eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Nasz pierwszy świat (1977) nawiązuje w swoisty dla Kirscha sposób do powieści Liście Croatoan, o której przesłaniu w eseju Liście pisze Barbara Robakiewicz. Kolejne opowiadania na naszych stronach to Zadziwiający wdzięk i Nasz pierwszy świat.

Układ treści w wariancie podstawowym:

1. Trójka
2. Dom
3. Inżynier
4. Grupa
5. Zwierzęta
6. Komisariat
7. Rano
8. Eryk
9. Walka
10. Zabawa
11. Schronisko
12. Podróż
13. Zakład
14. Dwoje
15. Eksces
16. Błaganie
17. Miasto

Strzałki kierujące do kolejnych części tyczą kolejności w tym wariancie.

Pozostałe warianty układu treści znajdują się na stronie wstępnej do opowiadania.

Obrazki
ach, te obrazki

Donat Kirsch

 

 

WALKA

 

— Tak było z Erykiem.

Słowa skierowane do siebie samego, i wiem, co za chwilę mruknę do siebie po prostu.

— Tak było z Marią. Czy Dawid powie wszystko? Już powiedział w jeden z wielu czerwcowych poranków, które w bieli były tak do siebie podobne.

Domeną DEZIT-u jest bezwzględna szybkość, można się mnie spodziewać lub nie. W najlepszym wypadku mam kilkanaście godzin. Najlepiej byłoby dotrzeć do Henryka Laporte, ale wiem, że w tym chaosie ogólnie, w którym będę działać, jest to po prostu niemożliwe, już teraz, ale gdyby Henryk Laporte mówił i mówiłby wiele — byłaby to jak niespodziewane pulsowanie zielonego drzewa w lesie błękitnych, bez domysłu okularów, ileż liści by się bluszczyło przy murze białym tle trzynastolistnej agonii pomarańczowej rośliny powoju o listkach już zielonych od budzącej mnie nocy: wśród liści listniejących zliściałaby się twarz Marii za szybą lub tylko martwa twarz Marii, przy której nie byłem, którą znam z opowiadań. Trzeba celować w nich, to akt rozpaczy, co robić po bezmiarze milczenia? Opowiadał Dawid i Eryk i ktoś, każdy. Broń ciąży mi w ręce, mieni się jeszcze resztką czerni kosmosu z biogramu, który zapisał tamte wspomnienia Eryka siedzącego spokojnie na tarasie. Jakże spokojnie pod lufą broni. Jest nas dwóch. W jaki sposób istnieje teraz Dawid, Maria, ktoś? Eryk umierał ze strachu. Niebieska balustrada. Zdjęcie obręczy i jeszcze przez chwilę morze odmienia się przez serię zastygłych obrazów: fale są fioletowe a miejsca spokoju gładko połyskujące bielą słońca i po prostu różowe ze wspomnieniem brązu dla dodania oczom otuchy. Wszystko mija i słońce zachodzi złociście i białe złociski tańczą na śnieżnej bieli piany, na zielonych falach, przed tonącą w niebie linią wilgotnego brzegu plaży, który zacienia sam siebie jak obrona przed rozszeptem palm. Eryk milcząc patrzy w morze, zaciska opalone ręce na poręczach wygodnego fotela, który chociaż biały i pleciony z tworzywa, jest nieruchomy i wygodny. Przedstawił się jako Daniel i może być źle, zresztą centrala zawiadomiona, a oni już tam coś przygotują. Może sami zadziałają pewnie, są niezawodnym sprzętem destrukcji defensywnej, wszyscy ludzie jesteśmy tacy. Już odczytał biogram z kosmosu. Może i bał się. Na razie morze, dzięki porze dnia, ma najmodniejszy aktualnie w tym sezonie odcień zieleni. Uniknąć strachu. To prawda, że wilgoć brzegu odbijając błękit nieba psuje nam harmonię i nieco to niezbyt gustowne. Zapomnieć też o ruchu za zielonymi powierzchniami, dobrze, że nie w modnym odcieniu. Tak lepiej. Daniel odruchowo wystawia twarz na podmuchy wiatru, już wczorajszego wiatru, potrafi jeszcze spokojnie obejmować palcami rękojeść broni i mierzyć z niej w moją pierś za koszulą z pełzającymi powoli reklamami firmy DEZIT (białymi na niebiesko-tęczowym tle). Teraz dla odpoczynku celować wyżej, po prostu w czarne, kręcące się trochę włosy. Wielkie szklane drzwi, cały rząd tarasów, ten najwyższy i zapewne najdroższy. A wokół są na tarasach i w chłodnych pokojach — ludzie bala i czarni, fioletowi i czerwoni, może i różowi (na pewno) a także liliowi. Wiatr jest ciepły i miesza włosy.

— Zabiliście Lopeza.

— Inżynier mówił, że to było samobójstwo.

Eryk przesuwa palcami wśród włosów, wydają się jaśniejsze na ciemnym tle koniuszki tracą opaleniznę, ciemne oczy patrzą po prostu na mnie z zaciekawieniem, jak na zwierzę w klatce, uskoczyć natychmiast! I jak on to pojął, że Horacy już go ma uderzyć. Teraz Horacy leży nieprzytomny, w swoim ciemnym ubraniu przypomina posępnych Golemów z komiksów o robotach, to olbrzym. Gustaw i Pedro podchodzą powoli i nie liczą na moją pomoc, są zamiast niej, zawsze pewni, nieomal kamery Kodaka. Wyżsi od Daniela — idą, a on się cofa. Balustrada przypomina lodowaty strach z kosmosu — cienie są długie, wiatr rusza szarawe włosy Daniela i czarne ich. Walka trwa kilka sekund i oni też leżą jak kłody drewna, malowane krzykliwie, których używa się do budowy wspaniałych żaglówek firmy Wiracocha. Daniel siada w białym i wyplatanym fotelu. Przesuwa się bliżej mnie. Stolik przesuwa się i staje automatycznie w środku drogi między fotelami. Tylko kilka cichych brzęknięć butelek.

— Zabiliście go.

— Podobno go zabili. Ja nic nie wiem. Byłem pilotem. Tylko.

— To dlaczego zawiadomiłeś DEZIT? Tajemniczego Henryka Laporte.

Słońce znika — teraz to światło reflektor samochodu. Pod palmami cień. Jakaś naga para biegnie plażą. Z bliska dostrzegłbym ruch piersi nagiej dziewczyny, może Daniel to też widzi, bo przekłada broń z ręki do ręki rozluźniając palce. Teraz zdaję sobie sprawę, że schował ją do kabury, gdy tamci szli ku niemu — dlaczego nie strzelił?

— Nie lubię trupów, Eryk. Ale wiem, że ty nie wytrzymasz tutaj w nocy widząc gwiazdy, czekając wiecznie na kadłuby nieznanych istot. Ja się też boję, ale ty byłeś z nimi sam. I nie chcesz być sam z gwizdami — to śmiesznie brzmi. Nie wstawaj. Mam dość siły, żeby ciebie tutaj trzymać, ile zechcę. Powiedz, no powiedz. Wszyscy jesteśmy historyjką. Piana na falach? Eryku, powiedz, słońce już zaszło, jest niewiele czasu w każdym z miejsc na Ziemi.

— Dobrze, ale zapal światło. Tak! Oni zabili Lopeza. Inżynier, im powiedział, że Lopez słyszał rozmowę. Jego z Jeffreyem Hogarth.

Kontakt naciśnięty. Przez chwilę widać było pokój z kręcącą się płaszczyzną wielometrowej smugni, która pachnie jak zielony sok łaszących się owoców i rośnie wokół białej plecionki łóżka, sama szepcąc to; czego się jej nauczy, rozumna roślina. Gdyby świat był taki: domy jak szkiełka w ciepłym przedwieczorze żółte i zielone, a na ulicach kładłby się miękko ciepły fiolet śpiewających dzwonów. Bredzę bezsilny wobec oceanu ciepła jakże innego od lata, które znamy. Zasłony są złociste i ciepłe światło wypełnia część przynajmniej przestrzeni tarasu. Eryk nadal nieruchomy zapatrzył się w błyskawicznie ciemniejącą powierzchnię oceanu, po prostu atlantycka noc jest czarnym fioletem za zieloną balustradą: wszyscy ludzie mają w nocy granatową skórę, co najwyżej twarz oświetli liliowy płomyczek którejś z gwiazd jak białe i zielone jeszcze koła. Palce Eryka, teraz złote, ciemne, obejmują spokojnie poręcz fotela. Nareszcie nie widać gwiazd. W tę uspokajająco ciepłą noc niebo wydawałoby się już tylko pulsowaniem czerni za szybkami czarnozielonych skafandrów. Nawet tak świetna reklama jak ta, onanizatorów, nie mogłaby mnie zmusić do siedzenia w straszliwej ciemności! Niedługo, jeśli przeżyję, przyjdą dziewczyny. Co mnie to wszystko może obchodzić. Bylebym mógł się z nimi pieścić, one będą działać na mnie jak prospekt życia, takiego, jakie mnie czeka. Pierwszego w historii ludzkości. Daniel na brzegu tarasu zanurza dłoń w mroku jak w cieniu.

— Daniel.

— Tak.

— Powiedziałem ci już wszystko. Nic innego nie wiem. Ja teraz nie mam nic wspólnego.

— Ale DEZIT działa.

— Tak. Oczywiście.

— Kto?

— Mówiłem. Szefowie to Dirk Bogdanov, Jeffrey Hogarth, Józef Kataliński, Maurycy Rotadier, Henryk Laporte.

— Zabiją cię za to, co mówisz.

— Nie. Ja jestem pierwszy. Pozwolono mi żyć. Zawsze. Aż do śmierci. Na pamiątkę, że pierwszy widziałem istoty spoza Ziemi.

— Ci trzej ostatni to też szefowie.

— Tak.

— Są? Gdzie?

Uśmiecham się na błękitno, bo inaczej nie można pod szalonym i wirującym niebem — tylko wilgoć piasku i palmy są w powietrzu, ciągle niewidocznie barwnymi niszami spokoju.

— W superhotelu jest w pokoju 8141-0-131704 D punkt kontaktowy. Zawsze tam ktoś czeka.

— Pamiętasz numer?

— Tak.

— To ja pójdę. Muszę cię związać.

— Wiąż.

Uśmiech, gdy sznur już będzie robił ślady po prostu czerwone, pomimo równania. Za bezpieczną odmianą światła są gwiazdy: Część Eryka jest ciemna, nieomal winna by być karminowa, reszta w łagodnym seledynie w ciemnopomarańczowej nocy. Rytm i rozkroplony głos morza, dźwięk kropli jarzy się biało i ocienia sam siebie, wszystkie przedmioty czarną linią wyciszenia. Światło zgaszone, ostatnie spojrzenie na smugnię. Nim rozbłyśnie krzyk wokół brązu (wpółfioletowego), będę biegł szybko po matowo odpowiadających płytkach tarasu. Eryk krzyczy.

— Światło! Nie mogę widzieć. Nie chcę...

Powoli posuwam się w dół, aż zeskakuję na piasek. Morze spokojne.

—  Boję się.

Krzyczy Eryk. Piasek jest wilgotny po śladzie fal, których grzbiety ociekały często metalicznym ubłyskiem niebieskości i żółcie były porozcinane grubymi i nieregularnymi liniami cienia.

— Nie chcę was widzieć!

Czego nie zakneblowałem. Był tak spokojny, żaden kłopot.

— Światło. Daniel, wróć!

Potykam się. Dopiero teraz silnie czuć palcami ustępujące ziarenka wilgoci. Jak tu szybko zapada noc. Zapach morza umyka w czarne cienie oczu i nosa lub oczy dostrzegają rysunek brzegów dawnych fal: trochę różowe (w świetle bliższego tarasu) linie stopy zapadają się, ale nawet słaby szum fal szybko wycisza wrzask Eryka. Między dwoma domami są latarnie obwiedzione sjenową poświatą, świeci ceglasto niebo wokół nich. Dobrze się biegnie wśród stuku jasno- i ciemnozielonych trójkątnych płytek. Domy są przeszklone lub szklane. W szybach zanurzone są liście, jakby poprzez ściany tnące krajobraz na miękkie i zwinięte w łuki płaszczyzny. Czasem w środkowym świetle (białym teraz, dnia) mignie żółtozielona postać — tę tworzą szyby. Szumiące palmy są postrzępione, jakby zawsze wiał tutaj wiatr. Samochód jest fioletowy z wielką i przeźroczystą kabiną. Jadę przez ostatnie pole białych kwiatów, płatki unoszą się jakby lżejsze niż powietrze. Jasnozielona smuga szosy pędza wśród nich — rzeka, w której toną gwiazdy. Dopiero z wysoka światła samochodów przypomniałyby światło odbite w szczelinie ultramarynowego strumienia. Powierzchnia świeci, ale inaczej niż fosforyzująca. Migają wysokie kształty palm. Autostrada jest pusta, może niesie na lotnisko tylko mnie. W głośniku reklama.

— Każdy kto coś czuje — czytał Narcyza i Ztotoustego. Fascynująca walka ciała i umysłu odbywa się w każdym, kto chce żyć naprawdę. Żyjmy krótko i (jak mówił Proust) nikt nie obiecywał ani nam, ani naszym dzielona wiecznego życia. Pamiętamy niespodziewanego gościa z południa — kasztan przy klasztorze Mariobronn. Jak się więc mogą kojarzyć inaczej, notabene świetne kasztany...

Dosyć tego. Zresztą i tak zaraz ma być wideofon. Czekanie na zatrzymanie się zjazdu. To nieuniknione także czekanie w ciepłą noc, tak daleko od domu jak układ różowych i granatowych powierzchni z jakże inną bielą cienia. Ci trzej durnie chcieli mnie załatwić. Fakt, jestem od lat bez treningu, pomyśleć, że wiele lat temu byłem policjantem, zapalonym. Tymczasem koc lub materia nocy zdaje się rozciągać nieruchomo. Gwiazdy — między powiekami rozwiera się nieomal przyłudzenie, nieoczekiwanie okruchy dawnego istnienia w plamie atramentu. Walka przypomina zielone skrzydła gołębi w niebie składającym się z kilku smug zmiennobarwnej pomarańczy — odmawiam sobie strachu, chcę rozmylić siebie, rozsypać. Nie chcę przecież bać się nocy jak Eryk, a zapomnieć nie potrafię już tego, co widziałem. Jesteśmy jednak tylko plamą pleśni, przyrosty niedbale przytulone do szarych skał: bohaterzy, herosi istnienia, których zapomnieliśmy. Ciągle wśród palm niewielka osada białych, oświetlonych od środka kształtów. Gdyby lawa nie spływała ceglasto lub brązowo i była wpółprzejrzysta. Stacja wideofonów jest złota, jakby zmarszczona wewnętrznymi żyłkowaniami. Nie zapomnieć nigdy o Dawidzie, o Marii. Jak dawno, wydawało mi się, że Ewa potrafi strzepotać z powiek rytm nocy, mój oddech bliski w oddaleniu. Dobrze, że ona nic nie wie, nie boi się o mnie nawet po chwili, gdy powie z ekranu (a poprzez kopułę nie będzie można zobaczyć ani palm, ani gwiazd — noc ocieni niewymuszenie) — patrzy się w górę, aby nie widzieć jej, bo dzieli nas czas przelotu, jest pusto.

— Gdzie się patrzysz, Daniel?

— Na niebo.

— Stamtąd nie widać nieba.

— Wiem.

I patrzę na nią opierając rękę o pulpit pełen dźwigienek. Na ciemnoniebieskim tle ściany pokoju widać szare włosy (tak miękkie w bólu i zapachu) i zieloną suknię. Oczy, oczy szare muszą mnie widzieć w ciepłowiewnym wnętrzu złotego światła, połączeń, połączeń.

— Jak wycieczka?

— Wspaniale. Będą za pięć godzin.

— Rakietą?

— Tak.

— Nie szkoda ci pieniędzy?

— Chcę zobaczyć ciebie.

Zawsze wydawała mi się krucha — co było zdziwieniem; poznawać jej ciało jak zewnętrzną budowlę jasnofioletowych cieni szarzejących nocy, oczy szare. Czułem się, jakbym z nią był, i byłem z nią. Czas wracał powoli, znowu byłem, czułem ucisk warg na powiekach i potworny lęk przed śmiercią, który oznaczał życie z otwartymi oczyma: świeciły dni i nigdy nie chcę oglądać jej łez, bo to tylko przypomina, chociażby tkliwość na myśl o rozwidleniu włosów, o zarysie twarzy: ściana robi się jasnoniebieska, więc włosy chcą być jeszcze bardziej szare, ciemne — zgodne w natężeniu z barwą sukni.

— Sebastian. Co sądzi o Dziobku i Mućce.

Śmieje się, pokruszone równo linie zębów, cień ust jest bardziej w domyśle barwy brunatnej wody czystej.

— Jest zakochany w nich. Wyjechał do Instytutu po jakieś aparaty. Wróci jutro. Jest szczęśliwy, że współpracuje z tobą, kochanie.

— Świetnie. Jadę.

Ostatnie spojrzenia, gdy jej wzrok zginął w sali rozdzielonej gwieździście na sześć części rozmównic, wszędzie takie same cytrynowe foteliki, miękkie i wygodne pulpity z dźwigienkami, kolorowe światełka. Pusto. Czuję drżenie widząc, jak zapomniawszy się nerwowo zaciska palce, białe, i zaraz ciepło uśmiecha się do mnie, jakby przepraszając. Człowiek spogląda ku mnie, płaszcz buczy, gdy zbliża do niego rozwartą dłoń. Płaszcz jest brązowy, ciemny, w cieniutkie równoległe linie, które mienią się tęczowo. Blisko jego mocnej dłoni materiał marszczy się i przycienia wydając ten dziwny ton. Obok na poręczy fotela położył modną od dzisiaj wieczór gąbczastą i wieloprofilową (ostrą) maskę. Jest całkiem inna, o kształcie, który powinien przyzwyczajać do: dwa słonie z uchylonymi drzwiami tańczą na ugrowym polu, inne stwory stoją w cieniu, bo światło słońca nie istnieje poza krążkiem. Suknia zmarszczona, moja ręka bardzo biała na tym tle, zsuwa się na chwilę do biodra: palec wskazujący naciska, kciuk wygładza szybko. Inne są nieruchome, pod kątem do tych dwu, które są zajęte. On musi czuć się dziwnie, w dużym pokoju bez okien. Ściany są bez liśni, tylko łagodnie pulsują. Świeci jednostajnie biały sufit. Podłoga jest lustrem. Chłodno odbija moje stopy w sandałach: pomarańczowe paski są jak wielkozębe strusie, które gryzą się ze stadem czajników. On w czarnym fotelu (jednym z trzech) siedzi i był niewidoczny z ekranu.

— Dobranoc, Daniel. Czekam.

— Dobranoc.

Po co to dobranoc? Na ekranie łagodnie rozrasta się ze środka lewej górnej ćwiartki zielono-czarna roślina. Elastyczna podłoga głuszy kroki, kiedy staję w nowym miejscu, obraz w promieniu kilkunastu centymetrów od stopy jest zniekształcony.

— Proszę mówić dalej.

Mężczyzna siedzi prosto: szeroki tors jest prostopadły do ud, a te z kolei są prostopadłe do łydek. Spod płaszcza, który ucichł, wystają tylko nogawki czarnych w zielone kwadraty, stykające się niesymetrycznie, spodnie i buty są w tej samej barwie. Na poręczach oparł duże dłonie w ciemnych rękawiczkach.

— Cieszę się, że pani mi zaufała.

— Proszę mówić. Jeszcze raz.

— Dobrze.

Uśmiecha się lekko.

— Firma DEZIT...

— Wiem. Zakład Daniela dostarcza.

— Tak. Stanęliśmy przed zdarzeniami, które mogą być przełomowe dla ludzkości. Nie mogę mówić więcej, pani rozumie. Porucznik Ryszard, och przepraszam, po co nazwiska, ma go aresztować. Znaleziono ciało Marii Leave w domu, gdzie nocował. Była jego kochanką.

— To kłamstwo.

— Pokazywałem przed chwalą dowody na to. Nie mogę inaczej pani przekonać.

— Została zgwałcona. To niemożliwe, żeby jeden mężczyzna zostawił ją w takim stanie.

— Była chora. Mówiłem. Jego zachowanie wskazuje, że musiał ulec zatruciu jakimś środkiem w laboratorium. Jego psychika jest całkowicie zmieniona. Rozmawiała pani z profesorem Ilsem. Daniel Brisel uległ mutacji.

— Powiedzcie więc, co to za mutacja. Dlaczego nie chcecie?

— Niedawno zmasakrował trzech ludzi i doprowadził do paranoi astronautę Eryka Adamsa. Mogłaby pani nie używać liczby mnogiej. To, co robię, robię dla Sebastiana Wilcox.

— Jak?

— To potwór. Sebastian Wilcox udał się sam do szpitala Instytutu.

Spokój znikł. Już resztka sił, aby: stałam nieruchomo rozmawiając z obrazem Daniela. Przeklęte zwierzęta!

— Tak kończą się nielegalne eksperymenty.

— Dlaczego pan...

— Eryk był naszym współpracownikiem. Nazwa firmy jest maską dla oddziału wywiadu. Sebastian Wilcox prosił o ostrzeżenie pani. Widziała pani taśmę.

— Może być sfałszowana.

— Proszę pani. Ja idę. Może pani nam wierzyć lub nie. Zrobiliśmy, co było możliwe. Najlepiej, jak pani pojedzie stąd zaraz. Została pani ostrzeżona.

— Nie.

— Ryzykuje pani to co Maria... A ja nie mogę tu zostać.

— Niech pan idzie.

Wyszedł. Czujnik zapalił ekran pokazujący, odlot: karminowy w świetle domu tarczowiec uniósł się w noc: wpierw wirowała trawa i nieliczne kłęby ziemi w miarę powolnego unoszenia się opadły. Cisza trwa wiele godzin, w lustrze podłogi odbija się biały sufit i dwa fotele, ekran jest między nimi, naprzeciw gładkiej ściany. Pod fałdem sukni pistolet, który miał bronić przed przybyszem, Przed kim teraz? Zmora czekania jak wikary stroszący pióra. Ekran pokazuje taksówkę tarczowca i Daniela biegnącego: wysoka trawa odchyla się pod nieznacznym kątem. Daniel biegnąc pochyla się kilka razy uderzając kłosy trawy orośnięte wzdłuż łodyg. Mijają sekundy koszmaru. Po otwarciu oczu widzę, że palce Daniela są szeroko rozwarte, suną po ścianie, tylko kciuk odchyla się mniej, znacznie mniej.

— Stałaś przed tą ścianą.

— Tak.

Zrozumienie, twarze nie zawsze są jasnożółte a oczy brunatne w lesie iskier rzęs. Istoty żyjące w zgodzie z biegiem entropii. Struktura DEZIT-u jest też taka — dlatego DEZIT został przez nich dostrzeżony. Ewa zaciska palce na czymś, co jest przykryte przez fałdę zielonej sukni. Ręka Dawida jest pod kątem 45o do podłogi. Szare włosy są kilkanaście centymetrów wyżej. Jest nieruchomy. Rękaw jest zielony, trochę bardziej pogięty, w miejscu, gdzie zawsze zgina się ręka. Teraz przekręca szyję i patrząc na mnie opiera tył głowy o ścianę. Podnosi prosto rękę i nieznacznie opuszcza głowę. Stykają się ze sobą. Daniel patrzy się na mnie. Wyraz twarzy ma poważny jak: książki opadają gniotąc rozwartymi pod kątem prostym okładkami, małe miasteczko. Głowa opiera się o ścianę tyłem i policzek jest przytulony na wysokości między ustami a linią połowy czoła, do rękawa. Fałdy materiału oddzielają faliście barwę skóry — tam właśnie. Zwrócony jest do mnie piersią, spodnie ma czarne. Cały ciężar spoczywa na nodze przeciwległej w stosunku do opartej o ścianę ręki. Druga noga jest lekko odsunięta w bok. Druga ręka natomiast zwisa wzdłuż boku. Teraz Daniel kręci kilka razy głową, przydusza ją do ściany. Długie włosy są koło karku pogięte. Mówi ochryple i poważnie, nie słyszę, posłuszna nakazowi obcemu.

— Wiesz, Ewo. Kocham cię tak strasznie. Rozszarpię cię z miłości, umrzesz po tej nocy, wykochamy się na śmierć.

Unosi kąciki ust w nikłym uśmiechu. Teraz jest widoczny na tle lufy. Pocisk wiodący trafia go w szyję. Opuszcza wyciągniętą rękę i sięga palcami już do linii, na której leżą oczy. Wtedy trafia go oślepiająca iskra.

nastepny rozdzial

powrót do poprzedniego rozdzialu    powrót do strony Obrazków