eGNOSIS

Piotr Piskadło - ur. w 1972 roku, absolwent SGH w Warszawie, mieszka w Milanówku. Były dziennikarz ekonomiczny. Fotografik, muzyk - gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Autor tekstów o tematyce muzycznej, filmowej, propagator twórczości Franka Zappy. Interesuje się szeroko pojętą ezoteryką, szczególnie pracami Carla Gustawa Junga i antropozofią.

kontakt - rhy@poczta.onet.pl , www.piotrpiskadlo.pl  


 

Tropem każdego

Piotr Piskadło

 

 

Jest późno. Spojrzenie na budzik rejestruje dopiero co zdobytą północ. Przez cały dzień byłem dziwnie niespokojny, moje serce informowało o gwałtownych wystrzałach myślowych, wręcz eksplozjach w ciążącym mi wyraźnie mózgu. Jestem zmęczony, lecz tak nienaturalnie; znękany umysł nie może dojść do zgody z pełnym jeszcze sił ciałem. No cóż, nie zasnę prędko. Leżę w łóżku, myśli jak ryby w siatce prześlizgują się między sobą. Jest ich za dużo, przeszkadzają sobie nawzajem. Próbuję przestać myśleć....Wstrzymuję oddech, nic to jednak nie pomaga; żeby nie myśleć sugeruję sobie przeciągłe aaaaaaaa, bezdźwięcznie wydychane przez gardło. Chcę się zrelaksować, wyłączyć, przeczyścić umysł. Nic z tego. Otwieram oczy. Jeszcze gorzej. Obrazy nasuwają mi coraz więcej myśli. Meble patrzące na mnie z wyrzutem po chwili stają się obojętne. Tylko majestat kolumn głośnikowych domaga się strawy. Tak, trzeba posłuchać muzyki. Ale czego? Wstaję, przesuwam wzrokiem po płytach, nie mam ochoty na żadną z nich. Próbuję zlokalizować swój nastrój. Powoli wirująca kulka nastroju zwalnia, by utknąć na anielskiej pasji. Wysuwam ją z rzędu zawiedzionych płyt, kładę tęczowy krążek na kanciasty jęzor, który go żarłocznie połyka. Przyciskiem uruchamiam trawienie.

Z oddali zbliża się muzyka. Każdy instrument znajduje swoje miejsce w wyimaginowanym, pogłębiającym się wycinku przestrzeni. Jestem z powrotem w łóżku. Gaszę światło. Z pokoju zostaje zaledwie parę świecących diod. Zanurzam się w dźwiękach, moja świadomość rozkłada się na mchu wyobraźni i wpływa w muzyczny wymiar. Smakuję płaszczyzny rozedrganych dźwięków. Tworząca się harmonia z głębokich tonów, targających bębnów i delikatnych, tajemniczych piszczałek wprowadza mnie pierwotno-archetypowy stan, mam poczucie, że dotykam właśnie TEGO, chcę TO uchwycić, ogarnąć, lecz uczucie gwałtownie gaśnie, odpływa. Nie chce mi się już spać. Zapalone światło rysuje obraz pokoju. Wstaję, wyglądam przez okno — ogród, domy, ulice powleczone światłem latarni, gładzone matowym blaskiem księżyca, tkwią w tajemnej umowie, znanej tylko im.

Zaczynam się mechanicznie ubierać po zwalczeniu poziomego lenistwa i obawy przed nie wiadomo czym. Mam ochotę trochę się przejść, sprawdzić, czy miasto śpi. Drobna szamotanina z kurtką, buty, czapka, szalik dodają mi otuchy. Ciche szczęknięcie klamki, zgrzyt klucza w furtce i jestem na ulicy.

Ruszam w kierunku ściągającej się w szaromroczny zgiełk oddali ulicy. Złotożółty odcień oblewa jezdnię i chodnik, wprowadza zamęt w nieustabilizowane refleksy skaczące po gałęziach, groźnie zaostrza głębokie mroki ogrodów. Każdy mój krok wywołuje wizyjne zakłócenia, malejące wraz z odległością. Zaczynam odczuwać wrogość drzew, które straszą mnie podniesionymi do góry palczasto rozczapierzonymi łapami. Gdy się do nich zbliżam łagodnieją, nabierają godności i majestatu przyrody. Rozpięta nade mną nieokreślonej wysokości kopuła nieba styka się i przeplata z prądami płynącymi przez tył mojej głowy. Ta pulsująca granica jest dla mnie wyznacznikiem świadomości, ukierunkowuje moje dalsze działania.

Znalazłem się na bardzo długiej ulicy, zatracającej się w mroku nieostrości. Jak dotąd żaden człowiek nie zmącił ustalonych obrazów mojego nocnego miasta. Miasta małego, gdzie miejscami można natknąć się na przedwojenne zaskoczenie. Czas został pocięty na kawałki i rozrzucony w przestrzeni. Parę starych dat tu się zawieruszyło. Zagnieździły się one też w głowach starszych, uginających się pod majestatem śmierci ludzi.

Idę. Wolno odmierzam czasokroki. Lekki chłód dotyka mnie chwilami, wciskając ręce w kieszenie. Nagle zdaję sobie sprawę, że widok konkretnego kawałka ulicy został wzięty z przyszarzałego snu, zaszczycającego mnie rzadko, lecz skutecznie. Tak, teraz powinienem zacząć biec i wymachiwać rękami, jakbym płynął żabką. Tak też robię, wiedziony bezpodstawną nadzieją, która przeistacza się w moim śnie w lot. Czuję realnie nieistniejące na jawie uczucie pokonania grawitacji, poruszam się w powietrzu dzięki własnym rękom i nogom oraz specjalnej sile płynącej z mojego krzyża, której natężenie reguluję za pomocą myśli. Mam ograniczoną prędkość lotu, za to mogę z łatwością regulować jego wysokość. Czasem latam o świcie, ponad nie wiadomo dlaczego ignorującymi mnie ludźmi. Głównymi punktami odniesienia i przystankami są w moim locie drzewa i dachy. Jeden z takich snów utkwił mi najgłębiej w pamięci. Lecę ciemną nocą nad zalesionym terenem uliczno-ogrodowym. Pode mną, w którymś z ogrodów płonie ognisko, wprowadzając cieniste drżenia. Przy ognisku siedzą moi znajomi. Chcę do nich zlecieć, ale nie mogę, zresztą oni mnie nie widzą. Więcej nie pamiętam, pozostało tylko uczucie, jakiego doznawałem podczas tego snu — głęboko tajemnicze, powleczone rycinami Gustawa Doré.

Idę dalej. Na zmurszałym, starym parkanie wisi tabliczka z nazwą ulicy. Podchodzę bliżej. Jest zardzewiała, miejscowy brak farby odkrywa jej nędzę. Jedyne widoczne litery to pierwsza imienia B i dalej nazwiska: S, h, z, a. Cóż, pewnie panowie od tabliczek w moim mieście czytają tylko kryminały. Nagle dostrzegam, że z naprzeciwka ktoś idzie. Gdy nasze spojrzenia spotykają się w pobliżu wysoko świecącej lampy, wydaje mi się, że skądś go znam. Zatrzymujemy się. Bez słowa wstępu ten dwudziestokilkuletni chłopak mówi mi o odbywającej się właśnie imprezie. Pokazuje palcem, że to niedaleko. Domyślam się, że to impreza na którą może przyjść każdy, pod warunkiem, że o niej wie. Dochodzę do wskazanej mi furtki. Ozdobiona jest bardzo precyzyjnymi, wykutymi w metalu, secesyjnymi wzorami. Otwieram ją, przy zamknięciu wydaje lekko skrzypiący odgłos. Naprzeciw mnie stoi mały, stary, ale dobrze utrzymany domek. Nie widzę żadnych świateł w oknach, nie słyszę odgłosów ze środka.

 Po otwarciu drzwi wejściowych zostaję wchłonięty w atmosferę wnętrza. Rozbieram się, wchodzę z korytarza do najbliższego pokoju. Jest to wysoki, z rzadka umeblowany, skąpo oświetlony salon. Sporo ludzi. Wszyscy stoją, rozmawiają ze sobą. Gdy wchodzę uśmiechają się do mnie przyjaźnie. Odwzajemniam uśmiech i przechodzę do następnego pokoju. Tu trwa prawdziwa zabawa. Ostra, rock'n'rollowa muzyka, wyrywająca się nie wiadomo skąd, tańczący ludzie w oparach wydobywającej się z nich energii. Atmosfera zaczyna mnie wciągać, przenika, łapie za wnętrzności i wrzuca w gromadę tańczących. Z początku moje ruchy są rzadkie, wolne. Jednak częściowo przy pomocy tańczących ludzi stają się szybsze, bardziej dynamiczne, zagęszczają się aż do granic fizycznych możliwości. Po paru minutach znam już wszystkich na parkiecie. Wydobywająca się z nas pochwała piękna życia rozjaśnia nam twarze. Ruchy ujęte w ramy rytmu powodują w każdym z nas powiększanie się potencjału miłości, który jest magazynowany w naszych sercach. Wszyscy krzyczymy, śpiewamy, tętnimy pulsującym blaskiem, który postronny widz mógłby zebrać z naszych głów. Skaczemy na siebie, upadamy na podłogę, tarzamy się na niej z kontrolowanym obłędem w oczach i uśmiechem na twarzy.

Zziajany wycofuję się pod ścianę, biorę szklankę wody i odpoczywam chwilę. Dopiero teraz zauważam, że ten pokój jest centralnym pomieszczeniem domu. Od niego odchodzi około siedmiu mniejszych pokoi, do których drzwi są otwarte; z każdego z nich wydobywa się tajemniczy półmrok. Wydaje mi się niemożliwe, żeby wyglądający tak niepozornie z zewnątrz domek mógł mieć aż tak dużo miejsca w środku. Widocznie mu się dobrze nie przyjrzałem, zresztą było ciemno. Wchodzę do najbliższego pokoju. Mimo, iż drzwi są otwarte, nie słychać muzyki z pokoju, z którego przyszedłem. Niesamowicie pod względem akustyki pomyślane mieszkanie. Znajduję się w dość dużym, wypełnionym pomarańczowo-brązowym światłem pomieszczeniu. Na wielkim tapczanie, pobliskich mu krzesłach i fotelach siedzą młodzi ludzie powiązani rozmową. Ktoś z głębi pokoju macha mi ręką. Nie poznaję twarzy, gdyż jest ona tylko prototypem, ale pozdrawiam ją. Biorę przetarte czasem krzesło i dosiadam się do rozmawiających. Po chwili odnoszę dziwne wrażenie, że obraz ten gdzieś już widziałem. Słowa, które wypowiadają i obraz tego pokoju wydają mi się znajome, słyszę je i ukazują mi się w myślach ułamek czasu przed dokonaniem. Nie włączam się do rozmowy, przysłuchuję się tylko. Szybko orientuję się, że są to ludzie nie mający zbyt dużych wymagań od życia, łatwo dostosowujący się do zmian, bezstresowo opanowujący rzeczywistość. Niektórzy noszą ślady po zbliżeniu z dużymi pieniędzmi; lekki snobizm i wyrachowanie w połączeniu z pokazowym i próżnym pojęciem seksualności maluje na ich twarzach wyraz pewności, twardości, znalezienia dobrej pozycji w stadzie. Kiedy trzeba umieją się zabawić, odzywa się w nich wtedy coś, czego nie potrafią, a nawet boją się zidentyfikować. Wracam myślami do absorbującego mnie uczucia. Przecież można zmienić rzeczywistość, by nie pasowała do moich przeczuć. Jeśli wiem, co oni powiedzą lub zrobią i nie mogę tego zmienić, to mogę przecież zmienić swoje postępowanie. Wstaję gwałtownie z krzesła, ale nic to nie daje. Wciąż to samo uczucie przewidywania własnych ruchów. Macham gwałtownie rękami, podskakuję. Nic. Tylko te zdziwione twarze, znane mi już wcześniej. Jestem zły, ale mimo wszystko jakaś cząstka mnie odnalazła wśród tych ludzi swoje położenie. Wychodzę.

Następne drzwi przerażają mnie, lecz równocześnie wchłaniają bez najmniejszego oporu. Od razu uderza mnie zapach marihuany pomieszanej z tytoniem. Dużo butelek, kłęby dymu, przepełnione popielniczki, głośno rozmawiający ludzie, w większości pijani lub otumanieni narkotykami. Olbrzymi pokój, kameralne oświetlenie, trudno rozróżnić ludzkie głosy od muzyki, z którą szamocze się parę osób. Podchodzę do barku. Siedzący przy nim człowiek w złotym garniturze odwraca głowę w moją stronę. Patrzy na mnie pobłażliwie, z lekkim wyrzutem obraca szklankę w dłoniach.

— Chcę być zmieniony w mgiełkę pędem wszystkich słonecznych autostrad — mówi, wwiercając mi się w oczy.

Przechodzi mi dreszcz po plecach. Odwracam się i widzę zlanego potem mężczyznę, którego obraz uderza mnie gwałtownie. Dokładnie tak wyobrażałem sobie Deana Moriarty’ego. Ręce ma opuszczone, twarz jego wyraża strach, zdumienie, przerażenie, wręcz ogłupienie. Wygląda jak człowiek, który zrozumiał jakąś straszną rzecz. Nie mogę na niego patrzeć. Nagle zaczyna mi się kręcić w głowie, cały pokój zdaje się wirować, robi mi się słabo. Siadam na podłodze. Widzę nad sobą zaciekawione twarze ludzi, pochylających się nade mną. Resztkami sił odpycham ich od siebie i dotaczam się do przejścia do następnego pokoju.

Siadam w fotelu, szarpiące do tej pory serce uspokaja się, zbieram myśli, poprawiam zmysły. Moje samopoczucie szybko się poprawia. Znajduję się w wysokim pokoju, pełnym starych mebli, obrazów, ceramiki i rzeźb. Skąpe światło oddaje tajemniczość niesamowitych ornamentów o stonowanych mrokiem kolorach. Dwie doryckie kolumny upewniają mnie o wielkości i bezpieczeństwie tego pomieszczenia. Tak, zdecydowanie tu najlepiej się czuję. Ludzie siedzący lub stojący w małych grupkach wyglądają bardzo kulturalnie, inteligentnie; ich eleganckie lub awangardowe ubrania świadczą o dobrze pojętej elitarności. Nastrojowa, lecz pełna życia muzykę wydobywa się z różnych miejsc pokoju. Podchodzę do stołu z napojami, bardzo uprzejma dziewczyna robi mi drinka i podaje z uśmiechem. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że jest to ostatnia impreza w tym domu, gdyż właściciel wyjeżdża na stałe do Stanów i sprzedaje dom Japończykom z jakieś znanej firmy. Po chwili ktoś ją woła, odchodzi przepraszając uśmiechem. Staję obok grupki spokojnie dyskutujących ludzi. Ich twarze znajdują się w mgiełce rozmowy, parującej z ich głów. Odłamki rozmowy wnikają we mnie, budząc głębokie pokłady świadomości, obrazy prawdy. Czuję, że mówią właśnie o TYM.

— Tak, masz rację. Tak jak różnorodność wszystkiego, im więcej elementów, tym pełniejszy, bardziej doskonały obraz, bliższy całkowitości, chociaż nie wiemy, co to jest. Celem naszego życia jest chyba docieranie do najgłębszych uczuć, które są częściami składanki całości w postaci prawdy, tajemnicy istnienia, spełnienia.

— Myślę, że aby do nich dotrzeć, trzeba cofnąć się do dzieciństwa, kiedy ich zalążki kiełkują, nie skalane jeszcze brudem cywilizacji.

— Tak, każdy został jakoś zaprogramowany, świadomie lub przypadkowo. W życiu przypominamy sobie poprzez doświadczenia te uczucia. Cała nasza nauka, wiedza, doświadczenie idzie w kierunku uświadomienia sobie swojego ''oprogramowania'', stworzonego przez istotę wszechrzeczy. To właśnie dlatego, kiedy ocieramy się o nasze oprogramowanie, czujemy te rzeczy, treści, nastroje bardzo intensywnie.

— Myślę, że sny są jakby przebłyskami tych uczuć. Wprowadzają nas do ich przedsionków, odwiedzają najgłębsze zakamarki naszej jaźni. Mają do nich dostęp też narkotyki, lecz to tylko półśrodki. Prawdziwym środkiem jest miłość, jej rozumienie i doświadczenie.

— A co wy na to, że życie jest tylko snem, w jaki zapadamy będąc, istniejąc w wieczności. Zapominamy wtedy o niej, pozostają tylko trzy wymiary. Nasze przypominanie sobie tych najgłębszych uczuć to tylko chwilowe przebłyski tego, czym jesteśmy na jawie.

— Ciekawe, ale...

Ich słowa silnie na mnie oddziałują. Znów dzieje się ze mną cos dziwnego, lecz jest to bardzo metafizyczne uczucie. Próbuję je jakoś zlokalizować, ale nie mogę — ono jest po prostu wszędzie, we mnie, dookoła. Uczucie błogości, idealnie dostrojone do otoczenia. Tak, jak to sobie nieraz wyobrażałem. A może śniłem. Zamykam oczy. Widzę dziwnie znajomy obraz. Tak, to przecież moja sypialnia. Ktoś śpi na moim łóżku. Przecież to ja sam! Najciekawszym elementem tego widoku jest stojący na biurku telewizor. Na jego ekranie widzę po prostu ten sam widok pokoju z telewizorem na biurku, i tak aż do niewidzialnej nieskończoności. Przeczuwam wymowę tego obrazu, ale nie mogę jej uchwycić, ucieka moim myślom. Otwieram oczy. Jednym z wciąż dyskutujących ludzi jest serdecznie przyglądający mi się skośnooki człowiek. Widzę w jego oczach zrozumienie, mądrość, czuję, że zachęca mnie on do czegoś. Chyba wiem do czego. Przychodzi mi do głowy pewna myśl. Ciekawe, jak to by było tak stanąć obok tego wszystkiego, spojrzeć na tych ludzi i na siebie z boku, być pozbawionym swoich poglądów, myśli i odczuć, być absolutnie obiektywnym. Fizycznie niemożliwe, ale umysłowo chyba tak.

Nagle czuję jakieś gwałtowne impulsy wirujące w mojej głowie, jakby coś ważnego się tu stało, albo miało zaraz stać. Rozglądam się dookoła, wszystko jest tak, jak przez ostatnich parę minut. Jednak coś się wydarzyło. Tuż przy wejściu do tego pokoju stoi dziewczyna. Jej twarz, figura, ubiór odcinają się miękko na tle pomieszczenia, dają mi pewność nieokreślonej perfekcji mojego własnego wyobrażenia kobiety jasno zakodowanego w moim umyśle, choć dobrze wiem, że taka perfekcja nie istnieje. Jest to po prostu rodzaj światła promieniującego z niej, dodającego jej sylwetce dodatkowego, tajemniczego, nieokreślonego wymiaru. Nasze spojrzenia automatycznie się przenikają i nierozerwalnie łączą. Fala uczucia pewności daje impulsy mojemu ciału do natychmiastowego działania. W tym samym momencie ruszamy ku sobie wiedzeni magnetyczną, lunatyczną wręcz siłą. Stajemy naprzeciw siebie, nasze dłonie jak dwa ptaki przytulają się do siebie. Bez słowa prowadzi mnie ona do kolejnego, tym razem pustego pokoju. Łomot serca zagłusza mi myśli. Siadamy na łóżku obok siebie, aura niedużego, mrocznego pomieszczenia przytula nasze dusze do siebie. Słowa jaskrawymi potokami płyną z naszych ust; imiona, miejsca, zdarzenia przeplatają się między sobą, ogarniając nas poczuciem bliskości. Wydaje mi się, że znamy się od dawna, każde jej słowo ma dla mnie znany tylko mi sens. Ząbki trybów naszych umysłów, intelektów są do siebie delikatnie dopasowane, zaczęły pracować. Odgarniam jej włosy, całuję w usta. Pocałunek ma smak dojrzałego owocu zerwanego właśnie z drzewa w słonecznej, śródziemnomorskiej dolinie. Uczucie rozkoszy powoli przemienia się w senność. Kładziemy się na łóżku i objęci zapadamy w sen, lecz jest to dość dziwne uczucie. Sama faza R.E.M. dzieje się jakby na jawie, po niej niby zasypiam, lecz czuję wszystko jak na jawie. Nagle jakaś gwałtowna siła odrywa nas od siebie, obraz znika mi w szalonym wirowaniu barw i przestrzeni. Czuję, że muszę coś zrobić i... otwieram oczy.

Wszystko ustaje. Jednocześnie zostaję oślepiony mocnym światłem. Pewnie śniła mi się nasza rozłąka i ktoś zapalił światło w pokoju. Zaraz! W łóżku obok mnie nie ma nikogo. Przecież przed chwilą leżeliśmy tu jeszcze razem. Wzrok powoli przyzwyczaja mi się do światła i oto widzę swoją sypialnię oświetloną strumieniem porannego słońca wpadającego przez okno. Nic nie rozumiem. Przecież zasnąłem na imprezie z kobietą w ramionach. Nie pamiętam jak się tu z powrotem znalazłem. Patrzę na szafkę. Dwa świecące punkciki na wzmacniaczu i cyfry na odtwarzaczu wyjaśniają mi wszystko. Sen. Jestem znowu w rzeczywistości, jedynej zmysłowo nam dostępnej. Życie chwilą w nieokreślonym słowami czasie, gdyż wszystko co zrobimy jest już historią. Wszystkie stany świadomości, myśli znajdują się w tej jedynej rzeczywistości — tylko ona teraz się liczy, bo tylko ona napewno istnieje. Nie można jej wypaczać złym lub dobrym samopoczuciem, gdyż jest ona absolutnie obiektywna, wolna od wszelkiego wartościowania. Czuję w ustach smak podróży, wielkiej przygody, którą może mi przynieść dzisiejszy dzień oparty na przypadku lub gdzieś już zapisany. Nieważne jaki, ważne, że jest i zapowiada się słonecznie. Wyskakuję z łóżka, zmieniam płytę w odtwarzaczu. Z okładki przygląda mi się wąsaty Frank. Do dzieła wasza szaleńskość, jedziemy!

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich   powrót do strony eGNOSIS