eGNOSIS

Antoni Kozłowski (1953) p. Biogram człowieka pozbawionego złudzeń, lecz nie wyobraźni.
Autor pisze: „Z wszelkich prób samookreślenia w konwencji utartych pojęć nie jestem kontent, więc stosuję tu własny neologizm, czyli określam
się jako psychonautę, żeglarza oceanu duszy, który opuścił port
konwencji i zmierza ku nieznanym archipelagom przebudzonej
świadomości”.

Sen o Białej Wielorybicy

Antoni Kozłowski

 

Kiedy dotarłem na nadmorską plażę był już późny wieczór. Na horyzoncie gasła wieczorna zorza, a jej krwistą purpurę pożerała bezkresna paszcza mroku. Dotarłem tu z niejaką trudnością, gdyż dziwny paraliż mięśni spowalniał tempo mego marszu. Ale byłem już na miejscu. Plaża była zupełnie opustoszała, a jej jaśniejącą w mroku wstęgę otulała wieczorna mgła. Właściwie była już noc. Granatowe niebo wysypane gwiazdami stało nade mną niczym olbrzymi dach cyrkowego namiotu. Nad horyzontem dźwigał się wielki, złotawy dysk Księżyca. Od horyzontu ku brzegowi biegła przez delikatnie rozfalowaną powierzchnię morza jego poświata. W oddali na ciemnej tafli wodnej majaczyły światła statków, niczym cielska mitycznych potworów strzegących tajemnicy głębin, stojących na redzie u wrót portu. Było coś nostalgicznie pięknego i tajemniczego w tym widoku. Ale nie przyszedłem tu kontemplować urody świata, lecz dokonać rejsu swego życia. Rejsu ku tajemnicy, odwiecznemu magnesowi wszystkich niespokojnych umysłów. Na morskim brzegu rozsiadł się ciężko wrzecionowaty kształt. To był mój klucz do tajemnicy. Była nim łódź rybacka. Wiedziałem, że będzie pusta i oczekująca na mnie. I nie omyliłem się. Wiedziałem też, że żaden rybak nie wybierał się dziś na nocny połów, dlatego też tak usilnie tu dążyłem, tak gorąco pragnąłem wykorzystać niecodzienną szansę. Kiedy podszedłem do łodzi i dotknąłem ciężkich, oślizgłych wioseł, wiedziałem, że stawiam pierwszy krok ku mrocznym wrotom tajemnicy...

Potem wszystko potoczyło się zgodnie z mą wolą. Ciężka łódź nie stawiając oporu dała się zepchnąć na spokojna wodę. Wskoczyłem do niej zwinnie i umieściłem potężne wiosła w dulkach. Usiadłem wygodnie na szerokiej ławie i zacząłem miarowo wiosłować. Szło mi dziwnie lekko, a łódź pchana mocnym pociągnięciami wioseł, z cichym pluskiem, wartko płynęła w mroczną dal morską. Wkrótce zobaczyłem z bliska wielkie cielska statków rozjarzone dziesiątkami świetlistych bulajów, które rzucały na morską powierzchnię wąskie, rozedrgane węże poświaty. Ale ja wytrwale płynąłem po szerokiej, świetlistej drodze księżycowej poświaty, która biegła poprzez czarną toń morską niczym srebrzysta szarfa bogini Selene. Płynąłem w wielkim, stale rosnącym zapamiętaniu. Rozświetlone statki zostały w tyle, a wkrótce zniknęły w nieprzeniknionym mroku. A ja wciąż płynąłem ku swemu spotkaniu z Tajemnicą. Wiedziałem, bowiem, że będzie Ona kresem tej nocnej żeglugi. Wiedziałem też, że dokładnie będę wiedział, kiedy się to stanie. Czułem, że wszystkie żywioły świata sprzyjają mi tej nocy...

I stało się. W pewnym momencie usłyszałem coś na kształt lamentu płynącego z głębiny pode mną. Tak to był ten zew, na który musiałem odpowiedzieć. Przestałem wiosłować. Łódź rozpędem płynęła czas jakiś i zatrzymała się w bezruch. W bezruchu stężało też morze, a najlżejszy wietrzyk nie poruszał stojącym powietrzem. Spostrzegłem też, że stało się nagle bardzo jasno, srebrzyście i majestatycznie. Stanąłem na dnie łodzi i obróciłem się ku Księżycowi, którego magicznym traktem podążałem ku miejscu niezwykłej schadzki. To, co teraz zobaczyłem napełniło mnie niewymownym zachwytem. Księżyc wisiał tuż nad morzem, ogromny, świetlisty i pełen życia tętniącego pod jego błoniastą, srebrzystą powierzchnią. Przewalały się tam ogromne cielska smoków, potężne żółwie, węże morskie, delfiny, ośmiornice, rozgwiazdy, ukwiały, homary, ryby różnych gatunków, potężne kadłuby starych żaglowców i kolumny i portale zatopionych miast. Widziałem też, że przez srebrzysty lej, wirujący niczym lunarne tornado, owe wszystkie stwory i martwe obiekty zasysane są do wnętrza zgłodniałej Selene, która syciła swój kosmiczny głód niezmierzonym bogactwem oceanu. A on karmił ją, jak swą dawną kochankę, którą z jego czeluści wyrwał u początków czasów kosmiczny kataklizm. Ten proces sycenia odwiecznego głodu, doświadczania namiastki rozerwanych więzów dawnej jedności, owo misterium jedności przeciwieństw, zachwyciło mnie i napełniło nadzieją, że i ja odnajdę kiedyś swoją połowę, którą odciął mi w akcie zawiści Demiurgos. Właśnie nadchodził czas tego odzyskania pełni bytu. Czas odkrycia tajemnicy zagubionej połowy swej istoty...

Stałem i wpatrywałem się olśniony w cudowne, wstrząsające zjawisko. Wokół było tak jasno, jak w dzień. Nie, zacznie jaśniej! Było tak jasno, jak podczas błysku fotograficznego fleszu lub rozbłysku błyskawicy. Ogarnięty niezwykłością i kosmiczną potęgą lunarnego misterium śledziłem z podniesioną głową domenę niebios z gigantycznym, jaśniejącym odkurzaczem zasysającym oceaniczną materię. Lecz gdy spojrzałem w dół moje zdumienie nie tylko nie zmalało, ale osiągnęło swój zenit. Podwodny przestwór morski jaśniał jak falujący, żywy kryształ. W jego wnętrznościach przemieszczały się niezliczone istnienia podwodne, tętniło życie tak intensywne i różnorodne, jak nigdzie na ziemi. Ale mój wzrok ściągnął olbrzymi, biały kształt spoczywający bez ruchu na dnie. Tak, to była ona. Mój cel nocnej żeglugi, mój wielki obiekt pożądania i tęsknoty, który w niebezpiecznym zrywie odwagi został wydarty wreszcie tajemnicy głębin. Bez wahania podszedłem do burty łodzi i zanurkowałem w morskie odmęty. Na początku zdawało mi się, że wody, które nade mną się zamknęły były zimnie i ciemne. Ale po chwili czułem się otoczony miękkim, aksamitnym welonem, ciepło i pieszcząco ogarniającym me ciało. Więc całkowicie oczarowany, zachwycony i pełen wewnętrznego, niewypowiedzianego entuzjazmu płynąłem pionowo w dół, wpatrując się nieustannie we rosnące z każdą chwilą cielsko Białej Wielorybicy. Morska głębia iluminowana była srebrzysto-mlecznym światłem księżycowym, którego łagodnie świetliste, opalizujące, lecz niezwykle przenikliwe i nie wygasające w wodnych przestworzach promienie, docierały bez przeszkód do strefy przydennej i oświetlały odkrywczo jej mityczne tajemnice...

Tak, to była ona. Mityczne zwierzę powołane do istnienia w zakamarkach mej wyobraźni. Stworzone z tysiąca tęsknot, obaw, pożądań i bolesnych rozczarowań, jako wielkie spełnienie wszelkich nieziszczonych od wieków męskich pragnień spotkania z doskonałą kobiecością. Właśnie ten stwór, ten animalny idol, zawierał w sobie piorunujący ładunek kobiecości i nieodpartą siłę magnetyczną, która ciągnęła mnie w głębiny. Ale nie było to przerażające doświadczenie, ale ekstatycznie wspaniałe, zapierające dech w piersiach dążenie do celu celów, widoku widoków i rozkoszy wszelkich rozkoszy. Jak przez macierzyste środowisko ciepłych, rozświetlonych wód płodowych płynąłem ku swemu ziszczonemu przeznaczeniu. Płynąłem przez wieki albo tysiąclecia, przez wieczność i przez mgnienie chwili, bo nie istniał czas, ale jakiś cudowny stan zachwytu, w którym spełnienie jest już w dochodzeniu, a dochodzenie celu przesiąknięte jest słodyczą spełnienia. Tak właśnie odczuwałem swój rejs podwodny ku świątyni białego cielska mitycznej samicy...

Kiedy znalazłem się w jej pobliżu, u dna pokrytego szkieletami galeonów, falującymi drzewami ukwiałów i ławicami tęczowych ryb, zobaczyłem jak jest. Była wielka jak cały świat, jak kosmos, jak brama do tajemnicy. Zacząłem płynąć instynktownie ku jej wielorybiej paszczy, ku czeluści, która może pochłonąć i zmielić w nicość. Coś mnie tam straceńczo ciągnęło. Kiedy wreszcie zarysował się wielki łeb podwodnego monstrum, esencji demonicznego, żeńskiego seksualizmu, wiedziałem, że jestem już tylko do dyspozycji żywiołu, a nie panem sytuacji i poczułem jak wielka, niepowstrzymana siła popycha mnie ku tej mrocznej świątyni, ku zagadce zagadek.I kiedy drżałem w straszliwej bojaźni i szarpiącym zachwycie zobaczyłem coś bardzo swojskiego i bulwarowo tandetnego. Monstrualna paszcza wielorybicy miała kształt uszminkowanych ust dziwki, a oczy mrugały wachlarzami sztucznych rzęs. Wielka pramatka, pradawne monstrum i idol mrocznego seksu, okazało się pokrewne tandecie kobiety w ilustrowanych pismach i na knajpianych dancingach.

Ten niezwykły, groteskowy i tandetny szczegół odebrał hieratyczną moc wielkiemu idolowi żeńskości, a mnie przydał odwagi i zawadiackości. Podpłynąłem, więc do wielkiego cielska, do gigantycznej paszczy obleczonej w bulwarową kreację kokoty, w maskę filmowego wampa lub cyrkowej woltyżerki. Pozbywszy się świętego lęku zacząłem odreagowywać swoje drżenie i bojaźń w obliczu nieznanej potęgi, która w kontakcie bezpośrednim, w chwili demaskacji, okazała się zjawiskiem swojskim i tandetnym. Tak to odczuwałem, ale ogrom białej olbrzymi napełniał mnie respektem w dalszym ciągu, więc nie drżałem przed demonem kobiecości, lecz przed fizyczną potęgą białego cielska. I nie pomyliłem się. Siła wielkiej masy łoju i mięśni napędzana powolną, lecz nieodpartą energią odwiecznej chuci brała mnie w posiadanie, a ja oddawałem się bez oporu wyrokom losu.

Bo oto wielka, biała płetwa objęła mnie mocno, przycisnęła do ogromnego cielska i uwięziła w paraliżującym uścisku. I w tej samej chwili wielorybica, ten gigantyczny walec wypełniony mroczną furią rozpłodu i wielkim głodem usidlania i poskramiania samczego rodu, poderwała się z dna i przyjąwszy prawie pionową postawę jęła płynąć ku powierzchnio morza. Jej cielsko pruło wody głębinowe niczym wrzeciono łodzi podwodnej, a ja przyciśnięty do białej skóry potężnej samicy, do białej świątyni żądzy, czułem wielkie, wszechogarniające podniecenie i nieuchronność spełnienia świętego rytuału połączenia w erotycznym spazmie z odwiecznym źródłem rozkoszy. Tylko o tym myślałem i starałem się wyobrazić sobie nieznany i porywający akt seksualnego spełnienia. Ale prując u boku białej bogini przez mlecznie opalizujące wody księżycowego oceanu brałem także pod uwagę ewentualność, iż porwany jestem ku zagładzie, ku zimnej paszczy śmierci. I ten stan rzeczy, rozdarcie pomiędzy skrajną euforią i paraliżującą grozą powodował, że napięcie nerwowe sięgało zenitu i groziło eksplozją i zamąceniem świadomości.

Lecz nagle wypłynęliśmy na powierzchnię, w jasny, słoneczny pejzaż letniej sielanki. Straszliwe napięcie ustąpiło i zapanowało w mej głowie rozczarowanie. Już chciałem zacząć się śmiać z całej tej podwodnej farsy, z tego misterium grozy dla ubogich duchem, które kończy się wstąpieniem w banał, ale stało się coś, co na powrót zelektryzowało me nerwy i rozpaliło wyobraźnię. Wielorybica trzymając mnie w uścisku swej wielkiej płetwy zaczęła płynąć ku brzegowi, gdzie stała przedziwna, stalowa konstrukcja, przypominająca połączenie dźwigu ze skocznią narciarską. Moja wielka przewodniczka w rytuale wtajemniczenia w arkana kobiecości wpłynęła z wielkim rozpędem do gigantycznej, stalowej rynny i kurczowo przyciskając mnie płetwą do białego, tłustego boku odwróciła się na plecy i zamarła w bezruchu. Po chwili uścisk płetwy zelżał, a ja wolno zsunąłem się po boku wielorybicy na dno rynny. A wtedy wielka konstrukcja zaczęła się obracać i przesuwać, a wykonawszy obrót o 180 st. i zbliżywszy się do wylotu wielkiej zjeżdżalni, przypominającej rozbieg narciarskiej skoczni, znieruchomiała. Nagle zrozumiałem, że muszą dostać się na szczyt wielkiej zjeżdżalni, aby dopełnić ceremonii. Połączenia z wielką samicą. Nie wiedziałem jednak jak to uczynić. Lecz w mgnieniu oka odsłonił się przede mną mechanizm tego wstąpienia wzwyż. Przebiegłem dnem stalowego doku ku ogonowi wielorybicy. Wtedy olbrzymi, alabastrowy wachlarz uniósł się do góry i odchylił do tyłu, aż dotknął jej brzucha. Wgramoliłem się na monstrualne cielsko i usadowiłem na ogonie, a potem położyłem się na nim na wznak. Już wiedziałem, że ogon Lewiatana niczym katapulta wyrzuci mnie w przestrzeń. Patrzyłem na błękit nieba i wciągałem w nozdrza słono-stęchły zapach morza. Leżałem i zatapiałem się w zmysłowym otumanieniu...

Potężny skurcz ogona wielorybicy katapultował miękko me rozmarzone i ospałe ciało w przestwór powietrzny. Miałem oczy szeroko otwarte i widziałem nad sobą stalowy błękit nieba przykrywający mnie zimną kopułą, a w uszach słyszałem świst wiatru. Ale już po chwili wylądowałem miękko na aksamitnej poduszce leżącej na szczycie stalowej wieży. Natychmiast zerwałem się na równe nogi i rozejrzałem. Widok zaparł mi dech w piersiach. Pode mną jak okiem sięgnąć rozpościerały się zabudowania jakiegoś starego, butwiejącego i bezludnego portu. Przy nadbrzeżach stały na wpół zatopione stare żaglowce z wystrzępionymi żaglami. Patrzyłem na ten obraz śmierci i rozkładu, a zarazem wielkiego majestatu przemijania rzeczy tego świata. Lecz mój wzrok instynktownie skierował się ku celowi ostatecznemu mej niezwykłej przygody. U wylotu błyszczącego srebrzyście łożyska wielkiej zjeżdżalni, u kresu drogi w dół, w czeluść ostatecznego poznania, dostrzegłem wielki, purpurowy, rozwarty niczym gigantyczna małża srom wielorybicy. Ten widok był tak porywający i ostatecznie doskonały w swej zniewalającej perfidii, że natychmiast rzuciłem się głową w dół i pomknąłem ze świstem po metalicznym, śliskim i zimnym podłożu ceremonialnej zjeżdżalni. Pęd narastał, a ja czułem rosnącą ekstazę świętego podniecenia. Wielka, czerwona pieczara, otchłań ostatecznego spełnienia, rozwierała się i olbrzymiała przed mymi szeroko rozwartymi oczyma. Byłem tuż, tuż celu i spełnienia, dzieła życia i pocałunku śmierci...

Poleciałem w powietrze jak pocisk i wbiłem się w purpurową bramę sromu białej wielorybicy. Ogarnęła mnie pulsująca różowo ciemność, ciepła, aromatyczna, niczym wędzony węgorz w syropie brzoskwiniowym, cieśń żywota samicy, ciasna gardziel aksamitnej jaskini. Przeciskałem się miękko i posuwiście przez śliską i karbowaną waginę, a me ciało doznało szarpiących konwulsji ognistego orgazmu. Czułem, że zbliżam się do wielkiego progu wodospadu, szumiącego i porywającego w otchłań zatracenia. I nagle zrobiło się jasno, jakby eksplodowało słońce lub Bóg rozebrał się z szat tajemnicy. Wpadłem, jak gorejąca kula rozkoszy w to morze światła i w ostatecznym zachwycie poczułem, że konam, że wychodzę z ciała, aby zjednoczyć się z tą wiekuistą jasnością. Byłem spokojny i pełen najsłodszego szczęścia. Jeszcze tylko zobaczyłem, jak me ciało wpada w szeroko otwarte, zębate usta unoszącej się w świetlistej przestrzeni głowy pani Lodzi, ekspedientki ze sklepu mięsnego, której wielgachne cyce i grube wargi wzbudzały zawsze me skrywane, brudne podniecenie. Usta wielkiej kanibalki zamknęły się, a na twarzy pojawił się promienny uśmiech, czemu towarzyszyło miarowe żucie pożartej zawartości. Ogarnął mnie szał radości, krzyk zachwytu i pieśń wyzwolenia. Bo oto przez czeluść sromu wielorybicy i lubieżne usta rzeźniczki wyzwolony zostałem z okowów ciała i powołany do życia w świetle. Ostatnią myślą, która zagościła w mej głowie, była wielka afirmacja poznanej tajemnicy, która brzmiała łagodnym, gasnącym zaśpiewem: „błogosławione jest łono kobiety, które daje życie i pozwala rozpoznać gnuśną tępotę zmysłów, aby dać życie wieczne z ducha. Bo każde inne łono, to jeno dół kloaczny i słój robaków. A każdy ma takie łono, na jakie zasłużył”. I radośnie zniknąłem w świetlistym oceanie wszechbytu. Ale nie na długo, bo wkrótce się obudziłem i wstąpiłem do piekła, z którego nie mam szans wydostać się na wolność przez łono zbawienia. I kiedy rozstawałem się ze smutkiem z wizją mego wtajemniczenia w arkana uduchowionej seksualności, odczułem, że na dodatek jestem w mokrych portkach pidżamowych, bo mitycznym kreacjom sennym towarzyszyła fizjologiczna polucja...

Wrzeszcz, lipiec 2001 roku.

powrót do strony GNOSIS 12 powrót do strony GNOSIS głównej