eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Nasz pierwszy świat (1977) nawiązuje w swoisty dla Kirscha sposób do powieści Liście Croatoan, o której przesłaniu w eseju Liście pisze Barbara Robakiewicz. Kolejne opowiadania na naszych stronach to Zadziwiający wdzięk i Nasz pierwszy świat.

Układ treści w wariancie podstawowym:

1. Trójka
2. Dom
3. Inżynier
4. Grupa
5. Zwierzęta
6. Komisariat
7. Rano
8. Eryk
9. Walka
10. Zabawa
11. Schronisko
12. Podróż
13. Zakład
14. Dwoje
15. Eksces
16. Błaganie
17. Miasto

Strzałki kierujące do kolejnych części tyczą kolejności w tym wariancie.

Pozostałe warianty układu treści znajdują się na stronie wstępnej do opowiadania.

Obrazki
ach, te obrazki

Donat Kirsch

 

 

RANO

 

Zbudzenie, wczoraj był Jakub, później byłem razem z Dawidem. Przyszli do mnie obydwaj. Hotel znany już. Może nie opuszczony. Tylko spaliśmy niepotrzebnie jak niedoskonałe i dwie spirale. Każdy w sobie. Nie ma (przecież to już zaczynało być oczywiste, bo inny pokój) na podłodze ciała Henryka Laporte. Musieliśmy przejść na odpoczynek do innego, zamówionego pokoju. Wszystkie są podobne, a szyby okien regenerują się same, wysuwające się pasmo przyszłego prostopadłościanu. Wszystko było zamkniętym sześcianem lub czworościanem wokół głowy — snem. Zawsze pragnie się dopaść kogoś z DEZIT-u, zobaczyć, że to ludzie z normalnymi rurkami w ciele, z kołami źrenic i liniami zamiarów. Tak bardzo się chce, że ciało Henryka Laporte powinno leżeć tutaj wbrew wszelkim prawom logiki i bezpieczeństwa. Jakub źle się czuł. Dawid leży na prostokątnym łóżku z gąbki — przykryty granatowym, puszystym kocem. Ja mam zielony ze wzorem z trójkątów i sześcioboków. Łóżka są takie same: żółte, liśnie zielone i teraz jasnoniebieski i czarny wzór rozgwiazdy na podłodze — ostrokątna rozeta, buty wyglądają jak podświetlone od dołu graniaste kształty — ciemne po prostu. Jak mogliśmy zasnąć tak spokojnie?

— Dawid.

— Co jest?

— Wstawać trzeba.

— Cholera jasna.

Włączam wiadomości, brązowy kwadrat, który spełnia rolę włącznika i wyłącznika zarazem. Pasma ciemnozielonej kotary zadrżą cichutko.

— Proszę państwa, dzisiaj rano nasze siły policyjne rozpoczęły wielką akcję w dzielnicy hotelów. Nasuwa mi się uwaga: czy w końcu możliwe jest życie w idealnej harmonii — otóż śmiem sądzić, że nie. Po prostu rozwój naszej przodującej cywilizacji jest zbyt szybki, aby nie było tych, którzy się spóźniają i zaraz zostają gdzieś odrzuceni. Milczenie, powinniśmy chyba pomyśleć czasem o tych, którzy są skazani przez siebie i los na samotność i śmierć psychiki...

Koniec palca — białe teraz półkole, nasuwa się na brązowy kwadrat.

Cisza.

— Józef.

— Tak.

— Pomyśl, cholera, ze współczuciem o sobie samym.

— Myślę.

— Wiesz, jest mi już wszystko obojętne.

— Słyszałem to. Powtarzasz się, dziecko.

— Wiesz, my się chyba tak łatwo stąd nie wydostaniemy. Cali.

— Uspokój się.

— Za późno.

— Dureń.

Wykręca szyję spoglądając przez prostokąt okna w pochmurny poranek, uśmiech, zadowolony i bezczelnie drapieżny. Jesteśmy garścią piasku, rozlatujemy się i napotykani, nieodmiennie dla siebie tolerancyjni, pełni ukojonej legendy snu — wlistniamy się pospołu z drzewami, śmiesznie poruszamy końcami palców — bo świat jako taki zamyka się i oddycha, chociaż jest nieporuszony. To tylko człowiek roznieca domy i okrężną drogę do siebie, tak podobną do ruchomego koloru smug — ruchome chodniki prężą się kilometr niżej. Wiem, że zapewne niosą ludzi. Dalej pod ogromne skrzydłowce wsączają się autostrady stałe i ruchome. My ciągle jesteśmy upartą garścią rozsypującego się piasku, pleśnią, co nawet pleśnią nie była: umiemy ucichnąć, uciec nie odwracając się już nigdy, stanąć na chwilę i czekać na zmiażdżenie.

— To co, idziemy?

— Cóż pozostaje.

Niepewnie pociera swoją szybę. Są znowu ciche korytarze. Torusowate trzewia ogromnego zwierza świetlistych iskier, twarze topią się w wewnętrznej przestrzeni: złoto i zieleń, teraz koła źrenic mogą być, trochę jaśniejsze od siebie samych sprzed chwili. Miga nieruchomy jak słup policjant w srebrnym kombinezonie — na głowie kulisty hełm. Cofnięcie do wnęki. Dawid nieomal płaski, oparci o powierzchnię ściany, milczenie i pewność.

— On nas widział.

— No to co?

— Chodźmy inną drogą.

— Dobrze. To można.

Przy następnym załamaniu Dawid wysuwa obok jego linii głowę do przodu: tylko na chwilę napina się linia jakiegoś mięśnia na szyi. Wreszcie zsypujące się w dół pasemka (ciągle jak pociągnięcia granatu) schodów, które są tutaj w sposób tyleż niepotrzebny co nieunikniony, istnieją sobie obok uciszone i na palcach. Nawet nie uginają się już, dwa piętra wyżej na korytarzach króluje cień i zaokienne (nie wiadomo czemu) światło pochmurnego dnia, ściany cienią się blisko, zaproszenie do odpoczynku: jaki żal za wygiętą w dół, opadającą wzdłuż pionowego filaru, poręczą. W ciemności pod ścianami miga kilka ledwo ruchomych plamek matowego srebra, znowu oni — czasem pocisk wiodący rozrywa skafander. Oby. Na szyi Józefa kilka kropel potu. Miękkie już wnętrze pudełka windy, matowe, gdy poruszamy się czując zmienny nacisk sił po paraboidalnej spirali. Na dole obok czarnego bloku ściany, w której złote literki opisują bitwę pod Argentorate i losy człowieka wybranego z historii. Pod bielą palców równe pasma zgęstnienia czerni, gdy chce się oprzeć dłonią o wysoką powierzchnię. Także w ciemnym obszarze pod stopami drżą zapewne niewyczuwalnie widoczne zarysy przecinających się płaszczyzn — wielkich kryształów, które biorą na siebie ciężar budowli. W rozdzielni jest pusto — w okręgu fioletowej ściany, po cięciwie której niesie nas chodnik wiozący pod stopami wzór rzutów kryształu ałunu na wiele płaszczyzn, czasem wzór topnieje do szkieletu rusztowania najważniejszych krawędzi. Dawid uśmiecha się, pociera ręką o swoją ciemnoniebieską koszulę. Prostokąt drzwi jest półprzejrzysty i widać — wyraźne kształty srebrzystych sylwetek i kilka unoszących się nisko elipsoidalnych tarczowców.

— Nie wyjdziemy, Józef.

— Wracamy. W środku nas nie złapią szybko.

— Nie mogą.

Rozchyla wielkie płyty drzwi i stoimy przed kołem placu. Dziwnie blisko i policjant w kulistym hełmie, inni jak warcaby na polach gry. Na rękawach cyfra VI. Dawid odwraca głowę w bok, napina żyły na szyi przełykając ślinę. Człowiek zwany Inżynierem i porucznik Ryszard. Broń. Józef blady przyłożył rękę do szyi i cofa się. Dawid skierował wylot lufy broni w stronę najbliższego policjanta, wtedy wszyscy nas zauważają, rozsypują się jak budowla z klocków. Ostra iskra wyładowania; podobna do brzegu pękniętej szyby. Porucznik strzela, ale pocisk wiodący chybia. Wbrew sobie widzę ich jako trójkątne tarcze strzelnicze. Dawid i ja strzelamy. Porucznik i cywil padają, nie wiadomo, czy wywróceni pociskiem wiodącym (jak stożek, ale odwrócony), czy trafieni iskrą. Uciekanie przez okrągłą salę rozdzielczą, kroki nas zdradzają, jakbyśmy porzucali za sobą skierowane w nas ostrosłupy dźwięku. Po spirali schodów prowadzą plecy Dawida po to tylko, by na piętrze wpaść na ogromnego policjanta z nadajnikiem na plecach. Przyjaźń kruchej zasłony hologramu wygładzającego półkolistą wnękę. Nadbiegają inni, bliżej. Olbrzymi mówi:

— Uspokój się, chłopcze. Muszę ciebie przytrzymać, pomożemy ci.

Trójkątne ostrze noża dotyka rury, którą jest szyja policjanta. Ból jest strachem. Nie! Palce, dosięgnąć szyi pod rudą plamą włosów, która wymyka się. Dwa strzały w nadbiegających. Pocisk ostrzegawczo rykoszetuje po ścianach i mieszające się iskry tworzą po każdym strzale fioletowo migoczącą i pomieszaną zasłonę wyładowań o dziwnym zapachu. Nareszcie otwiera się przyjazne wnętrze windy jak wnętrze matowego kwiatu leniwiej nadziei na ucieczkę przed srebrzystymi kroplami ścigających wokół postaci. Czy się uda i jak skończymy przebudzone życie. Strach jest ten sam, który ktoś mógłby czuć wychodząc z kosmicznego pojazdu, rodząc się, odłączając od ziemi. Pytam jednak z nadzieją (znowu) — nie istniejąca nawet tuż obok Maria. Nadzieja każe nie wierzyć w jakiekolwiek inne poza ludźmi istoty, ale cóż z tego: strach łączy się ze strachem. Dlaczego jeszcze mogą topnieć przy ścianach migotliwe zasłony blasków wyładowań — fioletowe w szarym poranku. Wydostać się i spotkać. Z kim? Oby ktoś był, spotkany na szosie lub w mieście, nawet nie przeze mnie. Wiem, że tak zawsze powinno być w każdej z sytuacji, które nas dotyczą, dręczą: odkryjemy, że byle kto, wystarcza na kilka minut. Winda leci po paraboli w dół, lot, pamięć już bez nadziei walczy z obrazem tak troskliwa przez kogoś wyciętym, o kosmosie, zapomnieć, o kosmosie, ale pamięć relacjonuje osobno o kimś innym, to o nim, czyjeś opowiadanie.

przejdz do kolejnego rozdzialu

powrót do poprzedniego rozdzialu    powrót do strony Obrazków