eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Nasz pierwszy świat (1977) nawiązuje w swoisty dla Kirscha sposób do powieści Liście Croatoan, o której przesłaniu w eseju Liście pisze Barbara Robakiewicz. Kolejne opowiadania na naszych stronach to Zadziwiający wdzięk i Nasz pierwszy świat.

Układ treści w wariancie podstawowym:

1. Trójka
2. Dom
3. Inżynier
4. Grupa
5. Zwierzęta
6. Komisariat
7. Rano
8. Eryk
9. Walka
10. Zabawa
11. Schronisko
12. Podróż
13. Zakład
14. Dwoje
15. Eksces
16. Błaganie
17. Miasto

Strzałki kierujące do kolejnych części tyczą kolejności w tym wariancie.

Pozostałe warianty układu treści znajdują się na stronie wstępnej do opowiadania.

Obrazki
ach, te obrazki

Donat Kirsch

 

 

ZABAWA

 

Szukamy cienia. Lub naprawdę jest tuż: widzieliśmy przecież na pewno. Jeszcze sekundy temu poruszały się w tańcu pasma jej włosów, nie ma jej. Myśl o zabawie — nieuniknionym zakończeniu wszystkiego, co się dzieje i dziać będzie na tym dzikim świecie. Duża sala, niski pawilon wśród grochodrzewów: liście łopotały jeszcze przed chwilą a teraz robią identycznie to samo, bo noc latem nie istnieje tu nigdy. Szukałem Patrycji, zamiast niej było jasne jeszcze na zachodzie niebo — dziwny brak umiaru w niepokojących zjawiskach — wśród oczu i napięcia nerwów, drżenia palców, gdy obejmuję w tańcu nieznaną dziewczynę. Gdzie mogła pójść Maria, jak długo nie będę jej oglądał — jakże śmieszne wydaje się być słowo nigdy, po prostu jest pewien okres czasu, może aż do śmierci, ale zawsze ileś tam jeszcze lat. Podnosząc oczy widzę zbudowane z lusterek banie, musi tam odbijać się cały tańczący tłum, ale ja widzę już tylko odbijające się światła lamp i reflektorów: ich plamy przecinają się i krążą, pozornie różnokolorowe lustra muszą skupiać blaski jak odeszli w lustro ludzie trzepocą ramionami usiłując unieść się w skoku, z podłogi. Kapie skroplona na zwierciadełkach para oddechów, co chwila opadają duże i chłodne krople. Rzadki i drżący deszcz, niejako wewnętrzny. Dziewczyna zamyka oczy, gdy spotyka którąś z kropel — musi woda bluszczyć się na powiekach przyłudzając ciemną roślinność niebieskich oczu. Drgają nieznacznie wstęgi folii podobne do błyszczących (och gdyby tu istniały!) smugni, tracą może coś ze swego ciężaru, minimalny okruch sypki, gdy rozniesie go wiatr tańczących. Co jest obok nas? Zamyślenie przechodzi w rozmyślną roztropność upartych, przemyśleń o rozlistnionym wokół czerwcowym i nocnym lecie — spotykamy czas, ja czuję poruszenia młodych bioder tańczącej dziewczyny. Nie byłem zazdrosny, nigdy, o Marię ani Maria o mnie.

— Jak masz na imię?

— Virginia.

— Tylko?

— A ty?

— Dawid.

Sam nie wiem, dlaczego czekamy na Daniela z Ewą, miał przyjść Sebastian, też go nie ma — ale z nim widział się Jan. Bzdurny niepokój o Daniela niezwykłe wymiary losu. Jan znika w rozgadanym tłumie, dziwnie ogolony, bez brody i wąsów jest młodszy i czarnowłosy: koszulę w jasnoniebieskie pasy ma rozpiętą i widać klatkę piersiową. Gwar, gwar nieprzyjemnych rozmów, Dawid z jakąś ładną dziewczyną. Tam. A Maria? Maria. Twarze pochylają się i gasną, wyłowione w przypadkowym słowie, grymasie. Anioły czy debile i dalej: krew czy też limfa? Gest wyłowiony w tańcu nic nie znaczy. Uspokojenie i kolejne napięcia. Gest wyłowiony trzepoce się palcami lub słowem: ty, ja, on, woda, penis. Lecz sami jesteśmy częścią, dziewczyna w różowej sukience przylgnęła do draba z kręconymi jasnymi włosami, dwie ładne dziewczyny tańczą razem: jedna zsuwa rękę na pośladek drugiej patrząc przy tym na mnie, oczy jasnoniebieski błysk, uwidocznionego światła, w przeciwnym, ruch kierunku. Przecież z kimś tańczę. Dopiero teraz świadomość. Uspokajam się myślą, że jestem częścią tłumu, rozmów, jeszcze jedną kroplą gwaru. Zespół sprzed lat, Moody Blues, ze starej płyty piosenka And the Tide Rushes In. Naprawdę ciągle wśród smug twarzy, jasnych, wszyscy. Krople gwaru, jak te bezdźwięcznej wody uderzających kropel. Chłodne. Pomimo obrzydzenia chciałbym poczuć je na języku. Muszę wyłaniać się i zniżać wśród zmienności tłumu, nie robię tego, bo nie ma stale oglądających oczu, nie wiruję z Patrycją dookoła i jeszcze tam dalej. Poszukiwacz? Muszę uśmiechać się do ciemnowłosej dziewczyny. Jej pytanie. Moja odpowiedź.

— Nie jesteś stąd?

— W rzeczy samej.

Gwar narasta i ucichł. Przypomina stada pszczół, których lepiej nie oglądać z bliska, chociaż śpią, chcę zasnąć. Jest tupot nóg tłamszony przez elastyczną podłogę, która w zależności od nacisku zapala się wieloma odcieniami żółci. Za oknami lato. Okna są owalne, o gładkich, wygiętych brzegach, jesteśmy we wnętrzu mającego wybuchnąć kwiatu. Bąble przejrzystej i rozkwitłej lawy. Przekwitającej. Co było dawno? Dziewczyna przytuliła się. Dawid delikatnie odsunął staroświecki magnesik w sukience, zielonej z szarawymi liniami — asymetrią linii. Gdy blisko widzę skrawek piersi tamtej dziewczyny, ciemna blondynka uśmiecha się do mnie. Znikamy między drżeniem podłogi i powietrza. Jak znaczą o sobie liście, niewidoczne, którymi oddycha powietrze. Jeszcze palce Dawida tracą chłód koniuszków, które uciskają skórę, oddycham. Tak blisko niego. Koniec utworu. Po chwili niepewnego oczekiwania mówi do mnie.

— Pozwolę sobie jeszcze raz prosić.

— Dobrze.

Znowu jesteśmy razem. W tym wielkim świecie sekundy są życiem. Zawsze. Jeszcze przed chwilą mogliśmy się rozstać, znowu jesteśmy blisko siebie, czyli bliscy sobie. Oddechy stają się bardziej zmęczone. Może brak w sali przyjaznego pająka obrońcy, jego pełnych gracji poruszeń. Może jesteśmy inaczej niezaradni i niezaradni będziemy jeszcze przez kilka godzin lub dni, może do końca lata. Całuję go we włosy i w szyję. Rozpinam złącze koszuli ciemnoniebieskiej. Włosy na piersi, odsuwam się, by zobaczyć skrawek jego torsu porośnięty włosami — gdy szarpię je, mruczy cicho.

— Tarzan.

— No, może goryl.

— Uhm.

Jestem i gorylem, i sobą, i tym, który niedawno widział Jana, widział Marię widział Virginię — zamknięte oczy, może ona żyła bez przerwy od lat wieluset. Wspólnota wymknięcie się cieniom znad jeziora nie można widzieć bez oczu, swoboda — kto płacze o dzieciach, niedawno widziałem Patrycję, widziałem tłum. Oczy mam zamknięte, jak odbicie wody drżała przejęta liturgia każdego dnia, słodkiej, słodkiej miłości, która była cudownym rozmnażaniem się, genitalia ratują nasze życie, prawo do samotnej wolności, do podmorskich ogrodów dla Virginii Darien, do czasu kwitnącej wiosny obok wzmiankowanej Virginii, która porusza głową i poruszają się włosy spowolniając tamten pierwszy ruch i jestem tylko. Znowu rozchylam sukienkę i spokój jej piersi przypomina uwagę, z jaką oboje na wszystko patrzymy, wspólnie. Pary zgodnie z rytuałem przytulają się do siebie, ukrywając prawo do stykania się, kochania po zabawach w łóżkach i na trawie. Już lepszy jest Dawid, który niczego nie ukrywa, jego palce suną po szyi. Musi ciekawie poznawać nowy zarys. Zdziwioną składam się tylko ze skrawka szyi pod palcami, włosów, których dotyka swoimi i piersi, które ogląda. Jak się poruszam? Skąd mogę wiedzieć? Chcę tylko, by nie zostawił mnie już nigdy. Wiem, że to trwa parę godzin, spotkania ciał i stworzenia ciał. Szepcę.

— Oni są śmieszni, że udają.

— A czy jesteśmy poważni? Jesteśmy zbyt blisko, by poznać. Twój uśmiech.

— Może był, zanim uczyłeś się poznawać?

— Miliony lat temu.

Macha komuś ręką. Jakiś wysoki człowiek z grzywą dosłownie płowych włosów. Przechodząc obok mówi.

— Nie ma Daniela?

— Nie. Miał przyjść. Cześć, Sebastianie.

— Dziwne. Baw się dobrze, Dawid.

— Chyba przyjdzie.

— Na pewno.

Odchodzi. Jest ciepło, więc rozchyla jasną koszulę. Ma płaski i gładki tors, jest przystojny, ale wolę Dawida. Jakaś dziewczyna wpada na mnie i nie może odejść. Biały, obszarpany cieniutkimi pasemkami czerni owal, dwie przejrzyste, trudne do uzyskania plamki. Czy śpię? Rozcięcie i wiele jasnych iskierek. Teraz wszystko przykrywa jasna i trochę pomarańczowa ciemność. Niektóre fenomeny uznajemy za prawdę. W palcach zaciskach dziesięciokrotny kształt jej palców. Zamknąłem oczy.

— Zatańczymy.

— Tak.

Jakby na potwierdzenie postrzępiona czerń porusza się kilka razy. To jej włosy odpowiadają razem z nią. Zapewne uśmiecham się unikając znaczenia plam jej oczu, iskierek, tłum rozbawiony. Jan macha zdjętą koszulą na mój widok. Dziwne, że nie jest spocony, ani tors, ani ramiona nie są błyszczącą, matowość odróżniana, bo wbiega się porwany przez dwie śmiejące się wariatki. Od kiedy lesbijki rzucają się na facetów? Może inaczej. Pomyłka. Taniec i w tańcu, śmiech jest i mój i ich. Całują mnie po twarzy. Nie omieszkały objąć się. Wyciągają mnie przez holowizyjne drzwi. Oddech to ciepłe noce i wiatr. Trawa skulona lub prosta. Źdźbła są równoległe, gdzieś przewyrosłe, napinają się lub inaczej patrzą. I patrzę ja przez sekundę. Rozbierają mnie chichoczące. Moje ręce robią to samo. Zauważam to po chwili. Zza niskich gałęzi grochodrzewu widać okno. Dawid i Virginia rozmawiają śmiejąc się, świat się kręci, podchodzi Sebastian z jakąś zapatrzoną w niego dziewczyną. Oddzielony jestem nagością ciał. Szybkie oddechy. Jednocześnie zwijamy się w pierścień. W jedną dostaję się, drugą całuję. I one łączą się radząc sobie jak mogą. Oddzielony od tłumu także nakładaniem się zaskakujących gałęzi

nastepny rozdzial

powrót do poprzedniego rozdzialu    powrót do strony Obrazków