eGNOSIS

Tomasz Aleksander Mirkowicz (1953-2003). Tłumacz literatury anglojęzycznej, głównie amerykańskiej, prozaik i krytyk. Z wykształcenia filolog-anglista. Jako pisarz zadebiutował tomem Tunel (1984), wydał ponadto: Lekcję geografii (1996) oraz Pielgrzymkę do Ziemi Świętej Egiptu (1999); przełożył m.in. Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya, Przemiany Harry'ego Mathewsa, Rok 1984 George'a Orwella, Malowanego ptaka Jerzego Kosińskiego,
Szanghajski cyrk Quina Edwarda Whitemore'a, Szmirę Charlesa Bukowskiego; jego przekłady były wielokrotnie nagradzane. Był członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiego PEN Clubu.
Był człowiekiem o wszechstronnych zainteresowaniach (literatura, malarstwo, rzeźba, architektura, filozofia, religia i inne), był też zapalonym podróżnikiem (odbył m.in. cztery kilkumiesięczne podróże na statkach handlowych do Afryki i Ameryki Południowej).

Zamieszczony obok tekst stanowi fragment książki Pielgrzymka do Ziemi Świętej Egiptu (wydanej przez wydawnictwo WAB). Za zezwolenie na umieszczenie Apokalipsy Mojżesza Czarnego na naszej stronie serdecznie dziękujemy p. Julicie Wroniak-Mirkowicz.


 

Aneks I: List Teodora cz. I

Tomasz Mirkowicz

 

 

Alicjo, lub Longino raczej, choć zdziwisz się pewnie, droga moja, że tak Cię nazywam!

 

Środkową Europę, a właściwie tę jej część, którą uważasz za ojczyznę Swoją, mniej więcej raz na tysiąc pięćdziesiąt lat nawiedza groźny w skutkach kataklizm, który „potopem” nazwać postanowiłem, aczkolwiek nie chodzi tu wcale o nagłe wylanie wód spowodowane obfitymi opadami deszczu, takimi jak ulewa opisana na jedenastej tabliczce z biblioteki w Niniwie oraz w siódmym rozdziale pierwszej Księgi Mojżeszowej, trwająca ponoć równo czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Zdecydowałem się na „potop”, choć pierwotnie „plaga” wydawała mi się określeniem właściwszym, gdyż do trzech kataklizmów zaliczam i najazd szwedzki, a przecież właśnie mianem „potopu” określił go autor najbardziej w Twojej ojczyźnie poczytnej powieści. Dziwisz się pewnie, że napisałem „Twojej” a nie „naszej”, bo nawet jeśli wiesz o mnie niewiele, gdyż matka Twoja wkrótce po śmierci Twojego ojca, a mojego młodszego brata, zerwała ze mną wszelkie stosunki, to chyba się orientujesz, że w tym samym kraju co Ty przyszedłem na świat i nadal zamieszkuję. Ale zrozumiesz, dlaczego tak napisałem, zanim doczytasz mój list do końca; na razie pozwól, że wrócę do sprawy cyklicznego potopu – wiedz bowiem, iż sprawa potopów i przyczyna, dla której wciąż czuję się obcym w tym kraju, są ze sobą ściśle powiązane.

Nie wiem, czy pierwszy znany mi potop był rzeczywiście pierwszym, jaki nawiedził te ziemie – raz myślę, że tak, innym znów razem, że nie – tak czy inaczej jest pierwszym, o jakim wspomina najwcześniejsze źródło pisane, w którym wzmiankowany jest obszar obecnie zamieszkany przez Polaków. Dziełem tym nie jest Geographica Klaudiosa Ptolemaiosa – aleksandryjskiego Greka, który najprawdopodobniej nigdy nie wystawił nosa poza rodzinne miasto, a nazwę Calisia przepisał z księgi Marynusa z Tyru – lecz powstałe sześćset lat wcześniej Dzieje Herodota. Mowa tam o Neurach, których historyk napotkał podczas podróży łodzią w górę Bohu, a którzy przywędrowali na południe, wyparci z dawnych siedzib przez węże. Właśnie plaga węży jest pierwszym potopem, o jakim mi wiadomo; jeśli domysły badaczy są słuszne, wyparły one Neurów znad rzeki Ner na terenach obecnej Wielkopolski. Ale czy mam prawo, zapytasz, tę jedną wzmiankę, podejrzaną już choćby przez fakt, że opisani przez Herodota Neurowie jakoby raz do roku przemieniali się w wilki, uważać za wystarczający dowód, iż część terenów, na których leży Twoja ojczyzna, nawiedził około czterysta pięćdziesiątego roku przed naszą erą kataklizm w postaci nagłego pojawienia się węży? Odpowiem na Twoje hipotetyczne pytanie, że prawo takie mam, tym bardziej że świadczą na moją korzyść znaleziska archeologiczne z tego okresu pochodzące. Jakie, zapytasz z ironią w głosie, czyżby miliony wężowych szkieletów? Albo prastare paski z wężowej skóry? Ale może nie zapytasz, może to tylko z sobą toczę te zaciekłe, obsesyjne spory, a Ty, moja młoda i właściwie nieznana bratanica, przyjmiesz moje słowa w dobrej wierze? Tego nie wiem, za wystarczający dowód archeologiczny potwierdzający rozplenienie się węży uważam natomiast odkrycie na wyspie na Jeziorze Biskupińskim łużyckiego grodu, z nie wyjaśnionych przyczyn i bez żadnych śladów walki porzuconego przez mieszkańców niemal dokładnie w tym samym czasie, w jakim Herodot natknął się na Neurów. Przed wrogami w postaci ludzkiej, na przykład przed Scytami, którzy zapewne nieraz napadali na ich gród, Łużyczanie by się bronili, a gdyby wybrali ucieczkę, to Scytowie po zajęciu grodu puściliby go z dymem; fakt, że tak się nie stało, dowodzi, iż mieszkańcy grodu uciekli nie przed Scytami, lecz na wieść o zbliżających się wężach, świadomi, iż czczone przez nich łabędzie nie zdołają ich obronić.

Drugi potop miał miejsce mniej więcej tysiąc pięćdziesiąt lat później, a więc około 600 roku naszej ery, czyli za panowania domniemanej dynastii Popielidów. Zaśmiejesz się, że znów bajki chcę Ci opowiadać, lecz po pierwsze, zważ, że wspomnianą dynastię nazwałem „domniemaną”, a po drugie, że nawet trzeźwo myślący naukowcy przyjmują dziś rządy Popielidów za fakt historyczny. I nie śmiej się też z tego, że na podaniach o zjedzonym przez myszy królu Popielu opieram swoje przypuszczenia – nie, co ja mówię, swoją pewność – iż na przełomie szóstego i siódmego wieku na kraj spadł potop myszy. Właśnie w legendach, podaniach ludowych i bajkach, często podkoloryzowane i ubarwione, najlepiej przechowują się fakty. Wspomnij Schliemanna, który polegając na Iliadzie, odkrył Troję!

Koniec Popiela wspomina w Kronice Gall Anonim, lecz najpełniej – na podstawie przekazów ustnych – opisał śmierć władcy Długosz. Według jego relacji z nie pogrzebanych ciał stryjów i dostojników, zgładzonych na rozkaz tyrana, wylęgły się niezliczone stada myszy i rzuciły na ucztującego króla, jego małżonkę i dwóch synów. Służba i rycerze próbowali je odpędzić, ale wszelkie wysiłki były daremne; wreszcie wokół władcy rozpalono ogromne ogniska, lecz płomienie także nie zdołały powstrzymać napierających gryzoni. Uciekał Popiel przed nimi wodą, żeby się schronić na wyspie, ale rzuciły się za nim, wdrapały na statek i zaczęły przegryzać dno, usiłując go zatopić; wrócił Popiel na ląd i zamknął się w wieży, ale myszy tam też go osaczyły, a w końcu rozszarpały i pożarły.

Zastanów się, czy cała ta historia mogła się wziąć z niczego? Pomyśl o innych bajkach i legendach – u ich podłoża zawsze leżą prawdziwe wydarzenia. Więc nawet jeśli wymysłem jest podły tyran Popiel, autentyczna musi być informacja o pladze myszy, które niszczyły plony i zjadały zapasy ziarna, aż wszystkim głód i śmierć zaczęły zaglądać w oczy. Tak, wierz mi, potop myszy jest faktem!

Następny, trzeci potop, znany jako szwedzki, rozpoczął się znów mniej więcej tysiąc pięćdziesiąt lat później, a dokładnie latem 1655 roku. Wiesz o nim choćby ze wspomnianej na wstępie powieści, więc nie muszę Cię przekonywać, że faktycznie miał miejsce, choć przyznaję, że mnie samego dziwi, iż po dwóch zwierzęcych, trzeci był potopem ludzi, acz nie tyle dziwi, co dziwiłoby, gdybym sądził, iż na nim seria potopów się kończy. Uważam jednak, że około 2700 roku nastąpi potop czwarty i kraj ten przez ludzi obcych znów zostanie zalany, lecz tak jak myszy różnią się od wężów, tak i przybysze ci będą różnić się od Skandynawów; może wtedy zaleje nas żółta rasa, czyli wydarzy się potop, przed którym Europa drżała przez wieki, a któremu ojczyzna Twoja ku wiecznej – we własnym mniemaniu – chwale stała na drodze jako „przedmurze chrześcijaństwa”? A może chodzi o kataklizm zupełnie innego rodzaju, o zagrożenie pozaziemskiego pochodzenia, na przykład deszcz wielkich meteorów, które w sam środek Europy będą celowały? Tego nie wiem, tak samo jak i tego, czy kataklizm ten będzie ostatnim, czy też nastąpi po nim piąty, szósty i dalsze.

Gotowaś myśleć, żem oszalał, skoro plotę Ci o wężach, myszach i Szwedach jako o największych kataklizmach w historii Twojego kraju. Cóż za bzdury! gotowaś wykrzyknąć. A co z rozbiorami? Co z drugą wojną światową? Lecz wierz mi, właśnie te trzy potopy mogły się okazać bardziej niebezpieczne dla przetrwania Polski niż rozbiory i okupacja niemiecka, z których to tragedii naród Twój – acz kosztem ogromnym – zdołał się jednak podźwignąć.

Zacznijmy od ostatniego z nich, wojny polsko-szwedzkiej, zwanej drugą północną. Dlaczego, spytasz, w twoim mniemaniu, stryju, „mógł” się okazać groźny? Przecież nic go nie odwróciło, nastąpił; wyszliśmy obronną ręką z opresji tylko dlatego, że cała Polska, szlachta, mieszczanie i chłopi, chwycili za broń i wroga wygnali. Nie minęło ćwierć wieku od pokoju w Oliwie, a polski oręż święcił pod Wiedniem swój największy sukces!

Odpowiem Ci, Alicjo, że po pierwsze zryw narodu wcale nie był tak wielki, jak mniemasz, po drugie największe niebezpieczeństwo jęło zagrażać Twojej ojczyźnie dopiero po chwyceniu za oręż przez jej mieszkańców. Dopiero gdy strona polska zaczęła zwyciężać, a więc po bitwie pod Warką i po odbiciu Warszawy, prawdziwa groźba zawisła nad ojczyzną Twoją, znacznie większa niż po sukcesach szwedzkich zakończonych kapitulacją armii koronnej i ucieczką na Śląsk Jana Kazimierza, które w najgorszym razie groziły tym, że Karol X Gustaw zasiądzie na polskim tronie, a może nawet Polskę i Szwecję połączy unia, ale tym wyłącznie. Co znaczy, „tym wyłącznie”?! zakrzykniesz, oburzona wielce.

Wierz mi, panowanie Karola Gustawa nie jest najgorszą rzeczą, jaka mogła kraj ten spotkać, szczególnie gdyby Karola Gustawa przyjmowano dalej bez oporu, czy to zachowując siły do ewentualnej rozprawy po śmierci szwedzkiego króla (która, że Ci przypomnę, nastąpiła nie tak długo później, bo jeszcze przed rozejmem oliwskim), czy też godząc się na dłuższe pozostanie pod władzą szwedzką, co nie dla wszystkich byłoby takie niemiłe, bo przecież gdy w 1702 roku Szwedzi, tym razem pod wodzą Karola XII, ponownie zajęli Warszawę i Kraków, bez specjalnego trudu udało im się pozyskać sporą część szlachty. Ale nie o to mi chodzi, by rysować przed Tobą wspaniałe perspektywy państwa polsko-szwedzkiego, jednej z największych potęg Europy, nawet jeśli jest to wizja niezmiernie kusząca; nie mam też za złe Czarnieckiemu, iż przeciw najeźdźcy wystąpił, wizję tę przekreślając raz na zawsze. Bronił państwa polskiego, króla, korony, odnosił zwycięstwa i miał rację; ale też właśnie dopiero wtedy, po jego i Lubomirskiego sukcesach, nad krajem największe niebezpieczeństwo zawisło: Szwedzi, widząc rosnącą przewagę strony polskiej i rozumiejąc, że sami nie zdołają utrzymać łatwo opanowanego, lecz teraz zbuntowanego i odpierającego ich kraju, wystąpili z projektem rozbioru Polski, który został podpisany w grudniu 1656 roku przez Szwecję, Brandenburgię, Siedmiogród, Kozaków i Bogusława Radziwiłła. Ślady traktatu z Radnot przetrwały we wspomnianej powieści w postaci Radziwiłłowskich marzeń – i prób ich ziszczenia – o Wielkim Księstwie Litewskim, za co trudno mieć do Radziwiłłów (jak i do Litwinów w ogóle za niechęć do Twoich pobratymców) jakiekolwiek pretensje, ale jeśli chodzi tylko i wyłącznie o dobro kraju zwanego Polską i jego mieszkańców, dokonanie planowanego rozbioru byłoby prawdopodobnie równoznaczne z jego definitywnym zniknięciem z mapy Europy. Cóż z tego, oburzysz się po raz wtóry, przecież z mapy Europy znikł i później, co wcale nie znaczyło, że nie pojawił się na niej ponownie.

Odpowiem Ci, że masz rację, a zarazem jej nie masz. Rzeczywiście, rozbiór Polski, gdyby przeprowadzony został w roku 1656 czy raczej w następnym, kiedy to uderzyły na nią wojska Rakoczego, nie musiałby być ostatecznym; lecz prawdopodobieństwo, że byłby ostatecznym, jest niewspółmiernie większe niż tezy przeciwnej. Bo aczkolwiek obraz Europy niechybnie wyglądałby inaczej, odtworzenie Polski nie leżałoby w interesie żadnego z państw ościennych i pierwsza szansa odzyskania niepodległości stanęłaby przed Twoją ojczyzną dopiero wtedy, gdy stanęła w istocie, a więc w roku 1918, zakładając, że historia Europy rozwijałaby się mniej więcej podobnie, bo można by również argumentować, że taka szansa nie pojawiłaby się nigdy. Ale nawet gdyby się pojawiła, czy równie łatwo – bo w roku 1918 było to rzeczywiście stosunkowo łatwe – przyszłoby Polsce odzyskać niepodległość, gdyby zamiast nie istnieć lat 123, a więc od ostatniego rozbioru w 1795 roku do uzyskania niepodległości w 1918 (że pominę w tych rozważaniach osiem lat Księstwa Warszawskiego oraz przynajmniej częściową odrębność państwową Królestwa Polskiego przed powstaniem listopadowym), Polska nie istniałaby lat ponad dwieście sześćdziesiąt? Wolno ci twierdzić, że tak, ale pewności nie możesz mieć żadnej; ja natomiast – znając dzieje tych krajów, które znikły z mapy świata, by nigdy na nią nie powrócić – uważam, iż ojczyzna Twoja o włos uniknęła podobnego losu.

No dobrze, stryju, powiesz, przekonałeś mnie, że gdyby rozbiór nastąpił już wtedy, dalsze istnienie Polski byłoby poważnie zagrożone, a tym samym że potop szwedzki był w istocie nad wyraz groźny dla suwerenności i w ogóle egzystencji kraju. Ale rozbiór ten nie nastąpił. A skoro nie nastąpił, to... Pozwól, że przerwę Ci akurat w tym momencie, bo prawie byś przeszła do porządku dziennego nad sprawą w tej kwestii najważniejszą. Nie nastąpił, to fakt; ale czy umiesz powiedzieć, dlaczego? Żeby Ci ułatwić zadanie, sam Ci dostarczę odpowiedzi w tej formie, w jakiej ją znajdziesz w opracowaniach naukowych, z zastrzeżeniem, że odpowiedź ta, choć na postawione przeze mnie pytanie odpowiada faktycznie, stawia i nową zagadkę. Do rozbioru Polski nie doszło, ponieważ w 1657 roku Dania wypowiedziała wojnę Szwecji, co spowodowało, iż Karol X Gustaw musiał skierować znaczną część wojsk w inną stronę. Ale dlaczego Dania tak postąpiła?

Odpowiesz zapewne, że nic w tym niezwykłego, bo przecież Dania uwikłana była w długotrwałe wojny ze Szwecją od drugiej połowy szesnastego wieku; cóż więc dziwnego, że wdała się z nią w nowy konflikt akurat w momencie, gdy Szwecja już inną wojną była pochłonięta? Po prostu sprytne posunięcie polityczne, tym bardziej że właśnie Danii najbardziej było nie w smak umocnienie się Szwecji po ewentualnym rozbiorze Polski. Pozornie można by takiemu Twojemu rozumowaniu przyznać rację, lecz tylko pozornie, bo świadczy ono o braku podstawowej wiedzy na temat tejże wojny i gotowości wojsk duńskich do jej prowadzenia. Zważ, jak niefortunnie zakończyła się dla Danii: utraciła ona na rzecz Szwecji Gotlandię, Skanię i część Norwegii, a w następstwie tego również swoją pozycję mocarstwa na politycznej mapie Europy. Zrozum, że Dania zaczęła wojnę przeciwko Szwedom kompletnie nieprzygotowana, o czym najlepiej świadczy fakt, że Karol X Gustaw uporał się z nią tak szybko; haniebny pokój w Roskilde został podpisany już w 1658 roku, a więc bardzo niedługo po rozpoczęciu działań. Wkrótce później król szwedzki, widząc słabość wroga, złamał traktat, zaatakował Kopenhagę i wojna – w której tym razem Danii pomagały Austria, Brandenburgia, Holandia i Polska – zakończyła się dopiero podpisaniem traktatu w Kopenhadze w 1660 roku. Co więc skłoniło Fryderyka III z dynastii oldenburskiej do wypowiedzenia Szwecji samobójczej wojny? Nad tym pytaniem głowią się po dziś dzień historycy badający ten okres dziejów Europy; żaden z nich nawet nie podejrzewa, jaka jest prawidłowa odpowiedź. Fryderyka skłoniło nie tyle coś, co ktoś; ten zaś, kto to uczynił, uratował równocześnie Polskę przed grożącym jej rozbiorem, a tym samym – być może – przed unicestwieniem.

Któż to był? zapytasz. Alicjo, możesz być dumna, nawet jeśli zostało to osiągnięte podstępem: do wypowiedzenia wojny Szwecji nakłonił Fryderyka III nasz przodek, Abadiusz Mojżesz Sieciech, inaczej Seseh Bej, którego los skierował na dwór duński jako wysłannika Porty do specjalnych poruczeń, gdy wracał do Polski z Egiptu, gdzie przebywał lat kilkanaście. Do jego dziejów jeszcze wrócę; na razie jednak muszę Ci wyjaśnić, że choć napisałem powyżej, iż to los skierował Abadiusza na dwór Fryderyka III, nie był to bynajmniej ślepy los, lecz skher, boski plan wszechrzeczy – co słowo to oznacza w języku naszej pierwotnej ojczyzny – na tabliczce przeznaczenia naszego rodu, meskhent, przed tysiącami lat zapisany.

Spodziewam się, że zdanie powyższe musiało Cię zaskoczyć, a to i przez wzmiankę o przeznaczeniu naszego rodu tak dawno ustanowionym, i przez przytoczenie dwóch słów z naszego ojczystego, Tobie zaś zupełnie obcego języka. Rozumiem Twoje zdumienie; dziwiłem się również, gdy przed wieloma laty poznałem prawdę, choć o tyle mniej, że nie została mi przez nikogo przekazana, a sam ją odkrywałem żmudnie. Owo rozciągnięte w czasie poznawanie prawdy, podobne do składania rozsypanej łamigłówki, sprawiło, że gdy wreszcie odkryłem ją całą, moje zdziwienie nie było aż tak ogromne; może też przysłaniała je satysfakcja, iż udało mi się poznać dzieje naszego rodu i tym samym uchronić je od zapomnienia? Jedyne, co mi długo nie dawało spokoju, to fakt, iż umrę bezpotomnie, choć powinienem zostawić po sobie trzech synów, ale w końcu zrozumiałem, iż właśnie tak zostało zaplanowane, że ja umrę bezpotomnie, a Ty, córka jednego z trzech synów ojca mego i jedyna nas trzech potomkini, przejmiesz rodową misję. I sądzę, że zaplanowane też jest, aby po trzech kataklizmach odwróconych od przybranej ojczyzny przez mężczyzn z naszego rodu, następne odwracały kobiety, Twoje praprawnuczki, spokrewnione z Tobą – a przez Ciebie i ze mną – po kądzieli wyłącznie. Nie myśl, że oszalałem, ponownie Cię zaklinam; doskonale zdaję sobie sprawę, że moje słowa mogą się wydawać bredniami szaleńca, ale zanim je odrzucisz jako brednie właśnie, wysłuchaj mnie do końca. Wysłuchaj tego, co Ci opowiem o roli naszego rodu w dziejach Twojej ojczyzny.

Odkąd przybyliśmy na tereny obecnie Polską zwane, raz na tysiąc pięćdziesiąt lat jesteśmy władni odwrócić od niej potop, inaczej kataklizm. Raz na tysiąc pięćdziesiąt lat, nie częściej, choć oczywiście nie znaczy to, że na przestrzeni dziejów przodkowie nasi nie mogli brać udziału w wojnach przez Polskę toczonych; mogli, lecz jako zwykli ludzie tylko, nawet jeśli wielkim bohaterstwem się odznaczający – natomiast raz na tysiąc pięćdziesiąt lat wyratowanie kraju z opresji staje się naszą misją dziejową, a wówczas nic nie jest w stanie nam przeszkodzić, bo przestajemy być zwykłymi śmiertelnikami: stajemy się narzędziami czy też wykonawcami – nie losu, nie przeznaczenia, ale właśnie skher. Bez nas kraj ten nie przetrwałby żadnego z trzech potopów; byliśmy na miejscu, żeby go ratować. Dlatego, jeśli ma nastąpić potop czwarty i to mniej więcej wtedy, gdy przewiduję, że nastąpi, a naszą rolą nadal będzie chronić kraj ten od zagłady, niemożliwe jest, abyś Ty umarła bezpotomnie. Odkąd poznałem prawdę, nie zabiegałem specjalnie o to, żeby – przezwyciężając moją niechęć do kobiet wrodzoną – ożenić się i koniecznie trzech synów dochować, jak ojciec mój, dziad i Sieciechowie wcześniejsi; czekałem, wiedząc, że w pewnym momencie musi to po prostu nastąpić. Lecz nie nastąpiło, a co więcej, w czasie działań wojennych spotkał mnie przykry wypadek, który sprawił, iż dzieci mieć nie mogę; przyznam Ci się, że wpadłem wówczas w popłoch, że plan odwieczny zostanie wywrócony na nice, i dopiero po upływie lat kilku zrozumiałem, że stało się dokładnie tak, jak miało się stać. Skoro jedynym dziedzicem naszego pokolenia jesteś Ty właśnie, bo Jerzy nie żyje, Wiktor zaś dzieci nie cierpi i – jak dawno mi napisał – mieć nie zamierza, to albo misja naszego rodu dobiegła końca, albo jej wypełnianie musi przejść na Ciebie i potomkinie Twoje.

Myślę, że w grę wchodzi druga ewentualność. I mam nadzieję, że gotowa jesteś zaakceptować wyznaczone Ci zadanie, choć jak je będziesz wprowadzać w czyn, zależy wyłącznie od Ciebie. Jedyne, co, moim zdaniem, uczynić zdecydowanie musisz – i do czego nakłonić Cię zamierzam – to odwiedzić naszą pierwotną ojczyznę, tak jak czynili to przodkowie Twoi. Ale tymczasem pozwól, że Ci opowiem, co mnie wiadomo o naszym rodzie, a co – jak napisałem wcześniej – sam odkryłem, ale taka rola była mi widać przeznaczona. Gdyby było inaczej – gdybym miał się nie dowiedzieć i nie przekazać swojej wiedzy Tobie – wtedy tajemnica naszego dziedzictwa zeszłaby do grobu z mym ojcem.

Nie wiem dokładnie, kiedy założyciel naszego rodu przybył na tereny obecnie Polską zwane; domyślam się, że miało to miejsce już po rozplenieniu się węży. Wspomniałem Ci na początku listu, że potopów mogło być więcej niż trzy, albowiem potop węży mogły poprzedzać inne, o których żaden nie zachował się przekaz. Był czas, że wiedząc, jak istotne dla naszego rodu jest królewskie imię Kakau, po grecku jako Kaiekhos zapisane przez Manetona za czasów pierwszych Ptolemeuszy, sądziłem, iż przodek nasz przybył właśnie za panowania Kaiekhosa, drugiego faraona drugiej dynastii, a więc – zależnie od tego, czyj sposób datowania historii egipskiej ostatecznie okaże się słuszny – prawie pięć albo przeszło sześć tysięcy lat temu, co oznaczałoby, iż przynajmniej dwa potopy, o których nie wiadomo mi nic, poprzedziły plagę węży. Z czasem pojąłem, że tak jednak nie było, że amulet ze znakiem czy raczej imieniem królewskim przywieziony z kraju ojczystego przez naszego przodka miał wyłącznie znaczenie symboliczne. Imię Kaiekhosa w tym kształcie, w jakim zostało na nim zapisane, wskazuje bowiem wyraźnie, iż chodzi o trzy potopy, które trzej mężczyźni są władni zatrzymać. Z imieniem tym wiąże się też prawdopodobnie liczba trzech synów, jaką w każdym pokoleniu płodził syn pierworodny w rodzie naszym. Wybacz, że Ci amuletu tego nie opiszę; nie mogę, a raczej nie chcę; jeśli kiedykolwiek sama ujrzysz prastare linie królewskie zapisane hieroglifami, zrozumiesz dlaczego. Na razie jego wygląd pozostanie moją tajemnicą, tak jak zawsze był tajemnicą wszystkich pierworodnych synów, choć do mnie akurat przestał się już odnosić; dla Ciebie jednak znak ten nie był i nie będzie istotny – jako żeńska kontynuatorka naszego rodu musisz znaleźć znak własny, do przekazywania po kądzieli odpowiedni. Zdradzę Ci tylko, że część imienia władcy przetrwała na tarczy herbowej, wymiennie z herbem Topór w naszym rodzie używanej, i to nawet nie część imienia całego, lecz połowa pierwszego znaku, w postaci ręki męskiej, która na tarczy naszej, nad płomieniem trójjęzycznym wzniesiona, widnieje. Wbrew pozorom, nie ma to nic wspólnego z owym Rzymianinem, który w obozie kartagińskim wetknął rękę w rozżarzone węgle, aby pokazać, iż bólu się nie boi, nawet jeśli dewiza rodu naszego, Sous nous!, na wstędze biegnącej nad tarczą wypisana, a będąca także okrzykiem bojowym, z którym szły do natarcia pokolenia przodków naszych, tak interpretowana była, iż nam ból niestraszny, gdyż sous nous to rzekomo „poniżej nas” znaczy. Tak jednak nie jest; sous nous to tyle co „pod nami” w sensie dosłownym, czyli jak ława lub krzesło; chcąc rzec, iż coś jest „poniżej nas” w przenośni, zbitką au dessus należy się posłużyć.

W rzeczywistości bowiem okrzyk Sous nous! do zupełnie czego innego odniesienie stanowi, choć żeby prawdę ukryć przed niepowołanymi, jako niby to francuskie zawołanie został na naszej herbowej tarczy umieszczony. Lecz Sous nous to nic innego, jak Sunu, imię założyciela rodu naszego – i właśnie imię praszczura wzywali, idąc do boju, jego potomkowie, a znaczyło ono w jego języku tyle co „łowca”, „myśliwy”, a może również „niszczyciel”. Ale „Sunu” to zaledwie pierwszy człon imienia, które miało też i człon drugi, od którego nasze nazwisko rodowe pochodzi, na denarach palatyna Sieciecha w formie ZETECH występujące, natomiast przez Galla Anonima Setheus pisane: człon ten brzmiał „Setekh” albo „Set hen”. „Setekh” jest jednym z imion boga zła, który pod postacią węża, przez Greków Apophisem zwanego, codziennie na Słońce nacierał, natomiast „Set heh” – dosłownie „ogień” – to imię węża, który według wierzeń w ojczyźnie przodka naszego panujących, strzegł tryskającej ogniem otchłani w jedenastej części piekła. Sens w obu wypadkach jest właściwie jednaki i jako Łowca Węży najprościej imię przodka można przetłumaczyć, choć warto pamiętać, iż samo set znaczy „wytrysk nasienia, zapładnianie”, co w odniesieniu do Sunu również wagi nie jest pozbawione, bo mimo tylu wieków upływu, nasienie jego wciąż trwa w nas i trwać będzie.

O ojczyźnie Sunu i jej starożytnych wierzeniach nie będę Ci opowiadał, albowiem sama je poznasz, gdy pojedziesz tam wkrótce; lecz wyjaśnić Ci muszę, jaką w nich rolę odgrywały węże. Wspomniany Apophis, w języku Sunu Apepem zwany, był to Boga-Słońca przeciwnik największy, który czyhał na niego już w chwili, gdy Bóg-Słońce na Niebo-Morze w swej łodzi wypływał o świcie. Według najstarszych wierzeń doganiał go pod wieczór i połykał wraz z łodzią, a wówczas Ziemia pogrążała się w ciemnościach; aby mrok się uniósł, sprawić trzeba było, aby wąż, Nakiem również zwany, wypluł połkniętego Boga. Temu celowi służyły modły kapłanów. Według bardziej rozpowszechnionych podań Apep nigdy Boga nie doganiał, a noc zapadała, gdy Bóg wreszcie, po przebyciu nieba, krył się przed nim za szczytami gór albo i pod ziemią. To jednak, że Apepowi nie udawało się pożreć Boga-Słońca, było od wieków wyłącznie zasługą kapłanów, którzy co rano odprawiali obrzędy mające sprawić, aby wąż z sił opadł i świętej łodzi, Barki Miliona Lat, dogonić nie zdołał. Tylko dzięki modłom wąż zawsze pozostawał w tyle, a Bóg bezpiecznie pokonywał niebo; gdyby choć raz ich zaniedbano, Bóg-Słońce zostałby pożarty i nastałaby noc wieczna, czyli koniec świata.

Właśnie ta wiara, w ojczyźnie przodka naszego rozpowszechniona, że istnieniu świata wciąż zagraża wąż ogromny ustawicznie na życie dobrego Boga-Słońca nastający, sprawiła, iż w kraju tym rozwinęła się nauka, walkę z wężami za swój cel mająca. Czymże jest hinduski zaklinacz węży, potrafiący sprawić jedynie, by kobra – zwykle bezzębna – kołysała się w takt dźwięków, które on wydobywa z fletu, w zestawieniu z kapłanem umiejącym wstrzymać ogromnego węża wcielenie boga zła – od połknięcia życiodajnego Słońca! Z czasem kapłani doszli do tak wielkiej wprawy w magicznych modłów odprawianiu, iż Bóg-Słońce nie musiał dłużej umykać przed przeciwnikiem, lecz wraz ze swymi sprzymierzeńcami mógł stawiać mu czoło i pokonywać go w walce: porażony promieniami, które Bóg-Słońce wypuszczał z siebie niczym łucznik strzały, z piersią rozdartą przez świętą rysicę Maftet, ukąszony przez boginię-skorpiona Selket, przeklęty przez Maat, boginię prawa i prawdy, zakuty w łańcuchy, z rozpłatanym łbem, ze zmiażdżonym kręgosłupem i poćwiartowanym cielskiem, Apep dogorywał w upodleniu, podczas gdy zwycięski Ra kończył o zmierzchu podróż po niebie i wyruszał łodzią w drogę powrotną przez krainę podziemną. Lecz ponieważ wąż był nieśmiertelny, też odradzał się o świcie, po czym znów rozpoczynał pogoń za Bogiem-Słońcem i ginął z rąk wspomagających go bogów.

Jednakże nie we wszystkich świątyniach uwierzono w zwycięstwo boga Ra o zmierzchu; w niektórych wciąż odprawiano modły mające sprawić, by Apep zwrócił go ze swych trzewi; niektórzy kapłani woleli nie ryzykować, wiedząc, iż losy świata ważą się na szali. Współistnienie różnych wierzeń tego samego boga dotyczących, a także przejmowanie cech jednego bóstwa przez inne, było typowe dla kraju, z którego Sunu wyruszył w swoją wielką podróż; nawet gdy Ra, Bóg-Słońce, uważany był za bóstwo najwyższe, z wersją przytoczoną powyżej współistniała i inna, według której słońce było tylko kupką gnoju toczoną po nieboskłonie przez świętego żuka Khepera. Z czasem cechy Boga-Słońca przejął Amon, którego imię „ukryty” oznacza, lokalny bóg Teb, wywyższony nad innych bogów, gdy jego kapłani objęli władzę w państwie; właśnie pod imieniem Amon-Ra czczony był jako źródło życia w niebie, na ziemi i w zaświatach. Sądzę, że to właśnie w jego tebańskiej świątyni odprawiano modły przeciwko Apepowi, gdy nasz przodek ojczyznę opuszczał. Co więcej, jego imię wyraźnie wskazuje, że był jednym z tych, którzy je odprawiali.

Napisałem wcześniej, że Sunu musiał przybyć na tereny obecnej Polski po rozplenieniu się węży; myślę, że uczynił tak na wieść o nich, przez Herodota przywiezioną. Wieść ta z czasem i do Teb dotarła, albowiem Herodot miał tam przyjaciół, gdyż Egipt przed krajem Scytów odwiedził; nie sądzę jednak, aby Sunu w Tebach zastała, bo trudno sobie wyobrazić, że zdołałaby skłonić kapłana do porzucenia świątyni i wyruszenia w niebezpieczną podróż. Przypuszczam, że już wcześniej opuścił ojczyznę i wieść o wężach zastała go bądź w Grecji, bądź w jednej z greckich kolonii zamorskich.

W roku 460 przed naszą erą w ojczyźnie Sunu wybuchło kolejne powstanie przeciwko panowaniu perskiemu, narzuconemu sześćdziesiąt lat wcześniej przez Kambyzesa. Pierwsze sukcesy powstańców pod wodzą Inarosa, wspomaganych przez 200 trier nadesłanych z Aten, sprawiły, że wiadomość o buncie rozniosła się po całym kraju; chłopi rzucali ziemię, służący panów, panowie majątki; kto żyw, ruszał na północ, czyli do Dolnego Królestwa, żeby walczyć z Persami. Sądzę, że wtedy przybył z Teb i nasz przodek; wojna skłoniła go do porzucenia świątyni. Bardzo możliwe, że jako kapłan, a więc człowiek wykształcony, znający prawdopodobnie język grecki, został przydzielony Ateńczykom za tłumacza.

Herodot odwiedził Egipt w drugim lub trzecim roku krótkiego panowania Inarosa, wspomina bowiem czaszki zabitych Persów poniewierające się na polu bitwy; gdyby przyjechał później, czaszek nie byłoby już widać. Jak wiadomo, do krainy Scytów wyjechał dopiero kilka lat potem. Dlatego, gdybym pisał powieść, ułożyłbym bajkę o tym, jak to grecki historyk i egipski kapłan poznali się i zaprzyjaźnili, po czym Sunu zdecydował się wyruszyć z Herodotem w wielką podróż, następnie odłączył się i dotarł do ziemi Neurów. Mnie jednak obchodzi prawda, a przynajmniej taki hipotetyczny bieg wydarzeń, który nie wymaga naginania faktów.

Wojsko wysłane przeciwko powstańcom przez Artakserksesa rozgromiło ich po sześciu latach walk. Inaros, wzięty do niewoli, został wywieziony do Persji i stracony; Grecy – a właściwie ich niedobitki – wycofali się na pustynię i okrężną drogą wrócili do kraju. Chociaż powstanie jeszcze nie upadło, wyraźnie dogorywało; ci z powstańców, którzy najbardziej obawiali się represji, uchodzili z ojczyzny. Sądzę, że właśnie wśród nich – albo wśród wycofujących się Ateńczyków – opuścił Egipt nasz przodek.

Trudno zgadywać, co też Sunu robił w Grecji przez lata kolejne; podejrzewam, że oddawał się pogłębianiu wiedzy, a zarazem czynił starania, aby Ateńczycy ponownie pomogli jego ojczyźnie. Być może zresztą wcale nie uszedł do Grecji po ujęciu przez Persów Inarosa; być może przybył do Aten dopiero później, jako poseł jego następcy, Amyrtajosa. O tym też wyrokować nie mogę, w każdym razie flota ateńska – rzeczywiście na pomoc Amyrtajosowi wysłana – zawróciła do domu na wieść o śmierci Kymona, a niebawem podpisano pokój grecko-perski, co pociągnęło za sobą ostateczny upadek egipskiego powstania. Był rok 449 przed naszą erą.

Bez względu na to, czy Sunu przybył do Aten jako uciekinier, czy później jako poseł, nie sądzę, żeby czuł się tam dobrze, a pokój grecko-perski mógł sprawić, że jego obecność stała się niepożądana. Dlatego podejrzewam, że wieści o rozplenieniu się węży w odległej krainie, gdy powtarzana z ust do ust dotarła do Aten z Samos, uchwycił się niczym tonący przysłowiowej brzytwy. Do ojczyzny wrócić nie mógł; w Atenach pozostać bądź też nie mógł, bądź nie chciał; nagle ujrzał przed sobą nowy cel i sposób zużytkowania wiedzy nabytej przez lata nauki w świątyni tebańskiej. Wyruszył wytępić węże w krainie Neurów.

Nie wiem, którędy wędrował i jak długo, choć przynajmniej pierwszą część jego trasy mogę odtworzyć bez trudu, gdyż był to szlak uczęszczany od lat ponad trzystu: najprawdopodobniej popłynął z Aten do jednego z miast greckich na brzegu Morza Czarnego, wówczas już połączonych w królestwo bosforańskie, zwane tak od Bosforu Kimeryjskiego, czyli Cieśniny Kerczeńskiej. Skoro opierał się na wieściach przez Herodota przywiezionych, niewątpliwie pragnął uniknąć kontaktu z Taurami, którzy według relacji historyka obcinali głowy podróżnym, zatykali na palach i mocowali do komina, aby strzegły ich domostw. Dlatego zapewne dalej szlakiem przetartym przez Herodota zdecydował się ruszyć, a więc w górę Bohu; jeśli tak, niewątpliwie Olbię, założoną na prawym brzegu rzeki, odwiedził. Może tam wynajął łódź z załogą?

Z czasem, jak Herodot przed nim, napotkał Neurów i wypytał ich dokładnie o węże, które wypłoszyły ich z dawnych ziem i siedzib, a także o to, jak do owych ziem dotrzeć; jak przebiegały te rozmowy i jak jego dalsza wędrówka wyglądała, tego zgadywać nie będę próbował. Ograniczę się do supozycji, iż po dopłynięciu Bohem na późniejszy Wołyń podróżował zaledwie z kilkoma sługami, w miarę potrzeby zmieniając konie i przewodników.

Jedyne, co jest pewne, to że klimat musiał wydawać mu się zimny i nieprzyjazny; bujność lasów – zdumiewać; brak jakichkolwiek budowli z kamienia – dziwić. Orientował się, że zbliża się do terenów opanowanych przez węże, bo im dalej posuwał się najpierw na zachód, a następnie na północ, tym częściej napotykał gromady uciekających ludzi i natrafiał na porzucone osiedla. Wreszcie dotarł do kresu wędrówki – ujrzał węże.

Cóż mogło być bardziej ohydnego niż te obłe, jadowite gady, sunące bezszelestnie po poszyciu lasu, kłębiące się na polach jeszcze niedawno żyznych! Czy można się dziwić Łużyczanom, iż uciekli przed nimi na wschód aż po Desnę i Psioł? Węże – obmierzłe, falliczne kształty, ucieleśnienie ohydy i zła! To one podgryzały korzenie Yggdrasill, Drzewa Świata; to jeden z nich, niewdzięczny Ophion, zgwałcił Eurynome, swoją stworzycielkę; inny pożarł roślinę dającą nieśmiertelność, wyrwaną przez Gilgamesza z dna morza; jeszcze inny podsunął Ewie zakazane jabłko z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego; w każdej kulturze, w każdej cywilizacji przetrwała nienawiść do tego pomiotu Szatana, symbolu podstępu i hipokryzji; w polskiej tradycji ludowej zachowała się dodatkowo, tak samo jak w ojczyźnie Sunu i najprawdopodobniej pod jego wpływem, pamięć o żmii – wrogu Słońca. Nawet dzielny Sunu zląkł się zapewne na widok węży ogromnych, czarnych, jadem strzykających; lecz lęk przezwyciężył i tylko sługom kazał ogień wielki o świcie rozpalić na górze najbliższej, z której rozciągał się widok na cztery strony świata.

Przygotowywał się w skupieniu cichym, niczym wieki później święty Patryk w Irlandii, a gdy płomienie ze stosu buchnęły prosto w niebo, zapewne cisnął w nie woskową figurkę węża, po czym tak mówić zaczął: Umykaj, Wężu, przeciwniku Boga-Słońca! Ogień buchający z Oka Sokoła mknie ku tobie, otacza cię zewsząd; jego płomienie trawią twoją duszę, twojego duchowego sobowtóra, twoje słowa mocy, twoje  ciało i cień twój. Ogień zwycięża cię: jego płomienie wpijają ci się w ciało, liżą twoją duszę, przenikają cię na wskroś! Pokonało cię Oko Słońca, trawi cię ogień, któremu nic umknąć nie zdoła. Przepadnij, wrogu Słońca! Płomienie pochłonęły twoją duszę, obróciły w popiół twoje imię przeklęte, jego dźwięk już nigdy nie rozerwie ciszy; zostało zapomniane, nikt nie wie, kim byłeś i jesteś. Nastał twój koniec, twój kres; przepadłeś i nikt cię nie pamięta, nikt cię nie pamięta; giń!

Skąd to wiesz, stryju? spytasz ze śmiechem. I czy naprawdę wierzysz, że ten rytuał wystarczył, aby węże zniszczyć? Odpowiem Ci po kolei. Wiem ze starożytnych przekazów, takich jak Księga zwyciężania Apepa, jak wyglądały obrzędy odprawiane w świątyni tebańskiej; zakładam, że Sunu w ziemi Łużyczan nimi się posłużył. Z przekazów wiem również, że zapewne nie odprawił swoich modłów raz tylko, ale powtarzał je o świcie, w południe, o zmierzchu, a także o północy; domyślam się ponadto, że nie tylko w jednym odprawiał je miejscu, lecz w coraz to innej okolicy. To było proste pytanie. Drugie, czy wierzę w skuteczność obrzędu, jest znacznie trudniejsze. Odpowiedź brzmi, że wierzę, ale zanim mnie wyśmiejesz, pozwól, iż pełniej Ci to wytłumaczę.

Tak, wierzę w skuteczność słów hekau, pradawnych słów mocy, którymi Sunu się posługiwał; gdyby nie one, Set nigdy nie uwolniłby Ozyrysa; gdyby nie inne słowa, wypisane na tabliczce przeznaczenia, Bel-Marduk wiecznie tkwiłby w podziemiach jako więzień Zu; bez słów nie byłoby mowy, myśli, nic... Lecz wierzę też, iż działalność Sunu nie ograniczała się do odprawiania modłów.

Mieszkańcy krainy, w której węże rozpleniły się tak nagle, zapewne nie myśleli o obronie; przerażeni nieoczekiwanym zalewem gadów, woleli umykać przed nimi niż stawić im czoło. Lecz gdy Sunu ognie rozpalać kazał i przeciwko wężom uroki w obcej mowie czynił, uciekający poczęli gromadzić się wokół niego i za jego przykładem nie tylko ogniska palić, lecz również węże łapać i w płomienie rzucać. Sunu ich natchnął, pokazał, iż z gadami można walczyć; idąc za jego przykładem, ogniem i mieczem wyplenili żmije. I już? To wszystko? spytasz. Nie bądź zawiedziona, tak właśnie się dzieje, iż wystarczy, aby wrogiej sile choć jeden zdołał się przeciwstawić, a inni za nim pójdą, najpierw kilku, potem kilkunastu, potem cała lawina. Sunu zdołał poderwać ich do czynu, bo jako kapłan egipski węży się nie lękał.

Dalszy ciąg Listu Teodora

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich powrót do strony eGNOSIS