eGNOSIS

 

 

Michał Kalicki (ur. w 1973 w Warszawie) studiował dziennikarstwo na UW, architekturę na PW. Dyplom uzyskał na Wydziale Grafiki i Malarstwa ASP w Łodzi. Pisze scenariusze, utwory sceniczne, dialogi polskie do filmów (m.in. „Garfield”, „Garfield 2", „Legendy Sowiego Królestwa”), zajmuje się ilustracją. Współtwórca kabaretu „Negliż”.

 

Trzy zamieszczane na stronach GNOSIS ustępy pochodzą z wydanej przez doM wYdawniczy tCHu w 2011 r. książki Jak być nikim? Poradnik dla Początkujących.

 
Jak być nikim? Poradnik dla Początkujących.    fragm.I

Michał Kalicki

 

 

Po dłuższej chwili, z barakowozu wyszedł i Uwe. Na dworze było jeszcze ciemno, choć nie tak intensywnie. Od wschodu, na niebie zdążył pojawić się już nieregularny, jasnoniebieski pasek. Wyglądał jak wydarty z papieru. Uwe trząsł się z zimna. Karzeł kończył zwijanie gumowego węża, z którego wyciekała na betonowe płyty strużka wody. Przed oczami Uwego wyrosła prawdziwa latająca ryba. To silniki wydawały z siebie ten tybetański dźwięk, tak głęboki i jednostajny, że niemal można by przy nim medytować. Do włazu przystawione były metalowe, nieco pordzewiałe schodki. Rdza była ogromnym utrapieniem w mieście z powodu znacznego zasolenia powietrza. Starano się zabezpieczać wszystkie metalowe przedmioty grubymi warstwami okrętowej farby, ale to nie przynosiło szczególnych efektów. Ze stali nierdzewnej wykonane były tylko statki powietrzne. Takie, jak ten, któremu teraz przyglądał się Uwe. Zauważył, że w środku, w kabinie pilotów płonie miękkie, słabe światełko, w którym można jednak dostrzec stojącą przy oknie teczkę i termos. Karzeł skończył już zwijać gumowy wąż, który powiesił na wystającym spomiędzy płyt, przerdzewiałym kranie, pod którym lśniła spora kałuża. Skąd oni mają tyle wody? — pomyślał Uwe. Karzeł wyczuł na sobie jego spojrzenie i zaczął iść tę stronę. Na rękach miał rękawiczki, a pod kombinezonem lotniczy mundur i ciemnogranatowy krawat.
— Odlot za trzydzieści pięć minut. Maszyna musi się rozgrzać — zakomunikował.
— Rozumiem. Można wejść do środka? — Uwe wskazał ruchem głowy na samolot.
— Przepisy mówią o niezajmowaniu miejsc w modelu S-4 Dorsch na dwadzieścia minut przed startem, przez cywilów. — Ostatnie słowo karzeł wypowiedział niemal dużymi literami. — To kwestia bezpieczeństwa.
— Rozumiem — powtórzył Uwe, ale już z dużo większym respektem. Karzeł nie był dla niego przypadkowym dziwakiem z pociągu, ale mundurowym funkcjonariuszem, do którego niemal podświadomie miał zaufanie i czuł coś w rodzaju uległego posłuszeństwa.
— Poczęstowałbym was papieroskiem, ale nie palę... — próbował zażartować karzeł. — Ale jak wy macie, to palcie.
— Odzwyczajam się — skłamał Uwe.
Karzeł spojrzał na zegarek, po czym bez słowa zniknął za barakowozem.
Uwe chodził wokół maszyny. Przyglądał się wirującym łopatkom silnika, chciał dostrzec coś jeszcze w ciemnych szybkach kabiny pilota, albo wypatrzeć coś na horyzoncie, ale najważniejsze, że przestało mu być zimno. Świt unosił się coraz szybciej. W końcu karzeł z chrzęstem zamknął barakowóz na kłódkę, wyłączył pokrętłem w zardzewiałej szafce elektrycznej trzy latarnie, które wyglądy teraz na tle nieba jak trzy wypalone, ciemne zapałki, sprawdził kurek od kranu i podszedł do metalowych schodków.
Zatrzymał się na trzecim stopniu i skinął na Uwego. Ten podbiegł, myśląc, że zaraz wejdą do środka, lecz karzeł nie ruszył się ze swego miejsca.
— Wasz dowód osobisty, obywatelu. Nie wiem, czy znacie przepisy dotyczące latania...
Uwe zamarł i zaczął grzebać w kieszeniach marynarki w poszukiwaniu dowodu. Cholera. — Pomyślał.

Karzeł wpatrywał się w otwarty dowód i miał zawiedzioną minę.
— Nie mówiliście nic, że jesteście chorzy psychicznie — powiedział w końcu ze smutkiem. — Nie wiem, czy mogę was wpuścić na pokład. Takie są przepisy... Regulamin... Co wam jest? Poważne coś?
— Depresja.
— Oj, to niedobrze... Cieszyć się trzeba. Popatrzcie wokoło, jak jest ładnie.
— Jest bardzo ładnie — przyznał Uwe.
— No, widzicie... Leczycie się?
— Mam stosować okłady ze świbki morskiej.
— No, widzicie. Izba Higieny dba o was. Na chorobę morską kiedyś się skarżyliście?
— Nie wiem, nie płynąłem nigdy statkiem, zanim to się stało. — Uwe pokazał ruchem głowy na płyty, które były przecież kiedyś morskim dnem.
— No i co ja mam z wami zrobić... Ja zaraz muszę lecieć. — Karzeł zmarszczył troskliwie czoło. — Zaczekajcie no tu chwilę.
Wbiegł po schodkach na pokład i zniknął wewnątrz statku. Po chwili Uwe zobaczył jego głowę przez szybki kokpitu, jak rozmawia przez najprawdziwszy ebonitowy telefon. Co gość... nawet telefon ma — pomyślał.

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich   powrót do strony eGNOSIS