eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. XI
 

Anna Bojarska

 

 

 

 

7

 

Sala jest prawie pełna. Za lichą kurtyną po raz trzeci rozchybotał się ręczny dzwonek. Na proscenium wychodzi facet w średnim wieku, reżyser, Ludwig Baier, i zaczyna słowo wstępne.

To, co za chwilę zobaczycie — mówi Baier — będzie próbą generalną, premierą i ostatnim przedstawieniem jednocześnie. Sztuka powstała, jak wiecie, w więzieniu. Jej autorami była grupa więźniów politycznych, którzy już nie żyją.

Wiemy, wiemy — krzyczy jeden z młodych Niemców.

Zaczynajcie wreszcie!

Autorzy wzięli realia 1891 roku, żeby pokazać sytuację modelową. Dwaj starcy, inte lektualiści, nawet obaj ułomni. Czterdzieści lat temu pierwszy znalazł się u władzy, drugi w opozycji. Pierwszy robił karierę, drugi był prześladowany, więziony, zsyłany. Pierwszy zbijał majątek, drugi przymierał głodem. W tym samym momencie obaj, rozczarowani, wycofali się z polityki, i w tym samym momencie do niej powrócili. Pierwszy znajdzie się wśród oblega jących, a potem masakrujących zbuntowane miasto— twierdzę, drugi będzie wśród buntowni ków. Tyle tylko, że pierwszemu prawica da dyktaturę i dzięki temu zwycięży...

Co, zwycięży? — woła Książę łamaną niemczyzną, unosząc się z krzesła. — To ja tu nie mam po co siedzieć! Czemu zdradzasz zakończenie?

Zakończenie jest chyba każdemu znane — odpowiada Baier, nieco speszony. — Przecież wszyscy wiedzą, że Komuna Paryska upadła.

Mów za siebie, Baier! Ja tam nigdy w życiu nie zaglądałem na ostatnią stronę kryminału.

A więc — kontynuuje Baier, odzyskując trochę pewności siebie — mamy po obu stronach barykady ludzi tego samego formatu, bardzo do siebie podobnych, Thiersa i Delescluze'a. Dwóch intelektualistów. Prawica daje swojemu władzę absolutną. Lewica swojego niszczy. Prawica docenia intelekt, lewica nim gardzi. Czy nie właśnie dlatego...

Teraz już rozlegają się gwizdy. Sala ma dosyć gadania Baiera, chce widzieć sztukę. Won! Baier urywa w pół słowa. Znika. Światło przygasa. Kurtyna idzie w górę.

 

 

8

 

Ale czy można teraz oglądać podobną sztukę? Czy można patrzeć na przeszłość i widzieć teraźniejszość? Nonsens. Umierają z nudów. Solennie, z szacunkiem, z najwyższą czcią umierają z nudów. Chociaż sztuka jest dobrze napisana, dobrze grana — biedna Monika, czy warto było gnić w Stammheim, a potem ginąć w rozerwanym na kawałki samolocie? Mogła zająć się tą swoją wielką miłością, teatrem, i żyć do tej pory, z kontem w banku i dobrą renomą. Tak, młodość, młodość! W młodości człowiek goni jak dureń za CZYNEM, a potem nawet pies z kulawą nogą po nim nie zapłacze.

Niski, czerwony, wydobyty reflektorem z ciemności człowiek — to Thiers, „karzeł” Thiers, późniejszy Kat Paryża — wymachując pięściami, ociekając potem, przekrzykuje wycie rozwścieczonego parlamentu. „Obrażajcie mnie... Znieważajcie mnie... Gotów jestem znieść wszystko, byle ocalić te tysiące istnień, które wy dzisiaj...” ZDRAJ-CA! — skandują deputowani, zagłuszając go ostatecznie. — ZDRAJ-A! Krzysztof Paliwoda rozgląda się dokoła. Zna tekst, wykonanie mniej go obchodzi. Monika. Myśli przelotnie o Monice, ślęczącej nad tym wszystkim w swojej celi — Thiers stoi właśnie na tle mapy z jednym płonącym punktem, z jednym światełkiem, stoi pod napisem SAINT PETERSBOURG i rozmawia z carem Wszechrosji, próbuje ratować pokój — myśli więc o Monice, o jej celi, ale niczego już przy tej myśli nie czuje, niczego. „Ach, kolektyw, kolektyw!” — mówi car w odpowiedzi na ofertę utworzenia koalicji antypruskiej. — „Ten wasz kult kolektywu!” Na sali po raz pierwszy rozlega się śmiech. Krzysztof znów się rozgląda. Spęd duchów. Tak powiedział Książę. Nie, nie tylko duchów. Ci brodaci młodzieńcy o błyszczących oczach, te przejęte dziewczyny. Kolejna zmiana w sztafecie. Teraz z kolei oni WIERZĄ: czy każdy musi przez to przejść? Przez bezsens tej wiary? Żeby odpaść z biegu, roztyć się, uspokoić, spokojnie rozczarować — albo stać się tym, czym stali się on, Michael Bernard, Conchita, Sperling, Książę i tylu innych? Szpiclami, mordercami, zdrajcami, władzą, przyszłą władzą, możliwą władzą, całym tym łajnem?

 

*

 

Sperling siedzi z przymkniętymi oczami. Ta sztuka ze swoim pseudoobiektywizmem, ze swoją rozpaczą, ze swoim widzeniem po drugiej stronie barykady wielkości, sumienia, idei, ze swoją rehabilitacją Kata-Paryża-Krwawego-Karła-Thiersa (nikt się dotąd na to nie odważył! nikt! — a rehabilitacja jest pierwsza klasa, co za aktora Baier obsadził w tej roli!), cóż, ta sztuka wykończy wreszcie przemawiającą do romantycznych zapaleńców legendę Estravadosa i jego następców, pięknych terrorystów, samotnie przeciwstawiających się światu. Wykończy ją politycznie. Tak przynajmniej uważa IWAN IWANOWICZ, i nie ma powodu, żeby mu nie wierzyć. Ludzie potrzebują siły, potrzebują monolitu. Znajdą to w IWANIE IWANOWICZU. Ze sceny dobiega gniewny, obraźliwy głos młodego lewaka, zaczepiającego w lokalu Komuny — bo mamy już Komunę — siwego kuternogę w czarnym surducie, Delescluze'a. „— Jak to? Pójdzie pan ręka w rękę z klasą robotniczą? I serce panu nie pęknie?” Sperling odrobinę rozchyla powieki. Kuternoga chce lewaka ominąć; tamten zatrzymuje go, chwyta za rękaw. „— Trudno to panu przyjdzie, co? — Owszem, trudno”. Chwila zaskoczonej ciszy. „— Co za szczerość! Może pan jeszcze powie, dlaczego? — Przeraża mnie ciemnota robotników. Ich niewiedza. Brutalność. — Ach, tak? Więc czemu...? — Bo chcę sprawiedliwości”. Po raz pierwszy ktoś na widowni niepewnie zaklaskał. Inni syczą gniewnie. Tak, na tej sali jest elita Niezależnej Lewicy, Skrajnej Lewicy, Nowej Lewicy, Niemoskiewskiej Lewicy, elita rzeczywista i elita in spe, a obie wydadzą dziś wyrok przygotowany już dawno w Moskwie: tak, wydadzą wyrok! I odetną się, i potępią, silniej, słabiej, wszystko jedno. I nie będzie już tak, aby ktoś, kogo przeraża Wielki Brat — czy klasa robotnicza, to przecież synonimy — mógł dalej działać. Jedność, jedność. Jedność opozycyjna, zbuntowana, zbrodnicza, do której dążył nieboszczyk Estravados — czy jedność karna, pokorna i ufna pod skrzydłami Wielkiego Brata? Ta druga, tylko ta druga! On, Sperling, na swoją skromną miarę dokłada wszelkich starań, żeby ta druga. Znów przymyka oczy. Usta krzywią mu się boleśnie, nie wie o tym.

Myśli o czasie swoich Błędów i Wypaczeń, o czasie, w którym nie otulały go opiekuńcze skrzydła wszystkowiedzącej potęgi. O swoim zachwyconym drżeniu przed szybą w sali widzeń w Stammheim, o buntownikach za szybą. Trzeba ich było usunąć, wie o tym. Odciąć się od nich. W imię Społeczeństwa Bez Wyzysku oraz Internacjonalizmu Proletariackiego. Wielkie litery kłębią się w głowie Sperlinga. Ach, ten spokój, ten błogosławiony spokój, odkąd podpisał cyrograf i oddał duszę na wieki wieków potędze z kremlowskiego zamku, potędze wprawiającej w ruch świat marionetek! Co się teraz dzieje z tym jego spokojem? Z ekstazą miłości do kremlowskiego zamku? Myśli o rozerwanych na strzępy ciałach ludzi, których widywał za grubą szybą w więziennej rozmównicy. O rozciętej, krwawiącej szyi Hany. Ach, głupstwo, głupstwo. Są wyższe racje. Cóż on może o nich wiedzieć, on, pionek, on, skromny sługa potęgi zbrojnej w bomby, mogące unicestwić planetę, w rakiety i czołgi, w tajne kartoteki i ostre noże, i w nieskończone imperium szpiclów obejmujące obie półkule — a wszystko to w imię najświętszych świętości, w imię wyzwolenia uciśnionych, sprawiedliwości i powszechnego szczęścia? Czyż nie są obłąkani ci, którzy pragnąc tego samego, działają bez tej potęgi, wbrew niej, przeciw niej? Sperling uspokaja się, raz jeszcze się uspokaja. Serce zaczyna mu bić wolniej, ceglaste wypieki znikają z policzków. Tego tylko brakowało, żeby jeszcze raz zaczął wątpić! W swoim wieku!

Profesor Wiener pochylił się lekko do przodu. Nasłuchuje pilnie. Oto dowód siły jego — Wienera — myśli, jego — Wienera — idei! Słowa, które padają teraz ze sceny, są autentyczne, zna je; ale czy nie jest dowodem jego — Wienera — sukcesu, że terroryści ze Stammheun umieścili je w swojej Pracy Szkoleniowej, w swojej sztuce? Noc przed ucieczką prawicowego rządu do Wersalu; buntownicy pozostaną sami w swojej twierdzy. Potajemne spotkanie Thiersa z Delescluzem. Dwa lustrzane odbicia, dwaj intelektualiści w świecie polityki, rozmawiają w półmroku, przy świecach.

— Widzi pan — mówi Thiers, ten skryba, który właśnie dlatego, że jest skrybą, utopi wkrótce Paryż we krwi, i dobrze zrobi, zrobi jedyne, co można, dla ocalenia tych, którzy dali mu władzę, zrobi to mimo ich protestów, oszołomienia, nienawiści, nie— skryba nie byłby tak zdecydowany ani tak okrutny — widzi pan, całe życie poświęciłem studiom nad historią. Jeżeli jestem politykiem, to tylko dzięki nim. Same detale techniczne... cóż to za materiał! Ile problemów, niuansów! Czyta się choćby, że ktoś dokonał wielkich rzeczy... jak to, sam? Kto inny wyrządził wiele zła: przepraszam, on czy jego czasy? Dwa identyczne czyny nigdy nie są identycznymi czynami. Epoka! To się liczy: epoka!

Kuternoga w czarnym surducie, przeciwnik mówiącego (zginie wkrótce dlatego, że jest jego przeciwnikiem), kiwa głową: on też to wie. On też tak uważa.

— Historia nie jest wiecznym dramatem — zapewnia Thiers. — Tak by się wydawało, kiedy się czyta tych durniów, udających historyków. Nic podobnego! Te okresy ciszy przed każdą burzą, ich się nie zauważa! Te długie przerwy między kryzysami! Gromadzą się ludzie, pie niądze, kumulują się warunki. A potem... Właśnie dlatego mówię: jedna kropla krwi, przelana dwa lata wcześniej, może być większą zbrodnią niż oceany krwi w dwa lata później!

Profesor Wiener szuka wzrokiem głowy człowieka, który zmącił jego spokój, zaraził go nadzieją wielkości, i wycofał się, i zrezygnował. Siedzi tam, z przodu, obok małej Estravados. Profesor Wiener przypomina sobie swój zachwyt, kiedy ten dzikus z azjatyckich stepów — żartuje, oczywiście, wie dobrze, że Polska nie ma nic wspólnego z azjatyckimi stepami — zjawił się u niego ze swą zuchwałością, ignorującą wszelkie przeszkody, z góry wiążące ręce ludziom doświadczonym; ten Kałmuk, ten Rogożyn, ten Mazurek Chopina ze swoim planem: RPI, przejęcie lewicowego terroryzmu, światowy bunt inteligencji, jej walka — jej wojna — o własne prawa! Tylko najzuchwalsze plany mają szansę powodzenia, tyle Wiener wie: dlaczego ten człowiek się wycofał? Niczym kuternoga w czarnym surducie, kuśtykający właśnie po scenie, poszedł ręka w rękę z Klasą Robotniczą, z tym przeklętym Hunem historii, z uciśnioną (i słusznie!) ciemnotą, ze swoim uciemiężonym narodem: oszalał. Oszalał. Oszukał Wienera, wyparł się samego siebie, wrócił w wydeptane koleiny beznadziejności. Wiener patrzy na jego nieruchomą głowę z rozżaleniem bliskim płaczu: jak na syna marnotrawnego.

 

 

Michael Bernard zasnął na chwilę i zaraz się obudził, przestraszony. Tego tylko brakuje, żeby ktoś to zauważył! Przeciągając palcami po powiekach, zastanawia się; ile czasu zostało do przerwy. Na scenie akcja terrorystyczna w pełnym rozkwicie, Komuna wzięła 48 zakładników z arcybiskupem Paryża na czele, kuternoga Delescluze jest przeciw: to nic przecież nie da, ściągnie tylko na nich niepotrzebne odium. Zna przeciwnika. Wie, że nie będzie wymiany tych czterdziestu ośmiu na jednego, na ich człowieka, na uwięzionego Blancąui. Michael Bernard myśli o swojej córce, i od razu czuje gdzieś w głębi ciała rozczulone drżenie. Kocha ją. A ci ze sceny, i ci, którzy o nich pisali, i oni wszyscy — kogo oni kochali? Blancqui? Estravadosa? Cóż, sam kiedyś kochał Estravadosa: skąd to się bierze w człowieku? Wersal. Thiersa otoczyło trzech podnieconych elegancików, ziejących oburzeniem.

„— ... wziąć na siebie krew arcybiskupa Paryża? — Pan się posuwa zbyt daleko! — Nie daliśmy panu takich prerogatyw! — Występuje pan przeciw Kościołowi? — Pan się przyłącza do komunardów! — Ci ludzie nam wierzą! Wierzą, że nie zostawimy ich bez pomocy! — Czy pan nie ma dla nich litości? Jaką republikę pan nam szykuje? Jaką demokrację?” Michael Bernard uśmiecha się. Tak, tak to się mniej więcej odbywa. Trochę teatralnego przejaskrawienia, ale tak się to odbywa. Zawsze znajdą się na górze sentymentalni dumie, gotowi ugiąć się przed szantażem. Litość, honor. Nie skażemy tych niewinnych ludzi na śmierć! Jeżeli ich zabiją, będziemy wspólnikami morderców! Tak, tak się to odbywa. Michael zastanawia się, z kim najpierw powinien porozmawiać w przerwie. Jak to strategicznie ułożyć. Po to w końcu przyjechał, on, sława, on, którego obecność tutaj — tak demokratyczna — może niektórym wydawać się pozbawiona sensu...

„Naród panu tego nie przebaczy!” — krzyczy jeden z wersalczyków, a stary Thiers odpowiada gniewnie:

— Niczego innego się po narodzie nie spodziewam! Gdybyście choć trochę znali historię, wiedzielibyście, że tak było zawsze. Jedyną nagrodą za wypełnienie obowiązku jest własna satysfakcja... na wdzięczność nie ma co liczyć. I nie liczę! Ale wypełnię mój obowiązek. W tym nikt mi nie przeszkodzi!

Już odchodząc, zatrzymuje się nagle z cynicznym uśmiechem.

— A co do arcybiskupa, to martwy przyda nam się bardziej niż żywy!

Dobrze powiedziane, myśli Michael Bernard, dobrze powiedziane. Czy to autentyk, czy też ci ze Stammheim włożyli po prostu te słowa w usta Thiersa? Tak czy owak, dobrze powiedziane. Sala aż wstrzymała oddech.

 

 

Raymond Krivitzky też się zdrzemnął. Przyśnił mu się Estravados, ten biedny, naiwny, Estravados, wśród braw wchodzący na podium. Miał szczęście, nie umarł za późno. On umrze za późno. Wyschnięty, pozbawiony wiary. Człowiek, który przegrał, i nawet tego nie żałuje, wszystko mu jedno.

Sąsiad trącił go w łokieć. Krivitzky podrywa się raptownie. Gdzie on jest? Ach, tak, w teatrze. Proszę, proszę, scena łóżkowa. Thiers w nocnej koszuli i szlafmycy, jego młoda żoneczka w różowych koronkach. Kłócą się zresztą jak najęci. Mała wstawiała się za arcybiskupem, o ile można zrozumieć.

 

*

 

Conchita nie drzemie, skądże, ani jej to w głowie: niech żyje farmakologia! Mała tableteczka utrzymuje człowieka w świetnym stanie — aż do pory na następną tableteczkę. Nawet w zbyt świetnym stanie. Chce jej się chichotać, tego tylko brakowało. Cała sala zachowuje się jak w kościele. A stary Thiers, siedząc w wielkim łożu małżeńskim, wrzeszczy na swoją młodą, głupiutką żonę: proszę, proszę! Gdyby Thiers kochał żonę, czy odesłałby buntownikom ich bóstwo, ich wymownego wodza, ich teoretyka i dyktatora w... jak oni to powiedzieli? „W eleganckiej paczuszce, z pachnącym bilecikiem”. A wtedy — co? Czy Komuna mogłaby zwyciężyć? Czy rewolucja mogłaby rozciągnąć się na całą Francję? Czemu nie, rok 1789 też wydawał się nieprawdopodobny. No, ale Thiers nie kochał żony, tylko teściową. Zabawne! Conchita jednak chichocze. Książę i Krzysztof Paliwoda odwracają ku niej głowy. Conchita wyciąga obie ręce i chwyta ich dłonie, zaciska na nich palce, żeby powstrzymać się od śmiechu. Stary Thiers pozostał wierny wymogom swego prestiżu. Jeżeli mężczyznę stać na młodą żonę, musi sobie kupić młodą żonę, nawet jeśli sto razy woli jej matkę. „— Twoja matka mnie rozumie!” — wrzeszczy stary Thiers na swą płaczącą z zazdrości blondyneczkę. — „Do twojej matki nie schodzi się banda szubrawców, żeby przeforsować swoje interesy! Bo wiedzą, że nic nie uzyskają! Twoja matka...” A rozkoszna, głupiutka Eliza piszczy: „— Wiem, że zawsze wolałeś mamę ode mnie! Cały Paryż o tym wiedział! Myślisz, że było mi przyjemnie, kiedy pan Balzac nas opisał? Przyjemnie?!” Nareszcie kawał dobrego teatru. Dlaczego ludzie upierają się, żeby pisać o rzeczach wielkich? O polityce, wojnie, śmierci? Kiedy i tak nie wymyślą nic smakowitszego niż to: małżeństwo kłócące się w łóżku, trójkąt miłosny... Prawdziwe życie! Co za idiotka z tej Moniki Weber, po co brała się do strzelania i rzucania bomb? A właściwie miała rację, i tak by się nie przebiła. Łatwiej zdobyć sławę strzelając w odpowiednim kierunku niż pisząc najświetniejsze sztuki teatralne, o, niesprawiedliwy świecie! Conchita zagryza usta, żeby się nie śmiać. Przedobrzyła z tymi tabletkami. Zupełnie roztrzęsiona. Do diabła!

Teściowa Thiersa wkracza z godnością do małżeńskiej sypialni. W szlafroku, w czepeczku. Tak, dobry teatr! Thiers skarży się na swoją niegrzeczną żonę, mamusia ją gani: zamiast być dumną ze swego męża, dorzuca jeszcze jeden kamień do tych wszystkich, którymi go obrzucają wrogowie... A w dodatku nie przygotowała mu na noc wody do picia, dobra żona! „Chwileczkę, panie Thiers, zaraz przyniosę. — Ależ niech się pani nie trudzi, ja sam...” Conchita wyrywa rękę Krzysztofowi Paliwodzie i przyciska nią mocno usta: ach, dom na wsi, mleko prosto od krowy, gwiazdy na niebie, o Boże, tak żyć nie można! Nerwy nie wytrzymują. Koniec zabawy. Thiers pije wodę, którą mu przyniosła jego najdroższa teściowa, i z uczuciem całuje ją w rękę. „— Dziękuję, kochana. Bez pani, bez pani pomocy, załamałbym się już dawno. — Dobranoc, panie Thiers. Niech się pan nie przejmuje. Im człowiek jest większy, tym więcej ma wrogów. Dobranoc”.

Światło gaśnie nagle. Kurtyna spada.

Koniec pierwszego aktu.

 

 

9

 

Zdezorientowany tłum kłębi się po kuluarach. Wszyscy spodziewali się czego innego, wszyscy bez wyjątku.

Conchita zostawiła gdzieś Księcia, ciągnie za sobą Krzysztofa. „Chodź, teraz pogadamy. Za kulisami. Jedyna okazja, u Sperlinga ściany mają uszy”. Ale po drodze co chwila na kogoś wpadają. Choćby na Minou, wdowę po Laventure, na te Niegdysiejsze Śniegi: gdzież się podział pulchny podlotek z rozczochraną czupryną? Jest teraz chuda jaka zapałka, woskowa jak świeca, gładka jak lodowisko. Światło załamuje się w szkłach jej wielkich okularów, zniekształcając oczy, jasne i zimne.

— Jak wam się podobało? — pyta.

Conchita wzrusza ramionami. „A pani?”

— Niemcy to durnie — odpowiada Minou równym, martwym głosem. — Ta cała szopka z zakazem premiery! To przecież pierwsza rehabilitacja Thiersa, z jaką się spotkałam. Thiersa, czyli skrajnej prawicy. Niemcy mogliby patrzeć na niego i widzieć swojego Hitlera, i napawać się. A inni... Przepraszam, pan jest Polakiem?

Skąd ona to wie? Krzysztof kiwa głową.

  A pan chyba rozumie teraz lepiej tego waszego generała... Żariuzelski, tak? Niech pan sobie tylko wyobrazi Thiersa w czarnych okularach, a tych z Komuny w koszulkach z napisem So-li-da-ri-te. I widzi pan głupotę tych drugich, a rozum pierwszych. I rację pierwszych! To zawsze ta sama historia, zawsze ta sama...

  Taka pani prawicowa? — pyta zaczepnie Conchita. — Więc czego pani tu szuka?

— Dostałam zaproszenie — odpowiada Minou tym samym oziębłym, irytującym tonem. — To chyba nie katakumby z pierwszymi chrześcijanami? I nie wiec?

Conchita ciągnie Krzysztofa dalej. Ale on zatrzymuje się jeszcze, musi zadać to pytanie, tylko jedno:

— Jest pani przeciwko nam? Przeciwko Polakom?

Minou wzrusza ramionami.

Zachciało wam się robić rewolucję, co? Równość, wolność i braterstwo? Tyle że bez czerwonych sztandarów, bo KREML z nich zrobił swój symbol? A co to za różnica? Jesteście tym samym, co ci cholerni terroryści... i oni wszyscy. Lewicowa rebelia! KREML jest w po rządku, KREML i BIAŁY DOM to dwa rywalizujące koncerny, nic więcej. Strajkujący przeciw jednemu koncernowi są obiektywnie wrogami i tego drugiego, to chyba jasne? Wszystkich was należałoby rozstrzelać... Polaków, Irlandczyków... tak samo, jak te grupki tu, u nas. I wreszcie byłby porządek.

Brawo, Minou! — woła Conchita. — Niech żyje porządek! Ordnung muss sein! Ucz się, Chris, rzadko się spotyka szczerych ludzi. A Minou jest szczera. Aż miło posłuchać. Ach, Chris, czemu cię jeszcze nie rozstrzelano?

Krzysztof krzywi się. Conchita wie najlepiej, czemu go nie „rozstrzelano”. Gdyby mógł teraz uciec. Uciec, nie zauważony. Stąd i zewsząd, na zawsze. Nie zniesie tego dłużej. Nie zniesie tej gry. Koniec, koniec, widzi ich wszystkich po raz ostatni w życiu. Wie, że tak jest. Nigdy więcej nie odpisze na żaden list, nigdy więcej nie wyjedzie z kraju, choćby Ministerstwo Miłości podkładało mu paszport pod drzwi z bukietami kwiatów — a tego nie zrobi, jasne. Ach, zaszyć się gdzieś na wsi, dym z komina, drzewa, gwiazdy, mleko od własnej krowy, jabłka z własnego sadu, Boże, jeżeli istniejesz, wyzwól mnie od tych ludzi! Wybacz mi moje grzechy i ocal mnie, ocal!

Sam nie wie, kiedy znalazł się z Conchita za kulisami. Przechodzą przez scenę, ciemną i pachnącą trocinami, nad ich głowami porusza się jakaś maszyneria, korytarz, schody, korytarz, Conchita kogoś zatrzymuje — tak, to reżyser, to Baier — a potem wprowadza Krzysztofa do pustej garderoby. Ciasno tu. Siadają na dwóch krzesełkach, odwracają je tylko, żeby widzieć siebie, a nie odbicia w lustrze do charakteryzacji, ale i tak odbicia im towarzyszą, nie mogą się ich pozbyć, szturchają je niemal łokciami, opartymi o blat, na którym stoi pełna niedopałków popielniczka obok zmiętego niedbale, wymazanego szminką ręcznika. „— Nikt tu nie przyjdzie?” — pyta Krzysztof, a Conchita zapewnia, że nikt. Podobno. „— Chcesz oglądać drugi akt, Chris? Znasz go w końcu z czytania, możemy tu posiedzieć, możemy się spóźnić”. „— Nie muszę oglądać drugiego aktu”.

I dobrze.

Co ja ci chciałam powiedzieć? — zaczyna Conchita, jakby rzeczywiście nie wiedziała, głupi początek. — Aha. Jest tu jeden facet, emigrant od was, działacz „Solidarności”. Mam was skontaktować. Chcesz?

Pracownik Ministerstwa Miłości?

Co?... Ach, nie, czysty facet. O ile to można wiedzieć.

Krzysztof uśmiecha się.

Nie. Wolę się z nim nie zobaczyć. Z żadnym Polakiem!

  Ostatnim razem, w Paryżu, widywałeś się z Polakami. Gadałeś z nimi, aż ci się uszy trzęsły.

  I źle się to skończyło. Ty chyba wiesz, jak się skończyło. A temu twojemu o co chodzi? Mam iść w Polsce pod określony adres, przekazać zlecenie? W czyim imieniu? Uczciwych ludzi, czy Ministerstwa Miłości? Prawdziwe zlecenie czy prowokacja? Zresztą i tak na jedno wychodzi. Jestem trefny. Jedyne, co mogę jeszcze zrobić uczciwego, to nic nie robić.

  Przekażesz w Warszawie, że nie spotkałeś żadnego Polaka? Że nikt się z tobą nie kon taktował, nie prosił o pośrednictwo? Tak?

A ty przekażesz coś wręcz przeciwnego. Że pośredniczyłaś w kontakcie, a ja, zdrajca, odmówiłem. Tak?

Daj spokój.

Conchita zapala papierosa. Krzysztof patrzy na nią, podwójną, na dwie krótko ostrzyżone głowy, jedną en face, drugą z profilu, jedną prawdziwą, a drugą w lustrze.

Na ile ty frontów grasz, Conchita? Dwa to chyba dla ciebie za mało. Trzy? Cztery?

I co by ci z tego przyszło, gdybyś wiedział? Tak czy owak, możesz mi ufać. W rozsądnych granicach. Ja też nie przekażę nigdy i nikomu więcej na twój temat, niż będę musiała... uff, co za zdanie! Mam do ciebie sentyment. Zresztą... Ach, wierz mi albo nie, taka jest praw da!

Gdzieś w oddali rozlega się znów ręczny dzwonek. Jednocześnie w garderobie odzywa się głośnik. Wszyscy na scenę czy coś takiego. Za chwilę pójdzie przez ten głośnik cały drugi akt. Na szczęście dźwięk nie jest zbyt donośny, można rozmawiać.

W porządku. Proponowałam ci spotkanie z tym facetem, a ty obawiałeś się prowokacji i odmówiłeś. Albo nie zdołałam ci tego zaproponować. Albo jeszcze inaczej. Masz dość biologiczne poczucie przyzwoitości, co Chris? Nie wolno szkodzić rodakom?

To nie jest tylko „biologiczne”.

Nie. Oczywiście, że nie. Ja tego nie znam... kim ja w końcu jestem? Hiszpanką, Argentynką? Francuzką? Bzdura! Ale rozumiem, rozumiem.

Milczą przez chwilę. Drugi akt już się zaczął, słychać go przez głośniki, Paryż płonie, hekatomba coraz bliżej, akcja terrorystyczna nie wychodzi, ktoś krzyczy do kuternogi Delescluze'a: „Do robienia rewolucji trzeba nie tylko głowy, ale i muskułów!”, i, sądząc po huku, odrzuca go chyba na ścianę, tak zresztą było w tekście. Tymczasem prawica żąda od swojego wodza tylko „głowy”, i ma rację: wątek RPI w całej swojej krasie. Gdyby to go jeszcze obchodziło! Gdyby go cokolwiek obchodziło!

Wyjmuje z kieszeni papierową torebkę z tabletkami. Łyka jedną pod aprobująco ironicznym spojrzeniem Conchity. Jeszcze żyje! Do diabła, jeszcze żyje, a póki żyje — może coś zrobić, coś naprawić, nic się nie skończyło, zobaczymy! Wszyscy zobaczą! Oddycha głęboko. Jest za wcześnie na działanie tabletki, a przecież już czuje jej skuteczność, wmawiają sobie, prostuje plecy, lęk, złość, pragnienie, wszystko to naraz! Jak pisał Brecht? Krzysztof przypomina sobie: miał dziewiętnaście lat i zawiódł się na dziewczynie. W rozpaczy — jakiej rozpaczy! nie potrafi już, mimo wszystko nie potrafi odczuwać podobnej — poszedł do wydziałowej biblioteki. O szyby waliła ulewa, było mrocznie, pusto, zapalono neonowe światła. Drżał cały. Dokąd iść? Co zrobić? Pod samochód — czy pętla na szyję, czy żyletką po żyłach, która wersja jest najlepsza? Wlókł się wzdłuż półek. Sięgnął po pierwszą z brzegu książkę, otworzył ją. I zobaczył ten wiersz. „Kto jeszcze żyje, niechaj nie mówi: nigdy. Co pewne, nie jest pewne. Jakim jest, nie pozostanie. Bowiem pokonani dzisiaj będą zwycięzcami jutrzejszymi, a „nigdy” zmieni się w: „dziś jeszcze!” Któż by nie uwierzył w znak? W skinienie Boga?

A przecież dziewczyna go nie pokochała.

Jeszcze raz głęboko oddycha.

  Conchita — mówi.

  No?

  Czyim człowiekiem był twój ojciec?

Jest zaskoczona. Conchita zaskoczona, to warto było zobaczyć. — Jak to?

— Kto za nim stał? Kto go finansował? Kto tym wszystkim kręcił? Moskwa, Pekin, Hawana? A może po prostu CIA, może Intelligence Service? No, kto?

Conchita wzrusza ramionami.

Nie wiem. Ktoś na pewno... ale nie wiem, kto. Dobrze to zrobili, nikt nie wie.

Więc może nikt? Może to było czyste?

— Czyste?!!! — Conchita chichocze. — No nie, Chris, jesteś chyba dość mądry, żeby... Czyste! Człowieku, widziałeś ruch, którym nikt nie kręcił? Żadna wielka siła, żadne państwo, zaprzyjaźnione albo wrogie? Cóż, tak już jest. W polityce nie ma luzaków.

Kolejna teoria, kolejne bon mot. Krzysztof też sięga po papierosa.

Jesteś tego pewna?

Też pytanie!

Że każdy działacz polityczny jest na czyichś usługach?

— Jasne. W polityce nie ma luzaków, mówiłam ci. Za każdym, kto działa, zaczynają się kręcić. Nie trzeba ich samemu szukać. Wystarczy zwrócić na siebie choć trochę uwagi, a już się zjawiają: Moskwa, Pekin, Hawana, Waszyngton! Przejąć tego człowieka. Dadzą broń, drukarnie, wszystko. A jak ktoś spróbuje odmawiać, to go wykończą.

Tabletka działa. Naprawdę działa. Krzysztof dawno nie czuł się tak świetnie. Conchita. Dziewiętnastowieczny koń dorożkarski z klapkami na oczach! Co ona wie? Co oni wszyscy wiedzą? Szkapy dorożkarskie, krety! Znów sięga do kieszeni. Wyjmuje portfel. Z portfela — naklejony na kawałku tekturki stary dowcip z „Puncha”. Imponująca plątanina mostów, tuneli, wielopoziomowych autostrad. U jej stóp dwie małe jak mrówki ludzkie postacie. Jedna mówi do drugiej. „Mówię panu, że wszystko obszedłem i posprawdzałem tysiące razy. To prowadzi donikąd”.

Conchita śmieje się krótko.

  Czemu to nosisz w portfelu?

  Bo to jest jak o... o Ministerstwie Miłości. Wydaje wam się, że coś wiecie! Wydaje wam się, że te wszystkie matactwa dokądś prowadzą! Donikąd, rozumiesz? Donikąd!

  Słowa, słowa, słowa — odpowiada Conchita lekko. I sięga do szufladki pod blatem. Wy ciąga ją W szufladce są szminki, jakaś tłusta maź w szklanym słoiku, ściereczki, kolorowe waciki. — O! Umaluję się tym. Posuń się, Chris.

Czemu nie. Odsuwa się. Jest zakłopotana, zna ją na tyle, żeby to wiedzieć. Ale dlaczego? Co on powiedział? Ogólnik, zwykły ogólnik. Chyba że zrozumiała to inaczej, konkretnie. Jako aluzję, że on, Krzysztof, wie o wiele więcej, niż jej się zdaje. Że została wystawiona do wiatru, ona i ci, dla których pracuje. Że kręcą się w kółko. Ach, tak! Powie jej jeszcze coś.

  Wiesz, że gąsienice idą zawsze za przewodniczką? Otóż jest taka sztuczka. Ustawia się przewodniczkę za ostatnią gąsienicą w szeregu. I wszystkie zaczynają chodzić w kółko. Do póki nie padną martwe. Słyszałaś o tym?

  Paskudne — odpowiada Conchita, nie odrywając wzroku od lustra. Namalowała już sobie trójkąciki bordo w zewnętrznych kącikach oczu. I pracuje dalej.

Przez głośnik płynie scena przekupywania Delescluze'a przez prawicę. Podobała mu się ta scena w czytaniu, chętnie jej posłucha.

Słuchając, widzi ją taką, jaka była na piśmie. W rękopisie Moniki. Obojętnie, kto ją pierwotnie układał, Monika czy kto inny. Widzi to: kuternoga Delescluze, prowadzony światłem punktowca, wraca po gorącym dniu do domu. Zdejmuje kapelusz, całuje siostrę. Krzysztof to widzi.

 

DELESCLUZE: Jestem wykończony... Co się stało, kochanie?

SIOSTRA: Ktoś czeka na ciebie.

DELESCLUZE: Kto?

BARTHELEMY (wychodzi z cienia, przykłada palec do ust): To ja, Barthelemy.

DELESCLUZE: Pan tutaj? Ale skąd... skąd się pan wziął w Paryżu? Przecież...?

BARTHELEMY: Musimy porozmawiać. Nie przyszedłbym tu nigdy, gdybym nie miał pewności, że pan jest... człowiekiem honoru. Czy jestem u pana bezpieczny?

DELESCLUZE: Oczywiście... (Zdejmuje płaszcz, szalik, rzuca je wraz z kapeluszem na stolik, siada.) O co właściwie chodzi?

BARTHELEMY: Przedostałem się do Paryża tylko po to, żeby porozmawiać z panem, Delescluze. Ryzykuję życie, byle tylko z panem porozmawiać. Przybywam... przybywam na osobiste polecenie pana Thiersa.

DELESCLUZE: Ach, tak!

BARTHELEMY: Krótko mówiąc, Delescluze, pan Thiers gotów jest spełnić wszystkie pańskie warunki, o ile pan tylko zgodzi się powrócić na stronę legalnego rządu. Warunki, których nie otrzymałby nikt inny z tego waszego... kierownictwa: Delescluze, niech pan to zrozumie, zanim mi pan przerwie! Przede wszystkim gwarancja pełnej nietykalności. Pieniądze, jeśli pan chce... proszę tylko określić sumę. W milionach! Nie, niech mi pan nie przerywa. Thiers gwarantuje wprowadzenie pana z powrotem do legalnego parlamentu, więcej: do rządu! Zdaje pan sobie sprawę, że czegoś podobnego nie zaproponowano by nikomu więcej... z tej bandy. Jest pan jedynym człowiekiem tutaj, którego szanujemy. Niech pan mi da skończyć! Wy dwaj, Thiers i pan, poświęciliście życie walce o republikę... i walka ta trwa nadal. Tyle że pan stanął na straconej pozycji. Pańskie życie jest potrzebne republice. Jeżeli przejdzie pan na stronę rządu, będzie pan mógł jej służyć. Tutaj... pozostając tutaj, gubi pan ją tylko, i siebie razem z nią. Niech pan to zrozumie, Delescluze! Chodzi o republikę. A więc?

DELESCLUZE: Jesteście tak pewni naszej klęski?

BARTHELEMY: Tak samo jak pan!

DELESCLUZE: Ja nie jestem jej pewien. Nawet gdybym pozostał zupełnie sam z tym, w co wierzę, sam przeciw światu... nie wierzyłbym w klęskę.

BARTHELEMY: Proszę się zastanowić! Mamy dobre informacje... wiemy, jak pan jest tu traktowany. Sam w tej bandzie nieuków i bandytów! Niewiele pan tu znaczy. Nigdy ktoś taki jak pan nie będzie wiele znaczył dla takich ludzi... i dlatego właśnie ich klęska jest nieuchronna! Powtarzam panu słowa pana Thiersa. Nieuchronna!

DELESCLUZE (powoli, na tle głośnego szmeru widowni): Nie uważacie jej widać za nieuchronną, skoro przedostał się pan tutaj z tą... propozycją.

BARTHELEMY: Przeciwnie. Klęska jest nieuchronna. Jeżeli sądzimy, że pańska obecność tutaj może ją nieco opóźnić, to znaczy to tylko jedno: zwiększy pan liczbę ofiar. Kiedy wkroczymy do Paryża... a wkroczymy tu niedługo, wie pan o tym równie dobrze jak ja... wszyscy zostaną wykończeni, od szczytu do dołu... pan Thiers zamierza umyć Paryż we krwi tak, żeby coś podobnego nie zdołało się odrodzić. Jesteście osaczeni. Na co pan liczy? Na dyktaturę? Nie dadzą jej panu, są za głupi. A zresztą... teraz już byłoby za późno. Należało to zrobić choć parę dni wcześniej. Teraz i pan jest bezsilny, Delescluze. A jednak chcemy pana ratować — i pozyskać. Ratować i pozyskać! Tu chodzi o republikę...

DELESCLUZE: Jeśli pan myśli, że w moim wieku poszedłbym na kompromis... Za mało mi zostało życia! Jeżeli się nie uda, zginę na schodach Ratusza.

BARTHELEMY: To pana ostatnie słowo?

DELESCLUZE: (poważnie): Proszę przekazać panu Thiersowi wyrazy mojego najwyższego szacunku. Niech pan o tym nie zapomni.

BARTHELEMY: Nie zapomnę.

 

W głośniku rozlegają się ogłuszające gwizdy. Szkoda jednak, że nie byli na sali. Krzysztof nie rozumie tej reakcji; Conchita też odwraca się od lustra, zdziwiona. A sala gwiżdże, wyje, tupie.

— Co im się stało?

Conchita nasłuchuje, żeby się upewnić.

— Wiesz... zaczęli szumieć przy tezie sztuki... bo to chyba jej teza, nie? Że klęska lewicy jest nieuchronna dopóki nie zacznie nią kierować Sentymentalny Mózg. Dobrze to określiłam? Tym w końcu był ich Delescluze! Intelektualistą o czystych rękach. Czyli Sentymentalnym Mózgiem.

Ale na końcu? Te gwizdy na końcu?

Bo ja wiem? To ci młodzi durnie, chyba oni. Najwyższy szacunek dla przeciwnika! Szlag ich musiał trafić! Może ich zresztą drażni, że facet w ogóle miał taką propozycję... to zieloniutki szczypiorek, ci młodzi, nie ludzie! My wiemy, że tak się to załatwia, co, Chris? Z waszym Wałęsą też pewnie tak samo rozmawiano?

Pewnie tak samo.

A ten przyjął ofertę spokojniutko i grzecznie. Odmówił, ale z szacunkiem. Nie doniósł na drania, nie kazał go aresztować. Honor, mój drogi Chris, to słowo niemodne. Zresztą... szacunek dla Thiersa! A więc i dla tych paniuś, które niedługo będą parasolkami wydłubywać oczy związanym jeńcom. Za co? Za to, że Paryż ośmielił się legalnie wybrać niewłaściwą władzę! No, przestali gwizdać. Spójrz na mnie, Chris.

Patrzy na nią. Coś podobnego!

Twarz ma błyszczącą i złotą. Usta i trójkąciki przy oczach w kolorze bordo. Czarne powieki. No, no!

— Jak wyglądam?

Jak dzieło sztuki. Ale czy zwykły, skromny ssak powinien być dziełem sztuki?

Nie jestem „zwykłym, skromnym ssakiem”.

Chcesz tak wyjść do ludzi? Zdziwią się.

To niech się zdziwią.

Conchita sięga znów po papierosa. Częstuje Krzysztofa.

A więc, Chris? Mów, co masz do powiedzenia. Nie zostało nam dużo czasu.

Do powiedzenia! Szumnie to brzmi.

Pytałem cię o twojego ojca.

Dlaczego?

— Nie rozumiesz? Przecież jeżeli on był czysty... jeżeli jakimś cudem był czysty...

To co wtedy?

To my jesteśmy na wieki potępieni! Nie rozumiesz tego? Nigdy o tym nie myślisz?

Nieruchoma, złota, cudacznie wymalowana twarz Conchity, maska Conchity. I szybkie

słowa:

On nie był „czysty”. Nie mógł być czysty! Nikt nie jest czysty, nikt, kto się liczy, nigdy!

Nigdy? A Chrystus? Kto kręcił Chrystusem? Czyim agentem był Chrystus?

— Czyim? — pyta drwiąco Conchita, podnosząc papierosa do bordowych ust. — Ależ nic łatwiejszego, niż odpowiedzieć! Kto się wtedy żarł z Rzymem? Sprawdź to, a będziesz wie dział, czyim agentem był Chrystus. Agentem wrogów Rzymu. To przecież jasne jak słońce!

— Bzdury! Sama wiesz, że to bzdury.

Conchita w milczeniu, powoli potrząsa głową.

A ja w to ciągle wierzę — mówi Krzysztof. — To, że do wszystkiego, co czyste, doczepiają się szpicle, prowokatorzy, gracze, to o niczym nie świadczy. Ja wierzę, rozumiesz...

Wolna wola. Ja nie muszę wierzyć albo nie wierzyć. Ja wiem. I ty wiesz, po co się zgrywasz? Słynne słowiańskie sumienie? Lubisz się męczyć?

Z głośnika dobiegają suche trzaski. Salwa. To ginie Delescluze.

Chodźmy, Chris. Zaraz się skończy. Jeżeli nie chcesz mi naprawdę nic więcej powiedzieć...

Chcę. Ale nie wiem jeszcze, czy powiem.

Zastanów się szybko. Chodź.

I znów przez miękko wysłane korytarze, potem schodami, i na dół. Ale nie wracają na salę. Nie warto robić zamieszania. Popatrzą zza kulis. Zaraz się przecież skończy.

Dwaj zarośnięci mężczyźni z karabinami siedzą przy barykadzie, na tle tandetnie płonącego miasta, w jarmarcznym, czerwonym świetle: to Varlin i Valles. „No, to już koniec” — mówi Varlin. — „Tak, rozedrą nas na strzępy, a strzępy unurzają w błocie. Wszystkich wykończą, wszystkich wymordują Ale kiedyś historia powie o nas, że ocaliliśmy republikę!” Valles, ten inteligent, patrzy na niego z pogardliwym współczuciem. „— Jaki ty jesteś naiwny, Varlin! Niewiarygodnie naiwny!”

Sala po raz pierwszy jednomyślnie i spontanicznie zaczyna klaskać; ale uciszają natychmiast snop światła skierowany na środek sceny i pojawiająca się w głębi tablica z napisem

ROZSTRZELANIE ZAKŁADNIKÓW

Krzysztof i Conchita muszą się odsunąć. Na scenę wpływa tłum statystów. Zbrojni prowadzą zakładników. Rozlega się ryk, ze wszystkich stron zbiegają się ludzie, napierają. Valles i Varlin też biegną w tę stronę. „— Odsuńcie się!” — krzyczy Valles. — „Odsuńcie!” Ale tłum napiera coraz bardziej. Tłum, który poniósł klęskę, tłum pokonany. ZABIĆ ICH! — ROZSZARPAĆ! — ZABIJCIE ICH — DOPUŚĆCIE MNIE! — POZWÓLCIE MI PRZEJŚĆ!

Valles przedziera się między ludźmi, zaklina. „— Zatrzymajcie się! Nie róbcie tego! To hańba!” Varlin krzyczy coś o Komitecie, tutaj wciąż rządzi Komitet, niechże eskorta działa, niech coś robi! Valles zatrzymuje jakiegoś starca: „— Szybciej, proszę mi pomóc! Za chwilę ich zabiją!”

„— Niech zabiją!” — woła starzec. „— Pozwólcie mi przejść! Mają rację! Niech ich zabiją! Ilu ich jest?”

„— Sześćdziesięciu”.

Starzec zdejmuje z ramienia karabin.

„— Sześćdziesięciu? Świetnie! Tego mi właśnie było trzeba! Dopiero co widziałem, jak wersalczycy rozstrzelali sześćdziesięciu ludzi. Obiecali im przedtem, że ich zostawią przy życiu. Odsuń się!”

„— Proszę posłuchać” — błaga Varlin; ale starzec odpycha go brutalnie.

„— Idź do czorta, albo cię zastrzelę!”

Padają pierwsze strzały. Starzec też strzela, ponad głowami stojących przed nim. Rozlegają się krzyki, jęki, czyjeś nagłe, urwane wycie.

„— Jak strzelacie, dumie?” — pyta czyjś wściekły głos. „— Jak strzelacie? Zabiliście jednego z naszych!”

„— Zabili naszego!”

Tłum nie uspokaja się. Nadal słychać strzały.

Varlin rzuca się między strzelających, przedziera się ku zakładnikom. „— Ratujcie ich! Ratujcie tych nieszczęsnych!”

„— Zatłuc tego krzykacza!”

Jakieś ręce go chwytają; a jednocześnie rozlegają się głosy wołające: „— To Varlin — Var— lin! — On zastąpił Delescluze'a!”

„— Wynoś się stąd, Varlin. Spieprzaj!”

„— Wyprowadźcie ich tam, do celi. Tam ich zastrzelić!”

„— Tu się wszyscy powybijamy wzajemnie”.

„— Wyprowadźcie ich!”

„— Ty, popchnij ich trochę!”

„— Szybciej!”

Zakładnicy zostają wypchnięci na lewo. Natychmiast rozlegają się strzały, cała kanonada. Tłum na scenie słucha. Potem strzały urywają się. Słychać cicho granego walca.

Ludzie rozglądają się w milczeniu, zaskoczeni, zmęczeni, ociekający potem. Ktoś mówi:

„— To Prusacy, tam, obok”.

Pełne światło. Walc grany fortissimo, przez orkiestrę: słychać już, że to przeróbka Międzynarodówki, taneczna przeróbka. Międzynarodówki na trzy czwarte, pogodna, grzmiąca.

Na scenę wpadają, wirując w walcu Thiers ze swoją teściową, a za nimi — Boże drogi! co za pomysł! — Delescluze (już nie kuleje) z siostrą, okrwawiony Valles z blondyneczką Thiersa, i pary, których w sztuce nie było, pary w strojach coraz bardziej współczesnych, z początku dwudziestego wieku, z Ery Jazzu, z lat trzydziestych, kobiety mają suknie do ziemi i kapelusze ze strusimi piórami, i kloszowe spódnice do pół łydki, i przejrzyste krótkie sukienki, i mini odsłaniające całe uda, są pary w wyblakłych dżinsach i w podkoszulkach z twarzą Estravadosa, mężczyźni noszą cylindry i meloniki, kaszkiety i berety baskijskie, i grzywy długich włosów, przez które prześwitują kolczyki; tańczy urzędnik w płaszczu w jodełkę, nie rozstający się z wciśniętą pod pachę teczką, i marynarz z „Potiomkina” i dyplomata w smokingu z wielkimi literami CD na plecach, i — ależ tak — polski zomowiec z pałką przy pasku i karabinem na plecach, i policjant z dziewuszką jak z „Casino de Paris”, w czarnych siatkowych rajstopach, z gołymi piersiami i ogonem z piór... zresztą, kogo tu nie ma?! Światło staje się kolorowe, migoczące, niczym w cyrku nad tańczącymi wzlatują czerwone baloniki, feeria, feeria! Co za muzyka do tańca, nikt by się tego nie spodziewał! Leciutka, beztroska, wesoła! Nie cichnie, kiedy tańczących zaczyna przesłaniać opadająca kurtyna: nie cichnie i potem.

Conchita patrzy na to szeroko otwartymi oczami, znieruchomiała. „Tiens!” — mówi wreszcie, i mała Monika Weber, to nieszczęsne, spartaczone istnienie, mała Monika Weber musiała w tej chwili poczuć za grobem drgnienie triumfu. Potem Conchita ujmuje rękę Krzysztofa. „Chodźmy już” — mówi.

 

 

10

 

No i co? — pyta podniecony Sperling, sadowiąc się na tylnym siedzeniu samochodu.

Ładna melodia — odpowiada Książę, przekręcając kluczyk w stacyjce, i nuci kawałek te go walca: — Ta ra, pam pam, ta ra ra ra ra... Ale czy warto było dorabiać pod nią taki długi tekst? Tego się nie gada, to się tańczy!

Conchita siedzi obok niego, wtulając cudacznie wymalowaną twarz w podniesiony kołnierz kurtki.

A jednak to historia, prehistoria! — mówi. — Po co było brać się za tak zaśniedziały te mat? Co my mamy z tym wspólnego? Poza tym, oczywiście, że wciąż tańczymy tego walca. — 1 śmieje się cicho.

Wciąż tańczymy tego walca — mówi Książę z marząco przymkniętymi oczami. — Ale kto dziś tańczy walca, kotku? Pomijając bale dworskie...

Jedziemy już? Jedziemy oglądać Stammheim?

— Mała, sentymentalna wycieczka... Poczekaj, chcę rozgrzać silnik.

Sperling wierci się z tyłu, obok Krzysztofa Paliwody. Wyraźnie czeka na inne słowa; nie doczeka się.

Wariacje Goldbergowskie przerobione na walca — rzuca jeszcze Książę. — Czemu akurat na walca? Słuchaj, Hamlecie, ty erudyto: czy ta ostatnia scena, przed finałem, jest autentyczna? Naprawdę po zlinczowaniu zakładników, kiedy ucichły strzały, usłyszano walca granego u stojących tuż pod miastem Prusaków?

Naprawdę.

Coś takiego! Wyobraźnia nigdy nie dorówna rzeczywistości, co, Hamlecie? Sztuka historii, życie polityce? Ach, Hamlecie! Nie miałem pojęcia, że oni to wiedzieli, te przy głupki ze Stammheim. Zawsze ich uważałem za przy głupki. A tymczasem...

Co wiedzieli? — pyta Sperling agresywnie.

O zdradzie. Że zdawali sobie z niej sprawę.

O jakiej zdradzie? — pyta Sperling jeszcze bardziej zaczepnie.

— Stary, daj spokój. Popraw lepiej całun, przekrzywił się. Jak ty fosforyzujesz, Sperling! Jak ty fosforyzujesz!

Sperling nie rozumie. Pozostali uśmiechają się sztucznie.

  Wszyscy fosforyzują — mówi Conchita. Ale Książę szerokim ruchem ręki pokazuje tłum, płynący mokrą od deszczu ulicą, pełen pośpiechu, cichy, mroczny.

  Oni nie.

Krzysztof Paliwoda głośno łapie oddech. Ruszają.

 

 

11

 

Noc. To już noc. Spływająca rozmazanymi strugami neonów po szybach samochodu. Strugi neonów w strugach deszczu. Bębnienie po dachu. Syk mokrego asfaltu pod oponami. Milczenie.

Dość już powiedzieli. A potem Książę nagle hamuje. Sperling go zatrzymał, Sperling wyciąga rękę.

— To Stammheim.

Krzysztof przyciska twarz do szyby. Nie, tak nic nie widać. Otwiera drzwiczki. Prostuje się w ulewie.

— Podobne do stoczni gdańskiej — mówi. Pierwsze słowa, jakie przyszły mu na myśl. Tam ci patrzą na niego ze zdziwieniem.

Rozmieszczenie budynków, o to mu tylko chodzi. Ich rozrzucenie w przestrzeni. I jakieś niewyraźne doznanie: tak samo stał kiedyś, przed czterema laty, przed czymś zamkniętym i niedostępnym, tak samo czekał na ulicy... I szum morza był taki sam, jak tutaj szum deszczu.

Tam dalej — mówi Sperling — w najwyższym budynku są więźniowie. I w takim niższym, obok. Nie widać, ale...

Czego tu szukacie?

To policjanci. Z pistoletami gotowymi do strzału. Sperling wzdycha ciężko.

Turyści zagraniczni oglądają największą atrakcję miasta — tłumaczy. A Książę dodaje czym prędzej swą łamaną niemczyzną:

Interesują nas zabytki. I duchy. W Anglii zwiedzałem wszystkie zabytki, w których pokazują się duchy.

Dokumenty. Szybko.

Pokazują dokumenty. Wyjmując je ostrożnie, powoli, niepewnymi rękami. Z boku błyska flesz, ktoś ich fotografuje.

Kiedy pozwalają im odjechać, Krzysztof prawie przyklęka na tylnym siedzeniu, wpatrując się przez szybę, przez strużki deszczu, w coś, co już przed nim umyka, czego nie zdążył nawet zobaczyć, mrok, reflektory, które go rozgarniają, wyłaniające się z tego mroku zarysy kształtów, równe linie dachów, masywny pion jakiejś ściany... To białe światło, łowiące cień, złudę, upiora — na murze? na podwórzu? w siatce drutów kolczastych? To białe światło, które przez tyle nocy...

— Tak — mówi Książę, zatrzymując się pod czerwonym światłem. — Pełno tu duchów. Powtarza się.

 

 

12

 

Wracając, muszą jeszcze raz przejechać ulicą obok teatru. Z daleka słyszą wycie syren policyjnych, gwizdki, potem także rozkazy i ostrzeżenia, buczące niewyraźnie przez megafony. Co się tam dzieje? Manifestacja?

— A my tak szybko odjechaliśmy — rozpacza Conchita. — Straciliśmy całą zabawę!

Udaje im się podjechać dość blisko. Wyskakują z samochodu. Nie, to nie manifestacja. Coś się stało. Ludzie tłoczą się wokół jednego miejsca, tuż przed wyjściem. Ludzie patrzą w dół. Z wozu policyjnego — tak, to wóz policyjny, nie karetka — wychodzą dwaj mundurowi z noszami. Donośny głos nadal nawołuje do rozejścia. W środku zbitego tłumu, tak samo jak przed Stammheim, błyskają flesze: ktoś robi zdjęcia.

Sperling rzuca się pierwszy, jak taran przebija się między ludźmi, rozpycha ich łokciami; za nim prześlizgują się Krzysztof i Conchita. Już. Są w pierwszej linii. Przed nimi, na mokrym chodniku, leży coś nieruchomego, przykrytego plandeką; ale właśnie teraz, w tej samej chwili, mężczyzna w cywilu odrzuca plandekę, a drugi — ROZEJŚĆ SIĘ! OSTATNI RAZ OSTRZEGAM: ROZEJŚĆ SIĘ! — zaczyna obrysowywać nieruchomy kształt białą kreską. Martha?!

Zabili Marthę! — krzyczy Sperling i pochyla się gwałtownie: ciało leżące na wznak, roz pięty czerwony płaszcz, na jasnej bluzce wielka, ciemna plama, czarna plama, taka się teraz wydaje, ale kolejny błysk flesza ujawnia jej prawdziwy kolor, otwarte usta odsłaniają zęby, otwarte oczy patrzą nieruchomo w górę, te oczy pływają w padającym wciąż deszczu, deszcz wypełnia usta, woda zbiera się na wyszczerzonych zębach, Conchita z całych sił przyciska ramię Krzysztofa. ROZEJŚĆ SIĘ!, policja sięga do pałek i ludzie rozbiegają się w popłochu, żeby zaraz potem zacząć wracać. Sperling zatrzymał się przed oświetloną wystawą sklepu z butami. Płacze! Ależ tak, Sperling płacze! Krztusi się, szlocha. Bełkocze coś niewyraźnego, i ten widok wstrząsa Krzysztofem bardziej, niż widok martwego ciała na chodniku, ciała za mordowanego: Sperling płacze?

No, załamał się — mówi Conchita, wciąż trzymając Krzysztofa za ramię: deszcz rozmazał trochę jej idiotyczny makijaż, ale i tak trudno go znieść w takiej chwili. — To musiało przyjść. To jak reakcja insulinowa.

Znów jest pewna siebie, znów cyniczna. Ciągnie Krzysztofa do samochodu, widzieli dosyć. „Po co on to obrysowuje?”, zdumiewa się tępotą policjanta, „deszcz i tak zaraz mu zmyje tę jego krechę”. — „Może to coś wyjątkowo trwałego”. — „Jeszcze lepiej! Nowa ozdoba ulicy, kontury zwłok Marthy Doherty!” Krzysztof jej nienawidzi: teraz jej nienawidzi, a ona wie o tym. Jak gdyby się nic nie stało, wciąga go do samochodu. Dawno nie było takiej ulewy! Książę gdzieś zniknął, pewnie też porwała go ciekawość. Nie wyjął nawet kluczyków ze stacyjki.

Siadają z przodu, patrząc na kłębiący się ciągle tłum. Conchita przekręca kluczyk, silnik zaczyna chodzić na wolnych obrotach, wycieraczki przesuwają się z cichym świstem, rozgarniając krople deszczu. Zamieszanie jest tak wielkie, że chyba nikt nie wlepi im mandatu za niewłaściwe parkowanie, Conchita mówi coś takiego, a Krzysztof milczy, wytęża wzrok, patrzy. Już ją niosą. Martwe ciało na noszach, ciało przykryte plandeką. Kto to zrobił, dlaczego? Nie warto pytać. I tak się nie dowiesz. To mogłeś być ty. Jeden nieostrożny krok, a ciebie właśnie, ciebie właśnie niesiono by teraz w deszczu do policyjnej karetki. Albo Conchitę. Wyjmuje chusteczkę, przeciera parującą od wewnątrz szybę, pochyla się do przodu. Jeszcze dzisiaj, kilka godzin temu, tak niedawno! Co ona mówiła? „Płonął jakiś samochód, usiadłam na ziemi i płakałam głośno, jakiś chłopak tłukł rytmicznie w chodnik pokrywą od kosza na śmieci, on też płakał... a to czarne niebo nad nami, to straszne niebo!” I wtedy „wróciła do polityki”. Wybrała śmierć. Biedna wariatka. CZYSTA. Ona też była CZYSTA. A więc, „wracając do polityki”, wybrała śmierć; przyjęła z góry tę kulę, która ją trafiła na ulicy w Stuttgarcie, w oświetlonym prostokącie otwartych drzwi teatru, na tle tego prostokąta, wyraźną jak cel na dziecięcej strzelnicy, w czerwonym płaszczu, w świetle... czy chociaż wiedziała, co wybiera? Czy wiedziała?

Conchita — mówi Krzysztof. — Teraz ci powiem.

Tylko szybko. Już ją wnoszą do wozu. Tamci zaraz wrócą. Mów.

Potrzebna mi broń.

Odwróciła ku niemu nieruchomą, rozmazaną maskę twarzy. Patrzy pytająco. Czeka.

To prywatna prośba. Jeden pistolet i amunicja. Dla mnie. Albo jeden granat. Ufam ci, słyszysz? Nie wiem, komu o tym powiesz. Proszę cię, błagam: nie mów nikomu. Nie mów IM. Potrzebuję tego dla siebie, tylko dla siebie. Pomóż mi. Nie jesteś maszyną, jesteś człowiekiem! Pomóż mi.

Dla siebie? — pyta Conchita, ciągle zwrócona ku niemu tą martwą maską. — A co, w Polce nie ma handlu bronią? Wszędzie jest. Kto jej potrzebuje, ten kupi.

— To nie takie proste. Nie umiem. Nie mam dojść. Nie chcę zostawić śladów.

Nie przewieziesz tego przez granicę.

Dlatego właśnie cię proszę: pomóż mi. Nie wiem, jak. Ty chyba wiesz.

Co chcesz z tym zrobić?

Usunąć jednego człowieka. On jest uzbrojony. Jest sprawny. Ostrożny. Nie uda mi się go udusić. Uderzyć z tyłu skarpetką pełną kamieni, pończochą z piaskiem... byłbym gotów i na to, ale nie uda się. Muszę mieć broń.

— Kto to jest?

Krzysztof czuje rękę Conchity na swojej. Nieoczekiwanie nabiera ufności. Nie, ona go nie wyda. A gdyby nawet... czy nie wszystko jedno?

— Człowiek z SECURITE. Ten, który mnie bił po twarzy w noc przewrotu. Który mnie przesłuchiwał. Który... z którym... mój stały kontakt, mój dyspozytor. Mówię ci wszystko, widzisz. Więc ten człowiek.

Uśmiecha się wreszcie.

Durniu — mówi łagodnie — taki pionek? Ależ on wykonuje po prostu rozkazy! Ktoś stoi nad nim, a nad tamtym kto inny, i jeszcze ktoś, a kończy się to gdzieś w przestrzeni między gwiezdnej! Ten twój dowcip z „Puncha” mówi prawdę. To-prowadzi-do-nikąd!

Właśnie dlatego. Nie będę szukać w przestrzeni międzygwiezdnej. Jego znam. Wiem, że zasługuje na śmierć. Jeżeli to zrobię...

Oczyścisz się, co?

Nie o to chodzi. Ja muszę to zrobić! Jestem szmata, wiem. Jeżeli to zrobię, będę trochę czystszą szmatą. Na nic więcej nie mogę liczyć. Zresztą mniejsza o to, dlaczego, mniejsza o to! Sam nie umiem wytłumaczyć. Wiem tylko, że muszę to zrobić, nic więcej.

Już się rozchodzą.

Krzysztof odwraca wzrok od twarzy Conchity. Tak, tłum rzednie. Ostatni wóz policyjny odjeżdża na sygnale. W głębi ulicy widać dwie zmierzające w ich stronę sylwetki.

— Książę i Sperling wracają. O.K., Chris. Nie mówmy o tym więcej. Ani słowa więcej. Zgoda?

— Ale...

Załatwię ci to. W swoim czasie. Moja sprawa, jak. A teraz milcz.

Conchita.

Sperling i Książę są już obok samochodu. Conchita obejmuje Krzysztofa i krótko, szybko całuje go w usta.

— Powodzenia — mówi.

 

 

13

 

Zimowy dzień w Warszawie.

Tego dnia Krzysztof Paliwoda po raz pierwszy czuje się stary.

Nie może znieść swojego odbicia w lustrze, przy goleniu; odwraca twarz tak gwałtownie, że kaleczy sobie policzek. Krótkie, nabrzmiewające czerwonymi kropelkami nacięcie.

W mieszkaniu jest ciemno, trzeba zapalić lampy. Brunatne, mokre chmury ocierają się brzuchami o jezdnię. Samochody toną w przymarzniętych zaspach. Tam, gdzie chodzą ludzie, utworzyło się lepkie błoto.

Zbiec szybko do sklepu, a potem już nie wychodzić. Usiąść w wygodnym fotelu, pod lampą, plecami do okna. Czytać. Mieć to wreszcie za sobą!

Matka źle się czuje. Okropne. Wszystko to jest okropne.

Kupić chleb i mleko. Nic więcej. Zaraz wróci.

Ale nigdzie nie ma pieczywa, nigdzie nie ma mleka.

Krzysztof Paliwoda szybko obchodzi ulice. Brunatne chmury dotykają obwisłymi, wilgotnymi brzuchami jego głowy. Stopy ślizgają się po lodowatej skorupie, by już po chwili z chlupotem zagłębiać się w błoto. Gdyby zjawił się autobus, można by pojechać parę przystanków dalej, gdzieś, gdzie są większe szansę. Ale w ciągu kwadransa żaden autobus nie nadjeżdża, a lodowaty wiatr oddziela już w ciele mięso od kości: lepiej ruszyć dalej pieszo, w końcu sklepy są tu rozmieszczone gęsto, co kilkadziesiąt metrów. Szukaj dalej. Szukaj.

Przed siódmym z kolei stoi długa kolejka. Nie: nawet dwie kolejki. Z lewej, aż do rogu ulicy, normalna. Z prawej, na długość trzech budynków, kolejka uprzywilejowanych: tych, którzy mają prawo kupować bez kolejki. Kaleki o kulach i bez kuł, ślepcy w czarnych okularach, kobiety w ciąży, kobiety z niemowlętami na rękach. Niemowlęta płaczą z zimna, kołysane pospiesznie, uspokajane gniewnym szeptem. Tu mają zaraz przywieźć chleb. A mleko? Podobno i mleko. Kto wie. Może i mleko.

Krzysztof staje na końcu kolejki normalnej i czeka.

Oczy zachodzące łzami.

Rozdęte, przepuklinowe brzuchy chmur.

Wiatr niesie ze sobą niewidoczne, ostre igiełki: wbijają się w twarz. Kolejka uprzywilejowanych ma szczęście: stoi plecami do wiatru.

Niektórzy przytupują. Tańczą, żeby się rozgrzać, niezgrabnym, ciężkim tańcem niedźwiedzi. Inni stoją bez ruchu, zbyt zmaltretowani, żeby się poruszyć. Podnieśli kołnierze, ręce wsunęli do kieszeni, odwrócili głowy. Milczą. Przywykli.

Milczą. Milczą.

A potem to gwałtowne drgnienie. Wyprostowanie pleców, uniesienie głów. Kolejka zafalowała. Oczy błyszczą. Już. Zaraz. Nareszcie. Przy krawężniku zatrzymuje się ciężarówka dostawcza. Zaczynają coś wnosić do środka. Paki. Skrzynie.

Jeden z konwojentów zatrzymuje się w drzwiach, mówi coś do stojących. Krzysztof nie słyszy: jest zbyt daleko. Ale kolejka nagle pęka, rozpada się, rozchodzi. Te sine, zesztywniałe z mrozu wargi rozciągają się w śmiechu.

Przywieziono ocet i majonez. Dostawy chleba dziś nie będzie. Kiedy w dwie godziny później Krzysztof Paliwoda wraca z innej dzielnicy, z chlebem — mleka nie dostał — musi minąć pracujących na środku jezdni więźniów. Ubrani w pomarańczowe, jaskrawe kubraki, tak, żeby z daleka zwracać uwagę, w małych czapeczkach na wystrzyżonych głowach, naprawiają szyny. Strażnicy stoją przy nich, za nimi, wśród nich, rozstawiwszy szeroko nogi w wysokich butach, przesunąwszy pistolety z bioder na brzuchy; do dolnych warg przykleili gwizdki; ostrzegają.

Krzysztof odwraca od nich wzrok i robi kilka kroków.

Nagły krzyk. Tupot nóg. Mija go w pędzie mały chłopiec, za nim drugi, tuż za drugim strażnik. Krzysztof uskoczył w ostatniej chwili, przywarł plecami do muru. Pierwszy chłopiec zdołał wpaść do bramy, drugi zawadził o krawężnik i upadł. Nie zdołał się już podnieść.

Strażnik go kopie. Ciężki bucior unosi się i wali miarowo w powalone ukosem dziecinne ciało. Milczenie, znowu milczenie. Chłopiec nie krzyczy, osłania głowę rękami, nic więcej. Tamten kopie. Jakby chciał zrobić z niego miazgę. Stalowe, wąskie, nieprzytomne z wściekłości oczy. I ten rozkołysany but. I pistolet w ręku: gonił tych dwóch malców z wyciągniętym pistoletem! Teraz dopiero Krzysztof to zauważa. Więźniowie stanęli bez ruchu. Patrzą na to, co się dzieje. Z nienawiścią. W milczeniu. Oni także! Patrzą, patrzą. Więźniowie i Krzysztof Paliwoda, przyciśnięty do muru, z bochenkiem zmarzniętego chleba podniesionym na wysokość serca, osłaniającym serce jak tarcza; i jakaś kobieta w głębi ulicy. Patrzą. Patrzą.

Raptem chłopiec podrywa się, jak wróbel wyfruwa spod uniesionego raz jeszcze buciora. Potykając się, słaniając na rozmiękłych nogach, zgięty w pół dociera do bramy. Strażnik go nie goni. Wtyka pistolet za pas i powoli, dumnie zawraca do swoich więźniów.

Krzysztof Paliwoda też rusza z miejsca. Lewą ręką wciąż przyciska do serca bochenek chleba, prawą sięgnął w dół, tam, gdzie spoczywa, okryty kożuchem, błogosławiony ciężar, kawał metalu znaczący tyle, co wolność, pistolet. On też ma pistolet! Zapomniał o nim przed chwilą, tym lepiej, byłby szaleńcem, gdyby go użył. Ten ciężar, ten ciężar w kieszeni spodni. Nie rozstaje się z nim. Czeka. Och, oni zapłacą! Krzysztof zagryza wargi. Błędny rycerz z tarczą zamarzniętego chleba i z tym ciężkim, metalowym kawałkiem wolności pod prawą dłonią. CZŁOWIEK MAJĄCY BROŃ JEST ZAWSZE PANEM CZŁOWIEKA, KTÓRY JEJ NIE MA. Kto to powiedział? A dwaj ludzie mający broń są sobie równi. Ten unoszący się i opadający but, ten but walący w ciało dziecka, i oczy więźniów, którzy na to patrzyli, ich oczy, ich oczy. Ktoś za to zapłaci. Choćby cały świat padł na kolana przed tym butem, jest przecież on, szpicel, ścierwo, szmata, on i kawał metalu w jego kieszeni — a zatem ktoś za to zapłaci. Bo ten kawał metalu wystrzeli. Musi wystrzelić!

Wystrzeli — myśli niewyraźnie Krzysztof. — Przysięgam. Już niedługo.

Raz jeszcze przysięga, drżąco, nieskładnie, mokrym brzuchom chmur, ostrym igiełkom niesionym przez wiatr, butowi walącemu w ciało leżącego chłopca, oczom więźniów, błotu chlupoczącemu pod nogami, powietrzu rozrywanemu gwizdkami strażników, gorączce, roztańczonej pod skórą, w głębi ciała. Potykając się co krok, z pochyloną głową, wlecze się w stronę domu.

W nocy, w nocy po tym dniu budzi go dzwonek do drzwi. Gwałtowny, długi, natarczywy.

Wstaje z wysiłkiem, otumaniony, osłabły, jak owinięty w watę. Przechodząc przez przedpokój, zatacza się. Oczy mu się kleją, powieki palą. Ziewając, otwiera drzwi. I do środka wpada Monika.

Tak, wpada. Jak ktoś ścigany. Ciężko oddycha. Ma potargane włosy, wypieki. Na rękach trzyma niemowlę. Zatrzaskuje drzwi plecami. „Zamknij” — mówi. — „Zamknij!”

Nie zdążył się zdziwić. Jakby to, co się stało, było zupełnie naturalne. Jakby nie mogło być inaczej.

Do pokoju. Szybciej.

Monika kładzie niemowlę na fotelu. Patrzy na niego szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

— Pomóż mi, Chris — mówi. — Ocal mnie. Ukryj mnie jakoś.

W tej samej chwili rozlega się huk. Już są. Walą do drzwi kolbami, kopią butami, Monika garbi się nagle, kurczy. Wszystko stracone.

Co to za dziecko? — pyta Krzysztof; a ona odpowiada:

Wyrwałam je jakiejś kobiecie.

Zaraz użyją łomu. Zaraz tu będą.

Otworzę im — mówi Krzysztof. — Weź to dziecko. Spróbuję cię uratować.

Ma ich przed sobą. Mundury, wiele mundurów, błysk pistoletów błysk uniesionych granatów. .. I Monika z dzieckiem na ręku. Stanęła naprzeciw nich. Też ma pistolet: przyłożyła go dziecku do skroni Twarz ma wykrzywioną. Krzyczy.

— Zabiję je! Jeszcze krok, a zabiję! Zabiję!

Krzysztof wysuwa się przed nią, staje na progu, odgradza ją własnym ciałem od znieruchomiałych na moment, niepewnych policjantów: od tego, jak mocno, jak przekonująco będzie krzyczał, zależy wszystko.

— Poczekajcie! Poczekajcie za drzwiami, ja ją skłonię, żeby się poddała, musi się poddać, nie ma innego wyjścia, nie bierzcie krwi tego dziecka na sumienie, czekajcie za drzwiami, ja ją wyprowadzę! Sama do was wyjdzie! Czekajcie za drzwiami!

Cofnęli się. Pozwolili zatrzasnąć je sobie przed nosem, te drzwi. Przekonał ich. Przekonał.

Teraz szybko.

Rzuca się do telefonu. Numer sąsiadów zza ściany. To ja, Krzysztof.

Prosi ich, żeby otwarli okno. To obok balkonu. I żeby pozwolili przejść przez swoje mieszkanie pewnej kobiecie. Od tego zależy życie niewinnego dziecka! On, Krzysztof, wszystko im potem wytłumaczy. Znają go przecież. Od urodzenia go znają!

Teraz pędzi do łazienki. Wyciąga zza wanny starą deskę do prasowania. Monika już odłożyła dziecko, biegnie za nim. Są na balkonie. Krzysztof opiera deskę o parapet otwartego okna sąsiadów. Trzyma za drugi koniec.

— Przejdź po tym. Z ich mieszkania wychodzi się na inną klatkę schodową. Z tamtej klatki — na podwórze. Nie do bramy, jak od nas. Może obstawili tylko bramę. Rozumiesz? Z podwórza — innymi podwórzami, ciągle w prawo. Nie wychodząc na ulicę. Kiedy będziesz dostatecznie daleko, szukaj tego adresu. Tam ci pomogą.

I powtarza jej ten adres: pani Piątek, Wspólna 23. Pani Piątek, Wspólna 23. Tam ci pomogą. Słyszysz?

Już. Na czworakach przeszła po desce do tamtego mieszkania. Teraz cisza. Długa, długa cisza. Udało się.

 

Zostawili go w domu. Zostawili na wolności. Ciemność. Przewraca się na drugi bok, naciągając kołdrę na głowę. Siedzi w kącie pokoju, zaciskając ręce na poręczach fotela, pełen lęku o nią, o Monikę. Może zostawili go, bo chcą przez niego dotrzeć do niej? Ich sprawa. On jej już więcej nie zobaczy.

Nie złapią. Poszli, poszli wreszcie.

Dzwonek telefonu.

Podnosi słuchawkę.

Daleki, zachrypnięty głos.

— Dziękuję.

To Monika. A więc wszystko w porządku, wszystko w porządku. Pani Piątek, Wspólna 23. Udało się.

 

Znów przerwa. Znów nie wie, co było potem. A ciągle jest ta sama noc, ta sama mroźna noc, tyle tylko, że idzie teraz ulicą obok Rolfa Sperlinga, szpicla jak on sam, szpicla, zdrajcy, szmaty, idzie pod wiatr, wiatr niesie śnieg, twardy zmarznięty śnieg, połyskujący w świetle latarń — i nagle coś sobie uświadamia, coś takiego, że musi się zatrzymać. Sperling zatrzymuje się także. Patrzy pytająco.

— Ona nie żyje! — bełkocze Krzysztof. — Rolf, teraz sobie przypomniałem: przecież ona nie żyje! Monika. Od czterech lat nie żyje. Więc jak mogła szukać u mnie schronienia?

Sperling odwraca się i, nie czekając na niego, rusza przed siebie, prosto w zadymkę. Ale można jeszcze usłyszeć to, co powiedział:

— W taką noc jak ta nawet upiory marzną.

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich