eGNOSIS

Bohdan Kos (ur. 1941) – fizyk teoretyk, filozof,  poeta. W latach 80-tych współkierował podziemnym wydawnictwem LOS. Publikował w Odrze, Znaku, Powściągliwości i Pracy, Kulturze niezależnej, Manuskripte, Muschelhaufen oraz Gnosis. Wydał tom wierszy Podróż złudna. Jest współautorem przekładu kabalistycznych tekstów Sefer Jecira oraz Sefer-ha Bahir.
 

Lustracja Dolnego Księstwa    cz.II

Bohdan Kos

 

 

I znów wody żalu wzbierają w nas. Nagłe zwątpienie przekrzywia naiwność naszej wiary.

Ukośnie i pobocznie zjeżdżamy z nasypu szosy, spod kół sypią się strużki piachu. Tracimy panowanie nad kierownicą. Nagły chłód okazuje się chłodem rowów przydrożnych i rowerowych katastrof. Aroganckie trawy, irlandzkie wrzosy, pastewne rośliny stają w poprzek naszej drogi. Jakiś suchy patyk pęka pod kołem, inny znacznie grubszy dostaje się między szprychy. Przesuwamy się wzdłuż jakiejś nachylonej powietrznej paraboli. Osobno rower. Jeden, a potem drugi. Zawieszeni na gałęzi, głowami w dół, rozważamy nasze wygnanie. Gdzieś wysoko nad nami w rowerze uczepionym szczytu świerku koło obraca się wolno, ale ruchem już wiecznym, pozbawionym oporów, wpisanym w mechanikę nieba.

I zaraz zjawiają się wieśniacy, mają absolutny słuch na obracające się koła. Długimi żerdziami starają się strącić rower. Nie chęć doraźnego zysku przyświeca ich krzątaninie, ale cele magiczne. Koło przytwierdzone nad drzwiami chaty zapewni długowieczność, a potem wieczne powroty w to samo miejsce, w ukochany ich wieśniaczy stan. A zwinięta pod poduszką dętka uchroni od nadmiernej płodności, pozwoli na igraszki śmielsze, zgoła dworskie. Więc pokrzykują i spierają się. O, jeszcze jeden! Patrzcie, jaki srebrzysty. Jeszcze tam! Odnajdują opodal w młodniku już siódmy rower. Nadmiar wehikułów sprzedadzą w mieście, będzie na ziarno i wódkę. Miłosierne kobiety ściągają z drzewa także nas. Z koszul uszyją dzieciom chusteczki do nosa. A nas zagrzebują w piachu. Płytko i szybko. Włosy nasze starczą na zewnątrz, ale może to pióra jakichś ptaków. Spieszno im także do chaty, do owej dziwnej geometrii erotycznych zabaw pod patronatem tajemniczego torusa dętki pańskiego roweru, owego czegoś, co dzieje się jednocześnie tu i tam. Tu w chacie i tam w pałacu, wśród Piastowskich białych ciał. Potem odnajdujemy się znów, przed nocą na wysokich siodełkach naszych wehikułów. Oby tylko nocleg był ciepły, żeby we wschodniej albo północnej wieżyczce zamku zdobyć pokój bez złych snów. Może szklanka herbaty jeszcze przed snem

Na pewno zdobędziemy nocleg. Ludzie tu życzliwi, mamy dokumenty, pieczęcie, w końcu ów dwuznaczny argument — pradziad Brodatego był także wygnańcem.

Czasem przysypiamy chwileczkę. Ale jedna chwila nieuwagi i można zapaść w przeszłość niewiarygodnie głęboką. Bo wjeżdżamy w okolicę, której pejzaż jest jakby urojony. Zmroki tu dawno zapadły. Wschody odeszły w zapomnienie. Drzewa wydają się tylko szkicami. A domostwa są trzykrotnie, co najmniej przemieszkane. Zużyte jakby od wewnątrz, o zadymionych, półprzeźroczystych oknach.

W prawo odchodzi niewiarygodnie odwieczna polna droga. Obok kwiat mleczu, sfinks i piramida Cheopsa.

W nic tu nie wierzą; ani w Boga, ani w djabła. Jeden tylko mały chłopiec wierzy podobno w cywilizację.

— E, obudź się! — W. trąca mnie energicznie i naprostowuje kierownicę — tu nam fotografii nikt nie powiększy.

Świeci ogromne słońce. Naoliwione koła świszczą w pędzie.

— Wiem — mówi W. — Wiem. To było w przeddzień ostatniej kolacji. Już potrawy były wymyślone. Pałac miał siedem kuchni, pamiętasz? Spotkaliśmy Hrabiego i wtedy ty, w swojej pysze, mówisz do niego         

Spostrzega błąd: jakże to, już była ostatnia kolacja przygotowana, już nasz wyjazd ukartowany i tylko winę trzeba było wsadzić w jej pobliże... Wątła konstrukcja pozornego przypomnienia wali się i wieczorem dla zapomnienia musimy szukać burdelu.

Więc co to było? Jakiej niegodziwości dopuściliśmy się wobec Hrabiego? Zastanówmy się. Tu, pod tym drzewem To chyba jabłoń przydrożna. Chłodny wiatr niech przyniesie nam ulgę, pochodzi z gór i zawiera trochę wilgoci. Zjemy kromki chleba z Ziębic, a potem zerwiemy kilka jabłek.

Czy pamiętasz cokolwiek? Czy było to coś przeciwko niemu, czy przeciwko naszemu światu wspólnemu? My, jako lennicy, cóżeśmy uczynili przeciw? Że pluli na nas i deptali wszyscy? A może on sam wbrew całemu dworowi, może nawet zupełnie niesprawiedliwie wygnał nas. Ale co to było? Co chcieliśmy mu odebrać? Wątłą, zaledwie duchową władzę? A może nasłaliśmy zgraję djabłów przeciwko niemu? Że szarpały go, że pokazały, iż nie jest panem na Wszechświecie, lecz na łebku od szpilki. Lokalnie nic się nie zmieniło, „tu i teraz” było jak dawniej. Tylko nie mógł już spojrzeć na horyzont, bo przestał mu być nieskończonością. — Pan trzech atomów — wykrzyknął mu w twarz ostatni z demonów, ten ostatni ze słownika, pieczętujący się trzema literami „z”. Lump demonicznego świata — nikt, donosiciel i złodziej, nim uciekł tchórzliwie do worka z egzemplami, który trzymałeś w pobliżu. Takiej zdrady jesteśmy winni? A może zgraje jasności, książek? Fascynujących, piękniejszych niż mógł napisać. Ale nie był przecież małoduszny. Może więc raczej zgraję kobiet, babilońskich nierządnic, kuszących hierodul egipskich w muślinach i bez muślinów. Ale gdzie by go miały uwodzić, w jaką stronę, żeby był to kierunek grzeszny. Jaki wektor w pałacu Piastowskim miałby być zabroniony? A może odebraliśmy mu żonę? To tak łatwo uwieść kobietę, nawet najcnotliwszą, najbardziej zakochaną. Czyż nie mamy nic łotrowskiego w oczach, w jasnej urodzie?

Wszystko inaczej, wszystko źle. Był przecież naszym przyjacielem i cokolwiek się stało, tylko razem, tylko z nim możemy wyjaśnić.

Pewnego dnia wiemy już wszystko o prowincjonalnej optyce; gdzie co powiększyć, aby nie zagubiło się w ziarnie. W okolicach Kłodzka najlepiej powiększają brzeg stołu i w ogóle lubują się we wszelkich krawędziach, w Legnicy, mieście Witelona, szklane sprzęty dają się zwiększać prawie bez końca, a w ludziach przeguby palców i źrenice oczu. W Jeleniej Górze punkty, gdzie dobro styka się ze złem. Aaron, dzierżawca optycznych młynów w Nysie stał się naszym przyjacielem. Czytujemy razem oba Talmudy, czasem cztery ewangelie. Czy znów mamy dotrzeć do wszystkich tych miast?0bjechać stawy rybne koło Otmuchowa, dotrzeć do biedaczyny K., który powiększa ręcznie, ale z niewiarygodną precyzją i zapłacić mu opowieściami o życiu na Piastowskim dworze i znaczkami z listów stamtąd, które on sam własnoręcznie poodmacza w Mokrych Łąkach?

Powiększać powiększenia?

Więc nagle stajemy. W zamku Kamienieckim wynajmujemy na pół dnia salę balową. Zamykamy się na klucz i sklejamy nasze powiększenia. Nie jest to łatwe. Ziębicka pierś Ewy nie pasuje do tej drugiej, Cieplickiej. Okultyzm Anki von Hintermuhle przemienił część pokoju w test wzrokowy. Czy krawędzie ścian wydają ci się równoległe? /trzy punkty/ Czy widzisz, co jest przed, a co za czym? /siedem punktów/ Przecinamy nożycami równoległe linie, dopasowując co się da, uporządkowanie co jest za czym pozostawiając jednak bez zmian. Okręg powiększeń Lwówieckich przesuwa się nieco na wschód. Po przycięciu szóstej podprowincji topografia jest jednak ustalona. Gdy nałożyć mapę na fotografię ostatniej kolacji, okaże się, że teraz oba obrazy różnią się tylko fonetyką nazw. Podróżujemy więc od początku, od zawsze po tamtych twarzach i ciałach. Czy jest to powrót? Zapowiedź powrotu? Nadzieja?

Jakże niesłychaną wiedzą rozporządzamy! Jakże tajemną siłą metafory! Oczy Ewy, a właściwie tajemnicze cienie pod nimi, są śląską miejscowością Olesko, gdzie po długich procesach i sporach spalono wreszcie Joasię Jarczankę. Wyjaśniło się, dlaczego to po snach Ewy tułały się miłości Hrabiego; w tej szukał prochów tamtej i nieoczekiwanie je odnalazł, ku zgrozie i radości, ale zgrozie i radości tak delikatnej, iż nie razi nawet jej męża, znanego w całej stolicy zazdrośnika. Zamknięty obieg żyłek na lewej dłoni Małgosi to tajemnicza biskupia rzeka Nysa biegnąca w krąg bez źródeł i ujść, rzeka o zerowej diwergencji, gdzie szczęśliwe statki Brodatego pełne książek i obrazów płyną ku wieczności.

Wysokie piersi Ninki to góra Tabor podwojona dla nadmiaru, na zapas, aby nigdy niczego w Biblii nie zabrakło. I wszystko jest. I tylko Kain zabił Abla. Tylko my poskręcani w rowery, garbaci i obcy. Zawieszeni między atomami piersi a dłoni. Nie na fotografii, ale w jej krajobrazie brniemy przemienieni niewiadomą winą w Żydów wiecznych tułaczy. Upał jest teraz ziarnem fotografii i jest teraz podwójny. Fotografie pękają w końcu. Nagłe szczeliny zobaczyliśmy po raz pierwszy w okolicach Gór stołowych.

Jak zwykle przed wyjazdem ułożyliśmy na trawie płachtę fotografii i pochyleni nad ideami pejzażu śledziliśmy czekającą nas trasę. I wtedy stało się widoczne nie-przyleganie fotografii, męczące odstawianie i ta, jakby we śnie objawiona niedokładność poczęła rosnąć. Wczoraj jeszcze azymut wynosił 23°30 i 15 ale dziś apex nasi Ninki mija z naszą trasą o szeroką miedzę.

Jak dobrze, że wszyscy są ubrani — pomyśleliśmy rozbawieni — nagość ma tyle szczegółów i podwaja każdy błąd, który jeszcze powielony przez dotknięcia, przez ciepło piersi albo zagłębienia pępka, uczyniłby ruch nasz czystym błądzeniem. Nagle na fotografii usiadła mucha, stała chwilę, a potem ruszyła zdecydowanie w drogę. Musiał to być owad obeznany z wędrówkami tego rodzaju, bo stawiał nóżki w głębokości emulsji pewnie i bezbłędnie. Mucha szła trasą wzroku Hrabiego, wstecz od krawędzi do centrum. Skręciła ku dłoni i szła wolno, lecz zajadle, trochę bokiem, trochę obyczajem pająków, a zły to znak, jeśli ktoś przybiera obyczaje swoich wrogów.

I rzeczywiście. Gdzieś, tuż u dłoni Hrabiego morze obrazu rozstąpiło się pod nią i mucha wpadła w czeluść. Gładkość powierzchni stała się brakiem oparcia dla jej owadzich, sześciu nóg. Lekka koncentryczna fala przeszła przez fotografię i wszystko ucichło.

A potem upadek przeniósł się wolno na nas. Jakże naiwni byliśmy wierząc w mrzonki fotografii.

Już nawet zapominamy, o co nam chodziło.

Powiększaliśmy coś? Co? Po co?

Jest jeszcze Rurkiewicz. Ostatnia nasza nadzieja. Człowiek Brodatego. Absolutny Jego Święty Bibliotekarz. Mamy przecież list polecający. Słownik podróży wyjaśnia — Rurkiewicz, wielokrotny trup reprezentujący dziś fenomen człowieka niepiszącego. Zamieszkały we Wrocławiu. I numer telefonu.

Wrocław. Śląski Babilon. Może pierś jakiejś kobiety. A może palec, paznokieć wygnania, owo „idźcie i nie wracajcie” Hrabiego. Zjeżdżamy w dolinę Odry.

Kościoły. Mury przyporowe schodzące prawie do samej wody to Najświętsza Maria na Piasku. Jeszcze zakręt i widać sterczący cienki fallus franciszkanów. Most kolejowy i Huby. Stąd wszystkie drogi wiodą do Rurkiewicza. Drogowskaz na prawo. Jeszcze raz na prawo. Stajemy. Winda numer dziesięć wiezie nas na pierwsze piętro. Wkładamy palec w szparę wydrążoną w cegle. Zwieramy dwa łatwo rozpoznawalne miedziane przewody i rozlega się dzwonek. Zostajemy wpuszczeni.

— Matka mojej córki Justyny — przedstawia Rurkiewicz swoją żonę Annę.

Hrabia był świadkiem Ich ślubu. Ścieżki powiązań budzą w nas nagłą nadzieję.

Wchodzimy do pokoju.

— Wyspowiadajcie się. Wyspowiadajcie się od razu — Rurkiewicz z uśmiechem, kapłański, zapobiegliwy, zmienia obrus na stoliku na bielszy, nalewa wino w kieliszki. Ścieka biała strużka. Rytualne, tutejsze wino. Nachylamy się ku sobie, opowiadamy. Sączymy słowa i przeżuwamy je, kłamiemy bardzo mało, tylko tyle żeby uczynić świat spójnym, żeby mówienie miało sens.

Wyjmujemy fotografię ostatniej kolacji. Rurkiewicz sprawdza jej gładkość. Jest jakby inna, trochę inna, samowar omszały ciepłem. Czajniczek pełen esencji na jego szczycie. Niemal słychać bulgotanie. Gdyby przyłożyć ucho, dałoby się usłyszeć odbite w gorącym lustrze jego brzucha rozmowy tamtego dnia. Jeszcze chwila i ktoś, może Małgosia, odkręci kurek. Herbata napełni filiżankę. Którą ręką sięgnie Hrabia po ulubiony napój? Czy odłoży książkę, zagubi czytany tekst, czy przeciwnie, sięgnie po filiżankę tą słabą, pełną upadku dłonią? A może stanie się rzecz niesłychana, może Hrabia odmówi i padną gwałtowne słowa wygnania, ale wtedy my zaczniemy się bronić. Usłyszymy przecież zarzut, pojmiemy winę i skończy się nasza bezradność

— Termodynamika samowarów — mówi tajemniczo Rurkiewicz — jest odwracalna. Przykłada linijkę, kalorymetr. Potem znów bada fotografię z lekarską obojętnością. Zbliża zwinny freudowski palec do twarzy różnych kobiet. Niby to przypadkowo, ot! tak sobie stawia wskazujący i kciuk w bolesne cienie pod oczami Ewy.

W. wspiera głowę na dłoni. Te oczy Ewy to było ponad siły. To był wyszukany cios. Rurkiewicz aż cmoka, dyskretnie, niedostrzegalnie, ale przecież cmoka. Patrzy na mnie. Ale moje oczy są przeźroczyste, twarz blada, a uśmiech znów tamten, dworski.

Wiem, mimo niepamięci, jeśli ktoś z nas skrytobójczo zamierzył się na Hrabiego to ja. Otwieram dłonie i przymierzam w ich wklęsłość różne rękojeści.

W kącie pokoju, w pstrykaniu napięć rozgrzewa się telewizor. Gdy pojawia się obraz, Rurkiewicz traci ciekawość do fotografii.

— Ten, którego widać w głębi ekranu, w mitrze? — pyta W.

Przytakuje

— Nie zgadzam się z tym. Nigdy — zaprzecza gwałtownie Rurkiewicz — To już raczej ten, widzicie, w zielonym meloniku.

— Zielonym?

— No, może nie zielonym. Ale w każdym razie to ten, a nawet w większym stopniu ten przy stole. Oczywiście. Teraz go rozpoznaję.

Nie wiadomo dokładnie, czy chodzi o Brodatego, czy namiestnika Nowej Karczmy, czy naszego Hrabiego. Czy w ogóle jest to posiedzenie sejmu prowincji niezależnych. Ale ona, Rurkiewiczowa niesie już kolację. Dymi nawet coś gorącego i telewizyjne mgły oddalają się za warstwy szynki..

— Znam go — mówi zadowolony Rurkiewicz — nigdy nikogo by nie wygnał.

— Tak, nigdy by nikogo nie wygnał. Jakie to proste zdanie, jakie prawdziwe, oprawne w srebro.

— Jeśli idzie zaś o Brodatego — Rurkiewicz wkłada plasterek szynki w usta — to cóż, istotnie jest jakiś niejasny upadek w jego przeszłości. Jego chłód był oczywiście wygnaniem. Rozpowiadacie zresztą o tym po drogach — mruga łagodnie, wybaczające — Brodaty nie przepada za plotkami. No, co innego — za plotkami ze stolicy, oczywiście.

Siedzimy u Rurkiewicza już trzeci tydzień. Wszystkie książki Justyny przeczytaliśmy na wylot. Wszystkie sekrety Anny zapadły w nasze niewdzięczne uszy.

W końcu pytamy o ślub. Może są jakieś fotografie. Rurkiewicz zaprzecza. Nie, nie — to był skromny ślub. Zresztą mrok w kościele nie pozwolił na żadne zdjęcia. Ślub odbył się bez świadków — takie to były czasy. Rozkłada ręce.

Opuszczamy dom Rurkiewicza w nocy. Zacieramy ślady stóp posługując się specjalnymi suknami. Zamykamy cicho drzwi, a powierzony nam klucz wrzucamy z powrotem przez dziurkę od klucza. Upada na podłogę. Czekamy chwilę. Cisza, nie obudził się, sen ma twardy. Ruszamy w drogę. Jest późna noc. Szybko jak cienie przemykamy przez ulice Wrocławia. Światła uliczne dzielą mgłę na żółtawe, przenikające się stożki. Ktoś pijany chce nas zatrzymać podzielić się żalem, może rozpaczą. Uciekamy mu. Kot szary i drapieżny ukośnie przecina nam drogę. Jeszcze przedmieścia. Uśpione Krzyki. Pusto, tylko nocny tramwaj kołysząc się na boki i drgając w paranoicznym, nienaturalnym dla siebie pędzie mija nas z hukiem. Ma numer 31. Zawiera dwóch pasażerów i nadwątloną jasność poprzedniego dnia. I ludzi i towar wiezie w kierunku dworca kolejowego.

Jeszcze ostatnie domy i dzielnica urywa się nagle, jakby ktoś opuścił niedokończony utwór.

Szosa. Jesteśmy za miastem. Zwalniamy. Czujemy zmęczenie i może udrękę ucieczki.

Jeszcze raz. Czego chcieliśmy od niego? Czemu stało się wszystko jak w ciężkim śnie, jak w nieuleczalnej chorobie?

— Te oczy — powiada W. heroicznie — może się uda zapomnieć

Zapewne — utwierdzam go w myśli pożytecznej — zapewne tak jest. Ale dużo jeszcze rzeczy trzeba zapomnieć. Całe góry rzeczy i ludzi. Całe ludne ulice. Okropnie dużo miast, książek. Kiedyś przecież stanie się. Pęknie coś w tym zegarze.

Jest noc, ale ci stoją wzdłuż szosy. Boją się nas, ale i kochają. Gawiedź nocnych oraczy, baby z dzieciakami na rękach. Porzucili swe zaopatrzone w latarnie pługi, kombajny i cepy, aby gapić się, pokazywać nas palcami. Jakby z plotką o nas już się urodzili. Wpatrzeni, zahipnotyzowani ruchem obrotowym kół, śledzą ich błyszczenie, symetrię. Kiedy zwiększamy szybkość, ich wzrok ciemnieje i wpatrują się w nie z niepokojem, bo oto widzą, jak szprychy kół nieruchomieją, a potem wolno zaczynają się obracać wstecz, mimo że my w zapamiętaniu brniemy dalej wprzód.

Oni czynią znak krzyża, ale i tak dosięga ich okropna myśl, że nie istnieją, że nie są sami w sobie, że się tylko komuś przyśnili, tylko w boczne widzenie kamery komuś wpadli. Wtedy uciekają w panicznym lęku, ścigani własnym dojmującym nieistnieniem. Ale nie jest tak. Powinniśmy ich zatrzymać, uspokoić, może ucałować przyjaźnie. Słuchajcie, to nie jest tak, powinniśmy wykrzyknąć. To światło, które nas oświetla nie jest z tej prowincji. To pojazdy wygnańców pędzą zawsze na obracających się wstecz kołach.

 

*  *  *  *

powrót do pierwszej czesci powrót do strony Opowiesci Wizjonerskie