eGNOSIS

 

Lech Robakiewicz (ur. 1954) — redaktor pisma i strony www Gnosis, autor mikro-esejów, refleksji i poezji zamieszczanych w czasopismach. Zajmuje się grafiką komputerową — głównie użytkową, uprawia także klasyczne gatunki — rysunek piórkiem i ołówkiem, malarstwo olejne i akryl. Jest również wydawcą (1981-88 wydawnictwo MY, w st. wojennym współ-kierował wyd.: STOP, Książnica Literacka, KLON, od 1993 kieruje doMem wYdawniczym tCHu). W niewielkich nakładach wydał: tomiki poezji Przeczucie (1982), Tam jest tu (2004), dramaty: Erozja (1975) i Ostry zakręt (1975, 1984) oraz tomy refleksji Spis rzeczy (1988), Te słowa (1996), Teraz (2011).  Zamieszczone obok notatki pochodzą z przygotowywanego do druku tomu Lilitú.

 

 

Lilitú.
Niepodległość pryzmatów.

Lech Robakiewicz
 

Zrobiłem serię zdjęć rozświetlonego porannym słońcem mojego (sklejonego ze czterdzieści <bez mała> lat temu — żywicą z grubych, sosnowych dech) blatu pod oknem, na którym stoi od pewnego czasu duży, kryształowy, stromy pryzmat. Był trochę przykurzony, więc przed sfotografowaniem, przetarłem szmatką do okularów. — Jedno zdjęcie całkiem z góry. Cóż za niesamowita gra świateł. Wypadło smakowicie. To stare, o lekkim (przez słońce) pomarańczowym przebarwieniu, sękate (jeden wykruszony — sto lat temu zalany kremową żywicą) — z łuszczącym się, jak spłukany, lakierem — drewno o wyraźnych, podłużnych słojach, ostre na nim (ciemnopopielate) cienie, na nich świetliste (jakby skupione w soczewce), z leciutkim, tęczowym konturem światła — jedno równoległoboczne — ku lewej i dołowi, przekreślające ów mroczny cień, trzy jak igły, ostre, jeszcze jaskrawsze (nawet na tle tego jasnego równoległoboku), cieniutkie (jak z lasera) — sztychy — w dół i w prawo, niemal pionowo w dół i omalże poziomo ku lewej krawędzi (obrazu). Ale jest nadto takie (częściowo skryte między słojami drewna) szersze, poziome pasmo światła, zwężające się czemuś w stronę zajmującego niemal centralne położenie pryzmatu i idące (coraz węziej <jakby tam leżała powiększona, szklana igła>) ku prawej ręce. — Czy mi się zdaje, czy minąłem sam pryzmat? Bo najtrudniejszy. To opisanie czegoś o istnieniu umownym, pośrednim, jakby warunkowym. — Właściwie składa się ze zniekształconych, załamanych pod różnymi kątami — to przydymionych, to rozjaśnionych, to w skośnych (niemal pionowych płaszczyznach szkła) odbitych słojach drewna. Nie, nie — są jeszcze (na jego leciutko poszlifowanych <jak w tym kryształowym przycisku od Cioci Zoni> krawędziach) ostre, cienkie jak włos, białe całkiem, napięte niteczki konturów — którymi się komuś (żeby było smaczniej) zechciało go cierpliwie obrysować. I tym sposobem upewniamy się o jego, między nami (niczym pewnego słonia <czy samych siebie>) istnieniu.

220701