oraz (obok G.W. Leibniza) analizy matematycznej. Poseł do parlamentu i dyrektor królewskiej mennicy. Sam uważał się jednak najbardziej za alchemika. Poszukiwał ‘duszy wegetatywnej’ odpowiedzialnej za porządek Wszechświata. W odkrytych po jego śmierci scholiach twierdził, że odkryte przez niego Prawo Powszechnej Grawitacji było znane już pitagorejczykom i — podobnie jak oni — wierzył w Harmonię Sfer. Wiele z jego poglądów jest obecnie w nauce przemilczywanych. Jak zauważa jednak Martin Langfield: „Newton więcej czasu poświęcał alchemii i teologii niż sprawom, dzięki którym znamy go obecnie, czyli grawitacji, optyce, matematyce i tak dalej, choć w gruncie rzeczy wcale ich nie różnicował. Każda dotyczyła poznania dzieła Boskiej kreacji, a tropy znajdowały się wszędzie, w proporcjach świątyni Salomona, w orbitach komet i planet, w kamieniu filozoficznym. Keynes twierdził, że Newton nie był pierwszym przedstawicielem wieku oświecenia, ale ostatnim z magów […]. Newton stworzył świat współczesny”.

[4] Robert Hooke (1635-1703) — jeden z największych angielskich przyrodników. Odkrywca prawa elastyczności (prawo Hooke’a), gwiazd podwójnych i wielkiej czerwonej plamy na Jowiszu. Konstruował oryginalne teleskopy oraz mikroskopy; był odkrywcą komórek roślinnych. Był bliski odkrycia (przed Newtonem) istotnych elementów Prawa Powszechnego Ciążenia. Pod koniec życia skonfliktowany z Izaakiem Newtonem, który miał (rzekomo) zniszczyć po śmierci Hooke’a wiele jego prac.

[5] William Stukeley (1687-1765) — antykwariusz, archeolog, antropolog. Zwany „Arcydruidem”. Badacz kamiennych kręgów w Avebury i Stonehenge, których budowę przypisywał druidom. Swoje odkrycia oraz hipotezy zawarł w dziele Itinerarium Curiosum, wydanym w roku 1724 (a więc rok przez czasem akcji opowiadania). Wysunął teorię, że wszystkie kamienne budowle okręgu Avebury przedstawiały gigantycznego węża i wiązał to z geomancją. Obecnie — prawie 250 lat po śmierci Stukeleya — zagadka kamiennych kręgów pozostaje nadal całkowicie nierozwiązana.

[6] Emanuel Swedenborg (1688-1772) — szwedzki inżynier, uczony i mistyk. Autor doktryny religijnej Nowego Jeruzalem, która wywarła wielki wpływ m.in. na Blake’a, Goethego, Balzaka, Mickiewicza i Słowackiego. Jego oryginalna teoria kosmologiczna przewidywała fraktalną budowę Wszechświata, co zaczynamy obecnie dopiero odkrywać obserwacyjnie. Był autorem koncepcji, wg której (posiadające płeć) anioły są dalszymi stadiami rozwoju człowieka.

[7] Elizabeth Elstob (1683-1756) — zwana Saksońską Nimfą. Humanistka. Autorka pionierskich prac i studiów nad językiem anglo-saksońskim. Uważana za najinteligentniejszą i najbardziej wykształconą kobietę Anglii swoich czasów. Znała co najmniej 8 języków. W roku 1715 — po śmierci swego brata Williama — zniknęła na prawie 20 lat. Ponoć uczyła wówczas na wsi dzieci pasterzy. Do dziś jednak nie wiadomo na pewno, co się z nią wówczas działo.

[8] Diabeł (przeszłość-przyszłość) — Przeciwnik Boga. Wg Carla Gustawa Junga — czwarty element dopełniający Trójcę Świętą i konieczny dla jej istnienia.

kolejna część opowiadania

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich powrót do strony eGNOSIS