eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. V
 

Anna Bojarska

 

 

 

19

 

DZIENNIK ESTRAVADOSA

copyright by Editions Laventure Jerome Laventure

 

Przedmowa

 

Notatki, które przygotowałem do druku, opatrując je nie całkiem adekwatnym tytułem „Dziennika”, znalazły się w moich rękach w parę godzin po śmierci Pabla Estravadosa. Jak to się stało? Nikt chyba nie sądzi, że mordercy — lub policja — przynieśli mi je na srebrnej tacy!

O sposobach, których użyłem, wstydzę się mówić, nie z racji ich nikczemności — skądże znowu! — lecz dlatego, że były aż nazbyt banalne: włamanie i przekupstwo. Zwykłe sposoby wchodzenia w posiadanie dóbr tego świata. A to, co zwykłe, jest dla mnie żenujące.

Były to: trzy kieszonkowe notatniki (jeden z nich znajdował się przy ciele Pabla, i ten najtrudniej było mi zdobyć — aczkolwiek stopień trudności w tego typu sprawach jest odwrotnie proporcjonalny do wysokości konta w banku, na szczęście), brulion w miękkiej okładce oraz kilka pokreślonych maszynopisów, pisanych na cienkiej przebitce, z wstawkami i uzupełnieniami na marginesach. Moje edytorskie poczynania ograniczyły się do uszeregowania tego wszystkiego. Nie zmieniłem ani jednego słowa.

Pora na pryncypia. Kim był Pablo dla mnie, i kim jest dla innych?

Pierwsze jest proste. Kochałem go.

Znów słowo żenujące prostaczków! Bardziej na miejscu byłoby wspomnieć o długotrwałej przyjaźni, jakże niezwykłej (wydawca i jego autor: to się już nie zdarza!) i jakże szczytnej; o tym, jak — nadając Editions Laventure charakter jedynego w świecie prawdziwego, potężnego i opartego na zasadzie zysku wydawnictwa, otwartego dla wszystkich odłamów lewicy, więcej: dla wszelkiego protestu (nędzne oficynki, próbujące mnie naśladować, działają jak sekty, nie przedsiębiorstwa, a rzekoma bezinteresowność nie sprzyja propagandzie idei) — jak zatem kształtując profil mojej firmy wydałem i rozreklamowałem tom przemówień Pabla oraz jego „Taktykę rewolucji”; jak zaczęły się wówczas i jaki kształt przybrały potem nasze kontakty; jak umożliwiłem zorganizowanie Kongresu (naiwni tylko mogą przypuszczać, że bez moich pieniędzy, bez moich możliwości, jedynie dzięki wzniosłym intencjom, coś podobnego dałoby się w ogóle zrealizować)... Nie mam zamiaru tego robić. Kochałem go. Poniżyłem się przed nim, upokorzyłem, uznałem jego wyższość. Tylko jego jednego. Nie kochałem nikogo poza nim — i nie podporządkowałem się nikomu poza nim.

Kim jest Pablo dla innych? Gadgetem. Znów wywołam zgorszenie. A jednak!

Przechodząc przed paroma dniami jedną z ulic szesnastej dzielnicy Paryża, zobaczyłem wystawione na sprzedaż — po dwadzieścia franków od sztuki — krwistoczerwone plakaty z twarzą Pabla i słowami: KTOŚ MUSI ZACZĄĆ. Na moich oczach plakat kupiła kobieta w norkach i z troską złożyła rulon na tylnym siedzeniu swojego Porsche'a.

Już przedstawienie tego obrazka wywoła śmiech, ale będzie to — wiem o tym! — śmiech ze mnie. Dobrze pamiętam karykaturę (przedrukowały ją dziesiątki czasopism, tak była zabawna), przedstawiającą pokracznego garbusa, który, siedząc na workach ze złotem, ostrzeliwuje bank. Jestem — wszyscy o tym wiedzą — nieco ułomny. Mówiąc krótko: jestem garbusem. Pokracznym? Och, zapewne! A Pablo, piękny Pablo, w którym kochały się do szaleństwa wszystkie kontestatorki, Pablo cierpiał przez całe życie na ohydną egzemę — szczegół nieznany, ujawniony w tych oto zapiskach. Czy zatem bunt jest sprawą chorych, kalekich, niesprawnych? Czy zgodnie z ludowym odczuciem, dusza — uduchowienie — to atrybut fizycznych wybierków, a zewnętrzna uroda i doskonałe zdrowie same przez się stanowią dowód głupoty i bezduszności?

Wracam do tego, czym stał się dla świata Pablo Estravados, dodawszy do bohaterstwa męczeństwo. Stał się rzeczą.

Oczywiście, jego sława przekroczyła granice, które on sam, w momencie najlepszego samopoczucia, mógłby przed sobą zakreślić. Rock-opera „Pablito” przyciąga tłumy do teatrów Nowego Jorku, Londynu, Paryża, Rzymu czy Sztokholmu; opera jest dostępna na płytach czy kasetach, a dochody ze sprzedaży mogą przyprawić o zawrót głowy. Pablo sceniczny śpiewa „What do I feel?” i „I love you, people”[1] tańczy w czarnej skórzanej kurtce i z pistoletem, otoczony dwudziestoma girlsami w partyzanckich strojach, by uwieńczyć całość duetem z Chrystusem — na dwóch trapezach, zawieszonych pod samym sufitem. To wersja dla mas, bo w awangardowej sztuce, grywanej tu i ówdzie, sztuce niejakiego Charlesa X.Y.Z.(?), „Somebody has to begin”[2] aktor grający Pabla rozbiera się do naga, onanizuje, i na stole prosektoryjnym — pod akompaniament tam-tamów — gwałci po kolei czterech najbardziej akurat znanych mężów stanu (ich odtwórcy noszą maski, pozwalające na szybką i niezawodną identyfikację). Fotografia Pabla drukowana jest na podkoszulkach, które sprzedają się ponoć znakomicie. Czy to naiwny i głupawy kult? Skądże. Urzeczowienie przeciwnika jest metodą dobrze znaną i niezmiennie skuteczną. Pablo Estravados został urzeczowiony w stopniu, który odebrał mu wszelkie realne znaczenie. Pablo Estravados — polityk, działacz, ideolog — nie istnieje. Pozostał twórca słów „Ktoś musi zacząć” (którym zresztą można nadać najbardziej dowolne znaczenie), bohater (o którym nie wiadomo dokładnie, co właściwie bohaterskiego zrobił), właściciel twarzy, umieszczanej na podkoszulkach. Rzecz, gadget, trup.

Pragnę go wskrzesić.

Parę słów o chwili, w której to piszę.

Ruch lewicowy, którego Kongres nie zdołał zjednoczyć, w ciągu niewielu miesięcy przeżył znamienną degrengoladę. Wszystko, co w nim było czystą kontestacją, przestało istnieć. Znikły z powierzchni ziemi grupki o cudacznych nazwach. Zabawa w politykę skończyła się. Jedynym istniejącym obecnie sposobem uprawiania polityki przez amatorów (nazwa „działalność opozycyjna” nie byłaby ścisła, jako że opozycja tolerowana — to działalność fachowców, instytucja troskliwie pielęgnowana i kontrolowana przez władze, instytucja, której zadaniem jest utrzymywanie gry pozorów), jedynym takim sposobem jest terroryzm. A więc — aktywność pozapartyjna, poddana prymatowi Praxis, aktywność ugrupowań polityczno-militarnych, wywodzących się z nurtu Nowej Lewicy i idei Pabla, wprowadzająca w życie jego słowa „Ktoś musi zacząć”. Odpowiednik początków działalności socjaldemokracji rosyjskiej. Zaledwie kilka organizacji (nie licząc pojawiających się i gasnących efemeryd): Rote Armee Fraktion (RAF) w Niemczech Zachodnich, Brigate Rosse i Primea Linea we Włoszech, Czerwona Armia w Japonii, montaneros w Argentynie. (Świadomie wyłączam z tego — oczywiście! — ruchy nacjonalistyczne, a więc przede wszystkim burzliwe i skomplikowane działania Palestyńczyków oraz Irlandzką Armię Republikańską).

Wściekłość, którą budzi tych kilka organizacji w sferach rządzących, jest dobrym miernikiem ich znaczenia. Kiedy to piszę, w Niemczech Zachodnich trwa obława, nazywana „największym w historii polowaniem na człowieka”: na wszystkich murach rozlepiono listy gończe, na głowy poszukiwanych nałożone zostały — jak w średniowieczu — wysokie ceny, nad krajem krążą helikoptery, niezauważenie znaku zatrzymania, danego przez policjanta, jest dla kierowcy samochodu wyrokiem śmierci; nie tylko policję i wojsko, lecz całe społeczeństwo postawiono w stan alarmu. Helikoptery, radiowozy, oddziały motocyklistów, psy policyjne, reflektory rozświetlające noc — w poszukiwaniu wroga publicznego nr 1, Ulriki Meinhof. Tudzież wrogów publicznych nr 1, punkty a, b, c, d: Andreasa Baadera, Gudrun Ensslin, Jana-Carla Raspe, Holgera Meinsa. Piątki dziennikarzy i pisarzy, którzy wystąpili przeciw państwu: kadry przywódczej RAF.

I nie jest to problem „wewnętrzny”. W obławę zaangażowały się różne kraje i różne policje: symbioza policji narodowych staje się na naszych oczach faktem, policja staje się ciałem uniwersalnym. Internacjonalizm policyjny: czym wywołany? Popłoch: na skutek czego? Pojawienia się grupy, jak głosi się nam ex cathedra, najwyżej trzydziestoosobowej, z kilkusetosobowym zapleczem organizacyjnym, z paroma tysiącami sympatyków. Organizacji zarzuca się sześć napadów na banki i kasy oszczędności, dwa włamania do urzędów, połączone z rabunkiem paszportów in blanco, pieczęci itp. cztery zamachy bombowe (dwa w kwaterach amerykańskich sił zbrojnych na terenie Niemiec, jeden — inicjatywa oddolna, nie skoordynowana i potępiona przez kierownictwo — w wydawnictwie Springera, jeden — przeciwko osobie sędziego z Karlsruhe). Gdyby chodziło o gang kryminalny, sprawa byłaby lokalna i nie zajmowałaby miesiącami pierwszych stron gazet. Ale to nie jest gang kryminalny — choć członków organizacji przedstawia się jako pospolitych bandytów. Więc o co chodzi? O jaką ideę? Czy może nie o ideę, lecz o to, co się czci pod przyjętą przez grupę zasadą Praxis? O coś, co jednoczy rządy, policje i armie?

... Ja, przyjaciel Pabla, współorganizator Kongresu, widzę ostrą i wyraźną linię, łączącą idee i czyny mojego przyjaciela z ideami i czynami „terrorystów” w ciągu tego niedługiego czasu, który od przerwania Kongresu upłynął. Łączę neo-Chrystusa postępowych burżujów, gadget, rzecz, bohatera opery, z ludźmi budzącymi trwogę i odrazę, atakowanymi przez wszystkich, z prawa i z lewa, otoczonymi rozdmuchiwaną za wszelką cenę wrogością, izolowanymi. Pablo, ulubieniec tłumów, od momentu swej śmierci (nie wcześniej!) był także izolowany. Został zabity w porę. Zanim wybuchła pierwsza bomba, zanim padły pierwsze strzały tutaj. Nie w jakimś egzotycznym kraju, wśród biednych dzikusów, nie mogących wykrzyczeć się na skrzynce po coca-coli w Hyde Parku lub (na jedno wychodzi) w parlamencie, by w ten sposób rozładować swe stresy i frustracje. Nie wśród Latynosów, tych podludzi, którym wybaczamy koncepcję partyzantki miejskiej, dopóki wcielają ją w życie u siebie. Gdyby Pablo nie zginął, może to jego szukano by dziś tu, w spokojnej, demokratycznej i eleganckiej Europie, przy pomocy helikopterów i psów policyjnych, zamiast sprzedawać jego portrety zachwyconym damom w norkach. On także głosił prymat Praxis. Głosił znaczenie przykładu. Danego przez poświęcenie własnego życia, jeśli trzeba. Zginął za wcześnie. Wszyscy zżymaliśmy się na nieludzkie reżimy, panujące gdzieś hen, pod palmami, wśród buszu, w Andach, obojętne. Czynnie Pablo walczył z tamtymi reżimami: to zacnie. Tu, w naszym świecie, obok nas, nie zdążył zacząć. Nie zdążył powiedzieć tego, co miał do powiedzenia. Wokół Kongresu unosiła się fala perfum kontestacji. O obecności kilku członków RAF zdecydowana większość dowiedziała się dopiero wtedy, gdy ich, po rozbiciu Kongresu — na skutek czyjej zdrady? — aresztowano. Oni także nie zdołali zabrać głosu.

Naturalne pytanie: czy ja popieram „terroryzm”. Ależ tak! Być może, niedługo się o tym przekonacie. Słowa są niczym wobec czynów.

Kilka faktów, na które pragnę zwrócić uwagę.

Pablo znajdował się przez krótki czas we władzach nowego państwa, które dokonało lewicowego przewrotu. Opuścił je. Z niepowodzenia jednego eksperymentu (czy wręcz wszystkich eksperymentów!) nie wyciągnął jednak wniosku o fałszywości idei, która eksperymentowi przyświecała.

Był zwolennikiem rewolucji permanentnej, nie będąc trockistą.

Z marksizmu brał przede wszystkim teorię wartości dodatkowej, uważając ją za najistotniejszą, i — w dalszym ciągu — za podstawę rozumienia świata. (Wyjaśnienie dla niedouczków: teoria wartości dodatkowej to źródło definicji pracownika „produkcyjnego”, baza wyodrębnienia klasy robotniczej).

Analiza klasowa naszego świata zostanie przeprowadzona w akcji: ten prymat Praxis, pojawiający się w wypowiedziach Pabla, został podjęty przez „terrorystów”, to samo hasło przewija się przez (wydane przeze mnie) zapiski Ulriki Meinhof.

Chciał poruszyć opinię. Poruszenie opinii uważał za pierwszy krok do rozchwiania fundamentów państwa.

Wierzył w moralność polityki. Pod tym względem był straszliwie anachroniczny; pod tym względem cofał się aż do tradycji Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Kryterium przydatności rewolucjonisty, mało — kryterium jego rewolucyjności była dlań inteligencja. Dlatego właśnie.

 

*

 

Jerome Laventure nie skończył swojej przedmowy do „Dziennika”. W trakcie pisania jej zniknął. Po kilku dniach jego zwłoki wyłowiono z Sekwany. Komunikat medyczny, podany przez policję, głosi, że przed utopieniem został zastrzelony. Jawnie głoszone przez tego najwybitniejszego bodaj wydawcę naszej epoki poparcie dla terroryzmu oraz jego niewątpliwe kontakty z terrorystami pozwalały znaleźć łatwe „wytłumaczenie” tego, co się stało: kto mieczem wojuje... Czy jednak nie jest to zbyt proste?

Nigdy nie odnaleziono zabójcy Laventure'a, tak samo, jak nie odnaleziono zabójcy Estravadosa. To łączy te dwie śmierci.

Michael Bernard Prison de la Sante

 

 

20

 

Lusterko przestało zachodzić parą. Wszystko minęło, i wszystko zostało zapomniane.

Któregoś dnia Jean-Paul zerwał ze ściany wyblakły, postrzępiony portret Estravadosa.

Któregoś dnia zniszczono portret Estravadosa przy zmianie tapet w pokoju Sylvie, a Sylvie nie zaprotestowała.

Któregoś dnia chłopak, który czytał kiedyś książkę Estravadosa jadąc na stopniu zatłoczonego autobusu, i rozpłakał się nagle, czytając, sprzedał tę książkę w antykwariacie.

Któregoś dnia lewacy, przemawiający w Hyde Parku, nie umieścili portretu Estravadosa obok zatkniętego nad skrzynkami po coca-coli sztandaru.

Przestał należeć do epoki.

 

 

21

 

Wielkie nieba! Jak ty wyrosłaś!

Przecież posłałam ci zdjęcie do więzienia. Przecież wiedziałeś jak teraz wyglądam.

Wszystko jedno. Pamiętam, jak poznałem cię u Laventure'a... dziecko! Byłaś wtedy dzieckiem. A teraz...

I Michael Bernard ogląda Conchitę od stóp do głów, cofa się nieco, żeby ją lepiej obejrzeć: kobieta! Z dorosłymi piersiami pod białym podkoszulkiem, z dorosłymi biodrami w niebieskich dżinsach, z tuszem na rzęsach i szminką na ustach. — Dopiero teraz widzę, jak długo naprawdę byłem w więzieniu. A mówi się o mnie jak o wielkim szczęściarzu. Że skrócono mi to do czterech lat. Że cóż to w ogóle jest, cztery lata!

Przecież już osiem miesięcy temu wyszedłeś z więzienia.

Tak dokładnie liczyłaś? No tak, ale wyjechałem, wiesz. Nie mogłem cię od razu zobaczyć. Teraz żałuję... bardzo żałuję. Wiesz, twoje listy, kiedy siedziałem... Byłem zaskoczony, że w ogóle do mnie napisałaś.

Czy mogła nie napisać? Do człowieka, który zrobił coś takiego?

Posłuchaj — myśli, mówi w milczeniu na tarasach kawiarń, przy restauracyjnych stolikach, podczas spaceru przez park, w zatłoczonej sali, w której Michael przemawia, i z której wyjdzie potem z nią razem — posłuchaj. (Nie powie mu tego, nie ośmieli się. Więc tylko myśli, tylko udaje przed sobą, że mówi). Zacznijmy od tego, co najważniejsze. Nie kochałam go. Nienawidziłam.

Któregoś dnia powie to jednak. Zna już Michaela dość dobrze. Oswoiła się z nim. A zresztą on pyta, ciągle pyta, umie to robić — a ona nie umie odmawiać odpowiedzi.

Powiedziałam kiedyś tej pindzie Laventure'a, tej jego legalnej szesnastolatce: „Gdybym wiedziała, kto to zrobił, posłałabym mordercy kwiaty”. A ona się zgorszyła, Jezu, jak ona się zgorszyła!

Czemu go nienawidziłaś?

A wyobrażasz sobie dziecko, kochające ojca, który je porzucił? Chyba obłąkane! Porzucił mnie i mamę, złamał mamie życie, i tego nie mógł niczym odkupić, nie ma dwóch miar, jest tylko jedna, tylko jedna! Uważasz, że to, co zrobił dla „ludzkości” — dobre sobie, dla ludzkości! — może zrównoważyć te wszystkie przepłakane lata mojej mamy? To było wcześniejsze zobowiązanie, jak mówiono dawniej w wyższych sferach...

Ciągle się tak mówi.

Tak? Cóż, ty znasz „wyższe sfery”. Muszę cię irytować, co? Taka prostaczka!

Ależ, Conchita.

No więc, to było „wcześniejsze zobowiązanie”: kto ma jedno, nie może brać na siebie następnego.

Serio tak myślisz?

Wzruszenie ramion. Michael pochylił się, patrzy na nią czujnie, starannie wy szczotkowane wąsy opadają miękko przy kącikach jego ust, starannie wy szczotkowane włosy dotykają z tyłu kołnierza tweedowej marynarki, nad czołem zaczynają się już przerzedzać: wcześnie. Czy tak myśli? Może i nie. W każdym innym przypadku myślałaby inaczej. Ale to nie był „inny przypadek”, tu chodziło o nią i o mamę! Więc, krótko mówiąc, nienawidziła go. Potem zaczęła czytać: to, co on sam napisał, i to, co napisano o nim. Uznała, że miał rację. Przyjęła jego poglądy za swoje, z modyfikacjami. Zaczęła go podziwiać. A jednocześnie — nie, nie wybaczyła mu, nigdy mu nie wybaczyła! Mamę to wszystko wykończyło. Szybko umarła. Tu, w Paryżu.

Z czego tu żyła?

Och, Michael, pisałam ci przecież! Z pieniędzy Laventure'a. Ja też żyję z jego pieniędzy.

A prawa autorskie? Prawa po Estravadosie?

To wszystko idzie na konto, ja tego nie ruszam. Zdaje się, że nie mam prawa ruszyć przed dwudziestką. A nawet wtedy... myślę, że on chciałby, żeby te pieniądze szły na jakiś cel. Na... No, nie wiem. Na guerillę. Więc chyba też będę je dawać na guerillę... tylko muszę to wszystko przemyśleć, komu, kiedy, jak.

Więc żyjesz z pieniędzy Laventure'a?

No, tak. Laventure przed pójściem na tę akcję, z której nie wrócił — bo to była akcja, nie? — zapisał mamie małą rentę, wiesz, przechodzącą na córkę, o ile, i tak dalej, no wiesz, te wszystkie prawnicze dyrdymałki. Małą dlatego, że mu się nie spodobałyśmy, mama i ja. Nie wydawałyśmy mu się godne, i tak dalej. Non sum digna!

— Ależ on cię lubił!

Zaczynał. Nie zdążył polubić. Zresztą, to wcale nie tak mało, jestem świnia! Mało przez porównanie z tym, co miał. Ale starcza mi na świetną kawalerkę... och, na masę rzeczy! I przecież będę zarabiać. Już mnie drukowali w „Liberation”, wiesz.

Wiem. To chcesz robić? Dziennikarstwo?

To też. Ale zwłaszcza fotografia. A może film? Dokumenty, rozumiesz. Spróbuję iść do szkoły filmowej...

Ja ci to sfinansuję.

Ależ, Michael!

Nie ma o czym mówić.

Michael, nie trzeba. Ja w ogóle czuję się jak pasożyt. Tylu ludzi mi pomaga... bez żadne go powodu, bez żadnych moich zasług, tylko dlatego, że jestem jego córką! Zwłaszcza odkąd umarła mama. To aż wpędza w kompleksy.

Wszystko jedno. Zrobię to, co powiedziałem.

Och, Michael, dziękuję!

Patrzy na niego z zachwytem. Jego skromność, jego schludność, jego powaga, jego mina dobrego ucznia, prymusa, pieszczoszka tuzina starych ciotek, jego... tak, jego czystość. To, co się wydaje czystością. Nie niewinnością, nie brakiem doświadczenia; czystością. Co może bardziej pociągać kobietę? Nic. Nie ma rzeczy tak zachwycającej, tak podniecającej, tak doprowadzającej do rozpaczy, jak czystość mężczyzny. Och, Michael.

 

 

22

 

Policjanci zagrodzili ulicę. A teraz nagle ruszają, rozpościerając pelerynki, te swoje słynne pelerynki, podbite ołowiem, atak nietoperzy! Ruszają na nich, i pierwsze rzędy uginają się odruchowo, cofają, odchylają do tyłu — ale z tyłu też są gliny, i z boków, rzucili się na nich, przeszli do ataku! Nie, nie cofaj się. Właśnie się nie cofaj. Jedyna szansa. Do diabła, rzuć się na niego. Nie, nie tak. Bardziej w prawo. Ktoś szarpie, szarpie paznokciami bruk, och, dureń. To trzeba było przygotować wcześniej: kamienie. Jak on teraz wyrwie tę kostkę? O: już go powalili. Przebiegli po nim. Tratują.

— Mordercy! — krzyczy Conchita (psiakrew, ona też ma puste ręce, psiakrew, szczeniara, zupełna szczeniara, starsi nauczyli się czegoś w tym swoim słynnym Maju, a oni? Durnie, co za durnie, och, biedak, już po nim). — Mordercy!

Tłum też to woła. Weterani — dobre sobie, osiem lat potrafi zrobić z człowieka weterana — zdołali nawet zachować rytm, melodię wiecowego sloganu,

ta ra ra, pam pam, pa ra ra ra ra ram,

melodię epoki, motyw przewodni symfonii, symfonii z krzyku, wrzasku, tupotu butów, gwizdków policyjnych, wycia klaksonów, pisku hamulców, jęku tratowanych: gdybyż ją ktoś zapisał, gdyby ją skomponował, tę symfonię! O tym, co najważniejsze. Głupia myśl, w takiej chwili. O tym, co najważniejsze: bo nie ma nic ważniejszego od tego buntu! Od tego: nie! To nas łączy. Gruba krecha, przez całą historię: NIE. NIE. NIE. Od tego trzeba...

Co zaból!

Kiedy to się stało? Kto to zrobił? Zdawało się, że ją minął, że nawet jej nie dotknął... Przeklęty glina. Właśnie dotknął: ogniem. Dotknął: nic więcej.

— Ul-ri-ke! Ul-ri-ke! Mordercy!

Zgubili swoją melodię. Zgubili ją. Jak sztandar, kiedyś, w dawnych bitwach.

TA RA RA — PAM

Tylko tyle. Wyrwało się z tym kilka głosów, jeden takt, jeden wy skandowany takt, i nic więcej. Już ich przywalili, już zatopili: musi być źle.

Mają rację. Dzielne chłopaki. Właśnie teraz, kiedy gliny z przodu musiały się poruszyć, wziąć się do roboty (pelerynki, pałki, buty), właśnie teraz można dopaść do ambasady. Ktoś rzucił butelkę. Pali się! Pali!

— Cabm— u— u— u— le!

Długi, przeciągły wrzask, wrzask triumfu. I melodia wróciła. Znów ją skandują, tam w środku.

Teraz. Może i ona się przemknie. Tam, pod ambasadę. Z pustymi rękami, idiotka, gówniara, z pustymi rękami!

Już ją mają.

Właśnie, że nie. Wyrwała się. Z ich płomiennym śladem na ramieniu, na boku. Z rozerwanym, oderwanym rękawem bluzki. Przygięła się w kolanach, przemknęła pod łokciem gliny, teraz.

— Uciekaj!

Przystąpili do ataku. Psiakrew, to gaz. Nie oddychać. Tyle wie. Przez chwilę można przecież nie oddychać. Oczy łzawią, to głupstwo. Byle nie oddychać. Przed siebie. Tam było pusto. Za chwilę odzyskasz wzrok.

Już.

Rzucili się za nią. Z przodu nie ma nikogo. Więc biec jak można najszybciej. Nie dogonią jej, wykluczone. W tym ciężkim rynsztunku, w tych buciorach, z całym tym ołowiem. I nie są już najmłodsi. Siedemnastolatkę w tenisówkach, w dżinsach, w strzępach bluzki, bez niczego więcej? Siedemnastolatkę, biegnącą ze wszystkich sił? Nie dogonią.

Dogonili. Bez trudu.

Niosą ją do karetki. Biją. Ten, który jej nie niesie, wali kilka razy pałką, po nogach, po rękach. Że też mu się chce, że też nie ma nic innego do roboty. W takim rozgardiaszu!

Ich twarze, twarze glin.

Podniecone. To zapamiętaj. Co za blask w oczach! Większy niż u nas. Te twarze, mokre od potu, błyszczące, napięte, wściekłe. Te odsłonięte zęby. Wściekłość, tak: ale przede wszystkim podniecenie. Człowieku, oni się spuszczają, kiedy to robią! Kto by pomyślał. Ach, nie, każdy o tym wie. Ale i każdy dowiaduje się kiedyś po raz pierwszy. Na tym polega ich sekret. Sekret glin. Aspekt seksualny tłumienia demonstracji, no, ujmij to trochę bardziej naukowo, i pisz dysertację. Seks w godzinach pracy na przykładzie policji. Seks jako część wynagrodzenia za pracę na przykładzie policji. Cholera, co za twarze.

Chłopcy twierdzą, że przed taką robotą daje się im narkotyki. W wojsku też, komandosom. Ale może nie mają racji. Niekoniecznie. Psiakrew, jak to boli.

Jest ich już pełna buda, więcej nie upchną. Zaraz ruszą. Przez każdą szparę, przez każdy otwór, jeszcze skandują, ściśnięci w karetce, ale już tylko imię:

— Ul-ri-ke! Ul-ri-ke!

Psiakrew, jak boli. Teraz, dopiero teraz. Kiedy ruszają, zamknięci, sześcioma ścianami odgrodzeni od tego żywego morza, które jeszcze szaleje na zewnątrz. Można od tego zdechnąć. Psiakrew.

 

 

23

 

— Ty idiotko!

Michael nawet na nią nie patrzy, lusterko wsteczne, lusterko boczne, przednia szyba, nic więcej dla niego nie istnieje. Jego ręka — czysta, wypielęgnowana, o starannie wyszorowanych, polerowanych irchą paznokciach — przesuwa dźwignię biegów. Tuż obok jej ręki. Czarnej. Lepkiej. Obok jej nogi, ze zwojem bandaży wystającym spod nogawki pochlapanych krwią dżinsów. Okrył ją swoją marynarką, to piękne. Och, to wzrusza prawie do łez! Te strzępy, te krwawe sińce. Ale nic złamanego, to grunt. Potłuczona, nie połamana. I rentgen niczego nie wykazał. Ma szczęście.

Na lewe ramię, od łokcia do nadgarstka, założyli jej longetę, tak się to nazywa: nawet nie przeszkadza. Niespecjalnie. Mimo że przytrzymujący ją bandaż zachodzi aż między kciuk a palec wskazujący. Do diabła, ileż ona ma krwi pod paznokciami!

Po co tam poszłaś? — pyta jeszcze raz Michael. — Po co się w to pchałaś? Cud, że cię wy ciągnąłem. Przecież ty nie masz naturalizacji, swoją drogą to trzeba jakoś załatwić, naturalizację...

A jak mnie wyciągnąłeś?

Jak bosko. Wstyd o tym myśleć — ten trup, ten trup w celi więziennej, ten trup w kostnicy, to się nie zmieniło, nic się od wczoraj nie zmieniło! — a jednak. W samochodzie, obok Mickey. Z jego marynarką na ramionach. W ten mglisty, szary, dotykający właśnie ziemi pierwszymi mackami mżawki, następny dzień.

Jak? Normalnie. Nieletnia, sierota, i to nazwisko... mógłby być krzyk przy ekstradycji... i... Ale to nieważne. Pytam cię, jak mogłaś zrobić takie głupstwo. Po co tam poszłaś? Po co ty się, na litość boską, pchałaś pod tę ambasadę?

No, jak to? Mickey, jak to? Przecież ją zamordowano!

A co to ciebie obchodzi?

Aż się wzdrygnęła. Ale to z troski, z troski o nią, to piękne.

Mickey, zamordowali ją! W celi. W więzieniu. Po czterech latach tortur. Grozili tym. Od dawna grozili. A teraz, podczas tej parodii procesu... żeby nie mogła zeznawać! Żeby nie mogła powiedzieć. Zrobili z nich wariatów, zboczeńców, pospolitych bandytów... i teraz, kiedy główna osoba w tym wszystkim mogła wreszcie przemówić...

Dziecinada. To było samobójstwo. Skąd wy wszyscy macie tę pewność, że to nie samobójstwo? Znaleziono ją powieszoną w celi, prawda? A wy od razu pędzicie pod niemieckie ambasady, od razu macie pewność: zamordowana, morderstwo!

Pod ambasady? Mickey, gdzie indziej też się ruszyli, prawda? W całej Europie?

Och, jasne. Wszędzie.

Conchita odpręża się i opiera mocniej plecami o brązowy skaj z uśmiechem.

To wspaniale. Zobacz, Mickey, ludzie jednak są wspaniali. Nie?

Michael prycha tylko, pochylając się nad kierownicą. Już dojeżdżają.

A prawnicy? Niemieccy adwokaci? Czy już...

Och, tak, zażądali powołania międzynarodowej komisji śledczej dla zbadania okoliczności śmierci... i tak dalej. Oni też krzyczą wielkim głosem o morderstwie, jasne.

Widzisz, Mickey, widzisz.

I czego to dowodzi?! No, jesteśmy. Pójdziesz teraz do mnie. Chcę ci powiedzieć... Stało się coś o wiele ważniejszego od tych waszych wygłupów z Ulrike Memhof! Wczoraj dzwoniłem do ciebie, chciałem ci o tym powiedzieć, ale już pewnie wyszłaś... na tę idiotyczną manifestację. Od razu się domyśliłem.

— Ważniejszego?! Co?

Michael wyciąga z kieszeni w drzwiczkach samochodu książkę, pokazuje ją.

  Widzisz? Dostałem to wczoraj w wydawnictwie, pierwszy egzemplarz. Ten kretyn Wiener... kto by się tego po nim spodziewał? Słyszałaś, co z nim zrobili studenci sześć lat temu? Zerwali mu okulary, połamali parasol i pomalowali go czerwoną farbą. Aha, i przyczepili mu jakieś hasło do marynarki. Więc po nikim bym się mniej nie spodziewał...

  „Pour epater la classe ouvriere”[3]? — Conchita odczytuje to z okładki i chichocze. — Świetny tytuł.

  Daj spokój, stek bzdur. Będę miał teraz mnóstwo roboty... a zupełnie mi to nie na rękę, i tak mam jej za dużo. Ale muszę na to odpowiedzieć. Nie w prasie: książką. Przygwoździć mu każdy argument. Fakty, liczby. Upewnię się tylko, czy z tobą wszystko w porządku, i jadę na wieś. Muszę to szybko napisać... wydadzą mi w extra— tempie, już się porozumiałem... w końcu moje nazwisko coś znaczy! Wszystko, co wydam, jest rozchwytywane!

O Boże, co on plecie? W takiej chwili?

 

 

24

 

Zmęczenie. Teraz dopiero je czuje. I odprężenie. Dreszcze, w każdej cząsteczce ciała, miliony dreszczy. Szczękanie zębów. Oczy zmienione w dwie klepsydry: jak się w nich przesypuje piasek! Ziarnko po ziarnku. Bezustannie. — Napij się — mówi Michael. Sobie też nalewa. O tak, tego jej było trzeba. I jemu. A good drinking-day, pamiętasz tę piosenkę? Jeszcze trochę.

Teraz chciałaby mówić. Teraz może mówić. Ciągle o tym samym. Tak się dziwisz naszej pewności, że to morderstwo? A pewność władz, że samobójstwo wcale cię nie dziwi? Mało, że przed sekcją, jeszcze przed oględzinami zwłok najwyższe władze ogłosiły, że to samobójstwo. Nawet z miejsca miały motyw: że przekonawszy się o krachu swojej idei... że to dowód jej krachu... że przyznanie się do klęski. Dobre, co? Świństwo. Ach, Michael! Pomyśl, co z nią zrobiono. Pamiętasz ten film, w telewizji? Te zdjęcia z jej aresztowania? Pamiętasz, jak gliny pokazywały jej twarz fotografom? O mało nie wyłamały jej szczęki... A potem narkoza. Znęcanie się. Osiem miesięcy na totentrakcie... jak to, Mickey, nie wiesz, co to jest totentrakt? Kompletna izolacja. Wykluczenie wszystkich dźwięków. Wieczne światło. Pamiętasz, jak Sartre tam pojechał, do Stammheim? Zobaczyć Baadera? Bo z Baaderem zrobili to samo. I jak dopiero po protestach Sartre'a...

Ach, Sartre! — mówi Michael z pogardą. — Sartre dawno się skończył.

Nic podobnego, to ciągle jest autorytet! On coś znaczy. Wiesz, co widziałam niedawno na stacji metra Rodin, koło muzeum? Napis: „Sartre żyje”, dobre, co?

Daj spokój, po co o tym tyle mówić.

— A decyzja zrobienia jej lobotomii? A...

— Daj spokój, Conchita.

  A jak podczas głodówki pozbawili Baadera wody? Ze niby jak ktoś nie chce jeść, to niech i nie pije, niech zdycha! A jak Holgera Meinsa podczas głodówki odżywiano sztucznie, a jakże, ale dawali mu tylko po czterysta kalorii dziennie, tak, żeby jednak umarł z głodu — i umarł! — ale żeby oni byli kryci? Wtedy jeszcze byłam idiotką, nie poszłam na demonstrację... ale teraz już wiem, co trzeba robić. Teraz wiem. Nigdy, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła...

  Najpierw załatw naturalizację — mówi Michael. — Ale i potem... co to da? No, co komukolwiek da demonstracja? Ciągle się to robi. I jeszcze nigdy...

Uważasz? — Conchita patrzy na niego, poruszona. — Więc ty też uważasz, że żadne drogi legalne ani półlegalne, ani nawet nielegalne, ale względnie bezpieczne... że to pić, że one nic nie dają? Że to tamci mają rację? Ulrike i tamci? Że tylko guerilla?

Nic podobnego! Nic podobnego! Och, Conchita, pomówimy o tym potem. Przejrzyj tę książkę, proszę cię. Przeczytaj chociaż wstęp.

Ale o co chodzi?

Wiener daje teorię. Rozumiesz? Daje terroryzmowi teorię. Oczywiście, oni jej nie zaakceptują... teraz nie... ale potem? Kto wie? Widzisz, oni wszyscy wychodzą od marksizmu... a Wiener odwraca marksizm do góry nogami, pyszałek. Bierze teorię wartości dodatkowej i marksistowską analizę klasową społeczeństwa... sposób własności środków produkcji, kryterium pracy najemnej, kryterium pracy produktywnej... i robi podmiot historii z tych nieproduktywnych, bez środków produkcji. Z inteligencji. Z nas.

Och, to już chyba było?

Nie tak. To jest atak i na współczesny kształt społeczeństwa — obojętne, w jakim ustroju — i na całą lewicę. Program samoobrony inteligencji. Objęcia władzy, realnej władzy społecznej. Program dla nowych ciemiężycieli. I pochwała terroru, jako jedynej metody tych, którzy nie mają możności nacisku ekonomicznego. Cała druga część jest o fałszywej świadomości — to termin filozoficzny, mam nadzieję, że wiesz, klasyczny, la fausse conscience — współczesnej lewicy. Zresztą, czego tu nie ma! Zbieranina. Oczywiście, Wiener odcina leninizm od marksizmu. To, co nazywamy obecnie socjalizmem, to tylko demokracja ludowa: ustrój, różniący się od kapitalizmu, nawet państwowego, ale ani socjalizm, ani nawet jego pierwsza faza. Socjalizm jest ciągle przed nami. Mamy tu całą teorię konwergencji... — Michael szybko kartkuje książkę. — O, masz. Półśrodki rujnują gospodarkę, a na półśrodki skazała KS-y już teoria najsłabszego ogniwa... Każdy wierzy zwycięzcy, stąd całe zamieszanie i utrata samoświadomości lewicy... Baza decyduje, pod tym względem marksizm Marksa nie zestarzał się ani na jotę, nadbudowa z niej wynika, a w każdym razie nie może bez mej być trwała... Dyktatura proletariatu, zgadza się, ale proletariatem naszych czasów jest inteligencja...

Zaraz — mówi Conchita — toż od tego mamy jeden krok do dyktatury biurokracji.

Otóż to! Chwytasz? No właśnie! Wielka mi nowość! Oczywiście, Wiener niby to się przed tym zabezpiecza. O! „Demokracja na pewno nie polega na wolności”, co ty na coś takiego?

Nie wiem.

A dalej już czysty anarchizm. Cała struktura przyszłego społeczeństwa, podział pracy: to wszystko wziął od anarchistów. Dyżury w pracach „brudnych”, rozumiesz. Tak niby ma być zrealizowany postulat wszechstronności przyszłego człowieka, wolności pracy. Przez ten ograniczony przymus. Ach, bzdury. Stek bzdur.

Więc czemu się tym przejmujesz? Jeśli to bzdury?

Ależ to jest świetnie napisane! Demagogia pierwszej klasy, to może wywołać wrażenie. „Głównym wrogiem inteligencji jest narzucona jej fałszywa świadomość”, o. I cała ta rehabilitacja oddolnego terroru! Tu sąjeszcze konkrety o wtórnym podziale dochodu narodowego, o problemie wartości dodatkowej w związku ze statusem inteligenta... no, mniejsza. A jeśli chcesz wiedzieć, jak ten demagog to pisze, przeczytaj sobie wstęp. Przeczytaj i powiedz mi: jak myślisz, czy to może kogoś przekonać?

Więc Conchita bierze książkę, otwartą na pierwszej stronie, podsuniętą jej przez małego Mickey — czym on się tak denerwuje? — bierze ją i zaczyna czytać. Podczas gdy Mickey nalewa sobie wódki, i jeszcze raz, i znowu. Jak można lubić wódkę? Jeden kieliszek, dobrze; ale tyle?

 

 

25

 

„Mieszczaństwo zostało już ośmieszone ostatecznie, powalone na kolana; nie zniszczono mieszczaństwa, ale odebrano mu duszę. Odkąd słowa „pour epater le bourgeois” stały się idiomem, burżuja przestało epatować cokolwiek. Od ilu to już lat wstydzi się przyznać do swego zgorszenia! Zagładę klasową mieszczaństwa poprzedziło tchórzliwe wyrzeczenie się przezeń wszystkich głoszonych wartości, poddanie się osądom wrogów, zaakceptowanie w całej rozciągłości wniosków, płynących z naszego idiomu. Jeżeli mieszczuch to człowiek, który się gorszy, człowiek nie gorszący się niczym nie jest mieszczuchem. Co za triumf inteligencji, może jeden z największych: narzucić tę definicję a rebours, zapędzić w mysią dziurę ludzi o systemie wartości tak niegdyś niewzruszonym, sprawić, by wylękniony burżuj, z lęku, że zostanie uznany za to, czym jest w istocie, z pogodnym uśmiechem znawcy sztuki pozwalał wylewać na siebie wiadra pomyj w byle happeningu! I tak to słowa „epatować burżuja” właśnie dzięki swej celności stały się absurdem: burżuja zepatować dziś nie sposób. Nie wstrząśnie nim atak na Świętą Ideę Macierzyństwa. Nie wstrząśnie pochwała nekrofilii, palenia papierosów i samobójstwa. Nie wstrząśnie żadna intelektualna prowokacja. Zgorszenie przeniosło się w inne rejony, maskę Tartuffe'a podjęły inne warstwy społeczne. Prawdziwą radość czerpać można z epatowania tych, którym nie narzucono jeszcze przekonania, że nietolerancja jest pojęciem wstydliwym, największą winą i największą śmiesznością człowieka, tych, którzy w błogiej naiwności przyznają się do swoich przesądów, którzy wierzą prasie, telewizji i plotce; określenie „la classe ouvriere” nie jest tu bynajmniej ścisłe ani wyczerpujące, ale ma jedną zaletę: epatuje. A skoro epatuje, spełnia należycie swoją rolę.

Czym można cię zaszokować, klaso robotnicza? Na szczęście długo jeszcze nie przestaniesz stanowić wdzięcznego pola do eksperymentów: szokuje cię prawie wszystko. Burżuj niemieje ze zdumienia, widząc, jak w swej niewinnej świeżości wykrzywiasz się szpetnie na widok wystawy aktów, a w księdze pamiątkowej wypisujesz z uciechą lub oburzeniem najwstydliwsze słowa istniejące w twoim języku. Raport Kinseya poinformował nas, że miłość uprawiasz krótko, zgrzebnie, nieciekawie i nierzadko w ubraniu; wraz ze wzrostem wykształcenia nabierasz wiedzy o kilku perwersjach i każdą nową znajomość zaczynasz od pełnego, dumnego ich pokazu. A zarazem wiesz przecież, klaso robotnicza — burżuj zatracił już po części tę wiedzę — że to, co fizyczne, jest świństwem; twoje uduchowienie powinno burżuja zawstydzić. Jakże pogardzasz tymi zabawami w łóżku! Jakże pogardzasz zwierzętami, tą kwintesencją cielesności! Jakże potępiasz burżujską manię hodowania piesków i kotków, i z jakim przekonaniem bronisz synka, oskarżonego o oślepienie i pokrajanie na kawałki zwierzątka sąsiadki! Jesteś bowiem nieświadomie kartezjańska, klaso robotnicza; ale nie tylko zwierzęta są dla ciebie betes-machines. Także i ludzie, do ciebie niepodobni. Cóż lepiej cię odróżnia od burżujów i intelektualistów, jeśli nie twoja nietolerancja?

A jednocześnie jesteś solą ziemi i przyszłością świata, klasą przodującą i zwycięską; nic nie może epatować cię bardziej, niż zaprzeczenie temu. Uświęcona przez Marksa, wyniesiona na wyżyny w krajach „socjalistycznych”, świadoma — gdy mówił ci to Marat, nie zrozumiałaś go, ale z czasem pojęłaś — że, aby dorównać najbardziej uprzywilejowanym, musisz zrobić tylko jedno: stanąć z założonymi rękami; świadoma, i słusznie, bezpośredniej przewagi pracowników produkcyjnych nad nieprodukcyjnymi, uwierzyłaś, że nie jest to tylko przewaga bezpośrednia i doraźna ale absolutna. Jeśli uczeni przestaną pracować, „nic” się nie stanie, jeśli ty przestaniesz pracować, nastąpi krach gospodarczy: ta wiedza jest twoją siłą, źródłem twej nietolerancji i źródłem twej pychy. Nauczyli cię tego socjaliści i komuniści, ci, którzy pierwsi zdali sobie sprawę z tego, jaką siłę stanowisz: to właśnie „pracownicy nieproduktywni”, Marks, Lenin i wielu innych wpoili ci przekonanie o twej własnej wszechpotędze.

Jak odpowiedziałaś na pochlebstwa tych korzących się przed tobą inteligentów? Tak, jak potrafisz: lekceważeniem. Dali ci teorie walki społecznej i sprawiedliwości społecznej, utworzyli partie, walczące o twoje wyzwolenie, z naiwnym zapałem zaczęli tworzyć dla ciebie nową sztukę: a ty wysnułaś z tego tylko pewność, że są wobec ciebie niczym. Jeżeli ty założysz ręce, nastąpi krach gospodarczy; a jaka katastrofa nastąpi, jeśli oni zrobią to samo? Ale tego nie potrafisz pojąć, i w tym kryje się twoja siła. Burżuje i inteligenci docenili ciebie; ale ty nie doceniłaś ich. We własnym mniemaniu jesteś już nie tylko solą ziemi, jesteś całą ziemią. To twój gust, nie gust dawnych uprzywilejowanych, decyduje o życiu duchowym ludzkości. Sztuka dla ludu, domy dla ludu, opium dla ludu; a więc dla ciebie, tylko dla ciebie. Nikt już nie posiada takiego, jak ty, autorytetu. Jeżeli coś powiesz, najbardziej nawet bezmyślnie, nie ma od tego odwołania. Populus locuta, causa finita.

Dlaczego tak święcie wierzysz, że zniszczyć fabryki — to zniszczyć świat, a zniszczyć kulturę — to głupstwo? Dlaczego z takim oburzeniem odmawiasz poprzez twoje urzędy, poprzez twoich przedstawicieli w parlamentach tego, o co naiwnie błagają filozofowie i pisarze, matematycy i kompozytorzy: przyzwoitych warunków bytowania dla tych, którzy wywalczyli takie warunki dla ciebie? Czy stworzysz im choćby rezerwaty, klaso robotnicza? Może — jak to w zgrozie wyobraził sobie Huxley, człowiek, którego nazwisko nic ci nie powie — ześlesz ich chociaż na wyspę, na której będą mogli kisić się we własnym towarzystwie w cichych domkach o wielkich bibliotekach i jasnych, nie za jaskrawych lampach, bez ryku muzyki i tupotu tańca z twoich imienin, bez twoich pijackich wrzasków z ulicy, bez twej nie dającej się pojąć, miażdżącej co sekunda pogardy? Burżuje i inteligenci stworzyli takie rezerwaty dla Indian; czy stworzysz podobne dla nich? Ale przecież ty nie rozumiesz sensu ich istnienia! Ty, która w każdym przewrocie społecznym z rykiem uciechy zabijałaś „białorękich”, bo jest dla ciebie dogmatem, że ten, kto nie pracuje przy łopacie, przy maszynie ani przy igle, nie pracuje w ogóle; ty, która podczas każdego wybuchu swej furii paliłaś biblioteki i nożami krajałaś obrazy, dlaczego miałabyś zachować przy życiu Kanta, Bacha, Sokratesa, Platona, Goyę i Prousta, gdyby przyszło im istnieć w czasach twej władzy? Nauczono cię, że myślenie nie jest pracą, nauczyli cię tego myśliciele, albo przynajmniej tak ich pojęłaś w swoim ograniczeniu, tak ich pojęłaś, bo to się zgadzało z twoim zdaniem. Wiesz, że należą ci się fabryki czyste i przestronne, z kwiatami w doniczkach, ze stołówką i palarnią; ale dopuścić myśl, że uczonemu należy się — w myśl tej samej, egalitarnej sprawiedliwości, którą ideologia uchodząca za twoją bezustannie lansuje — mieszkanie większe i lepsze od twojego mieszkania? Że, być może, należy mu się ono za darmo, podczas gdy ty za swoje płacisz? Ależ dlaczego? Bo to jego warsztat pracy, moje klasiątko. Ależ myślenie nie jest pracą! Pisanie nie jest pracą. Nie jest pracą czytanie książek. Nie jest nią malowanie „obrazków”, nie przypadających ci do prymitywnego gustu, ani komponowanie „mozartów” i „schonbergów”, muzyki, której nienawidzisz. Bo ty lubisz tylko operetkę i piosenki, klaso robotnicza, tylko portrety pięknych dziewczątek w naszyjnikach z pereł albo łabędzi całujących się dziobami. A więc dla kogo pracują tamci, pogardzani? Dla siebie samych, dla własnej warstwy. Jesteś gotowa za to ręczyć, moja droga. Nie dają ci rzeczy na miarę twojej głupoty, więc niech giną! Zniszczysz nas, prawda? Zniszczysz bez wahania całą kulturę świata, jak to robili już w historii twoi przodkowie i poprzednicy. Niczego nie wiesz o Wandalach, klaso robotnicza — chociaż uczyłaś się o nich w obowiązkowych szkołach, które ci narzuciliśmy! — ale bez trudu mogłabyś zobaczyć w nich siebie. Może wiesz coś o tych prymitywnych plemionach, które niszczyły najświatlejsze i najwyżej wzniesione imperia, właśnie dlatego, że były tak prymitywne, a tamte tak światłe. Ileż to już razy wtratowywałaś w ziemię kulturę, naukę, sztukę, wieczny Hunie! Ileż to razy ludzkość zaczynała wszystko od nowa; ileż to razy po twoim beztroskim przemarszu podnosiła się z ziemi z ciężkim sieknięciem, ale nie mogła stanąć na połamanych nogach; ileż razy zaczynała czołgać się, jęcząc, aż wreszcie dochodziła do poprzedniego stanu i stawała się dla ciebie zagrożeniem, ofiarą, zdobyczą! Czy nie zastanowiłaś się, co jest w nas takiego, że się tak odradzamy? Czy zobaczyłaś cokolwiek poza naszą bezgraniczną głupotą w tej miękkości, z jaką pozwalamy ci rosnąć w siłę, za każdym razem, po tylu doświadczeniach? Ale czy można mówić ślepemu o kolorach? Tego jednego nie znasz i nigdy nie poznasz: tolerancji. Ci z twoich członków, którzy to poznali, opuścili ciebie: opuścili sami lub zostali wypędzeni. Jesteś czysta, klaso robotnicza, czysta i nieskalana wyrozumiałością, mądrością, dobrocią. Jesteś ciągle kadrowa. Niszczysz piątą kolumnę. A zatem czeka nas to samo, co spotkało Rzym?

A zatem jeszcze raz wszystko zacznie się od początku. A zatem za dwa tysiące lat ludzkość odkryje znów teorię względności i rozbije atom. Za dwa tysiące lat nowy Gracchus, nowy Marat, nowy Marks zapłacze z rozpaczy nad twym losem, uciemiężona, oszukana, zmuszona do niewolniczej pracy. Znów pomogą ci rozbić kajdany, starając się tylko — dla bezpieczeństwa, masz rację, dla bezpieczeństwa takich jak my — wykształcić cię, podnieść do naszego poziomu, nauczyć tolerancji, sprawiedliwości, dobroci. I zobaczą, co uwolnili. Zwalisz się na nich i na nowy Rzym z tą samą lawinową siłą, z jaką walisz się na nasz Rzym — dzisiaj. Znów zostawisz świat na okrwawionej drodze, stratowany, z połamanymi kośćmi. A świat po paru stuleciach omdlenia jęknie cicho i wolniutko, z tą samą co zawsze głupią nadzieją, z tym samym co zawsze absurdalnym, straszliwym współczuciem dla katów, ostrożnie poczołga się naprzód”.

 

 

26

 

No, dobrze. I co z tego?

Conchita odkłada tomik i ziewa. Książki! Czym się tu przejmować? Pomyśl o życiu, durniu. O tym, co było wczoraj przed ambasadą. O tym, co dzieje się dzisiaj, co będzie się dziać jutro. A ty przejmujesz się nowymi elementami jakiejś teorii, która nikogo nie obchodzi, która nikomu nie jest potrzebna. Guerilleros mają rację. Najpierw zwyciężyć — na co się nie zanosi — a potem się zobaczy.

Michael jest już zupełnie pijany. Szybko się urżnął.

Nie widziała go jeszcze pijanego.

Patrzy na niego z urazą. Zamiast mówić o niej, o Ulrike, o demonstracji, o glinach — plecie o nowościach wydawniczych, a potem wyłącza się ze wszystkiego, co za szkliste oczy, to ohydne. Nawet nie pomyślał o tym, że może być głodna. A ból? Jej potłuczone, posiniaczone ciało? Pewnie, można nie mieć ochoty na kochanie się z dziewczyną, która ma obandażowaną nogę, longetę na ręce, i ogromny, krwawy siniec na biodrze — o sińcu zresztą nie wie — ale trochę współczucia należałoby okazać, nie? I sama sięga po butelkę.

Ile czasu mija? I co się dzieje w tym czasie?

Najdłuższa noc życia!

Bo już jest noc. Nie zapalili światła, i nagle okazuje się, że jest ciemno, nie widzi twarzy człowieka, który jest obok niej, w tym samym pokoju. Tylko jego sylwetkę, czasem, na tle okna. Kiedy się porusza. Zarys głowy, zarys ramion.

Ten człowiek coś mówi. Bełkotliwie.

— Ja jestem idealistą! — mówi. — Ja mam ideały! Uwierz w to. Myślisz, że mi łatwo? Trud niej niż wam wszystkim. Ale ktoś musi to robić! Rozumiesz to? Zawsze pogardza się kimś, kto czyści wychodki. Ale spróbujcie bez niego! No, spróbujcie żyć bez niego! Zdechniecie. Czyścioszki. Szybko byście zdechli.

O czym on mówi?

— Wcale nie kłamię! — woła nagle, rozlewając coś, rozchlapując na rękę Conchity. — Myślisz, że kłamię? W tym, co piszę? Co mówię? W „Temps Modernes”, w „Le Matin”, w tej pieprzonej „Liberation”? Kłamię? Wcale nie. Ja wy— wy— wypośrodkowuję. Między prawdą a kłamstwem. Żeby oddziałać. Żeby przekonać. Ty rozumiesz, że ja dla idei? Nie? Conchita? Rozumiesz, że ja to wszystko dla idei? Dla wolności! Dla demokracji!

Teraz płacze. O Jezu, o co mu chodzi?

Złapał ją za rękę. Ściska mocno, za chwilę zmiażdży jej palce. Jakby mało było tego, co zrobiły gliny. Już i tak ledwo żyje. Połamie jej kości! Próbuje się uwolnić; ale natychmiast o tym zapomina.

— Wyszedłem z sali na chwilę przedtem — szepcze Michael głośno, przysuwając się do niej. — Tak sobie to wymyśliłem. Nikt wtedy nie patrzył na salę, nie patrzył na nic... nikt nie za uważył, że mnie nie było! Tak wymyśliłem, i to było dobre. Pięć sekund, tyle to zajęło. Sprawdziłem przedtem. Pięć sekund. I już byłem przy lewej kulisie, z drugiej strony. A on właśnie wchodził w górę. I światło. Na niego. Miałem go blisko. On niczego nie widział, ciemność. Bo to światło, punktowiec, rozumiesz. Spokojniutko wytarłem pistolet i rzuciłem na ziemię, i nogą, pod płótno... tam było takie... jak się to nazywa? Obciągnięte płótnem, czerwonym. To była chwila. I wybiegłem, pierwsi akurat wpadali na estradę. A ja zza kulis, do nich. Nikt nie zauważył. Dobrze to wymyśliłem. Nikt nie zauważył. Patrzyli tylko na nie go, wszyscy! Złapałem go, jeden z pierwszych. Już leżał, podniosłem go, rękę pod plecy. Właśnie konał.

Nie, nie odezwie się. Za nic. Ten pierwszy odruch — powiedzieć coś! — mógł ją zgubić. Nie odezwie się.

Strach. I cieniutka warstewka zimna na skórze. Cienka skorupka lodu.

Michael puścił jej rękę, oparł się ciężko łokciami o stół, znów coś bełkocze.

Podziwiał go. Czy ona mu uwierzy? Najpierw zwariował na jego punkcie, jak tylu innych. Powiesił jego zdjęcie nad łóżkiem. Ten jego urok. Ta odwaga. To wyzwanie śmierci. I bezinteresowność. I czystość. Całe życie, temu nikt nie zaprzeczy, on był jak kryształ. Ten człowiek. Ale to niczego nie zmienia! Hitler też był ideowcem, też był osobiście nieskazitelny. Nawet nie pił, nie palił, nie jadł mięsa. I co z tego?

— Czułem się, jak mógł się czuć ktoś, kto z najczystszych pobudek... do SS. Byli tacy. Dużo. Z uwielbienia dla tego zbira... bo on też miał urok, i to jaki! Ludzie za nim szaleli. I ci chłopcy, co się pchali do SS, prawie ze łzami w oczach... a potem? W co się wpakowali? Kiedy zaczęli rozumieć, w co się wpakowali... Rozumiesz mnie?

Nagle się roztkliwił. Jakieś wspomnienia, jedno po drugim. Studenckie czasy. Tarasy kawiarń. Te dyskusje. Z kolegami. Wszyscy lewicowali. Jasne! Te włóczęgi po ulicach, te rozmowy. Metro już było zamknięte, odeszły ostatnie pociągi. Świecił księżyc. Pachniały drzewa. Ach, a Maj! Tamten Maj! Tamten Maj! Ci sami, z którymi przedtem do kin, do music-halli. Tamta piosenka, znasz ją? Stara piosenka. Ale dla nas... „Je m'voyais deja...”, nie, nie pamiętam. Taka piękna piosenka o ambicji; Aznavour ją śpiewał. To było wielkie, wszystko to było wielkie! I ten człowiek, który tam walczył, jednocześnie, gdzieś na drugiej półkuli, ten samotny bohater, ten Don Kichot! Ginęli tam, ginęli. To straszny świat, Conchita, okrutny. Ale nie nasz, na tym polega błąd! Nie nasz! Ci krzykacze. Że wszystko jedno, czy to Urugwaj czy Francja, Chile czy Niemcy. Bzdura. Wredne, podłe kłamstwo. Więc... o czym ja mówiłem?

Strach. Ciągle — strach.

Michael znów bełkocze. Stać go było na wyjazd, tam. Wyjechał. A już przedtem pisał, drukował. Ten esej o rewolucji. Tam go znali, czytali. Wiedzieli, kim jest Michael Bernard! Jak bardzo oddany. Całe życie. Całe życie. Więc kiedy wyjechał, złapał kontakt. Jeśli się szuka, zawsze się złapie kontakt, wiesz? Jeśli się szuka.

Czy on zamierza jej opowiadać cały swój życiorys? Och, bzdura, bzdura.

— A potem poszedłem na policję — mówi Michael, głośno, tak głośno, że aż podskoczyła. — I ofiarowałem siebie, tak samo jak przedtem jemu. Bo ja już wiedziałem, do czego on dąży. I przeraziłem się.

Szatow! Psiakrew, Szatow.

— Wtedy się już zaczęło — mówi Michael — tu, w Europie. Ta kurwa Meinhof, ten chuj Baader. Ci wszyscy... A tutaj Kongres. Ta jego próba, żeby pchnąć to wszystko... żeby w tamtym kierunku. Tego chciał! Zabrać wolność, bezpieczeństwo, demokrację, sprawiedliwość. Uderzyć w ludzi. W ich prawo... w ich prawo do spokoju. Do własnej decyzji. Te pyszałki, występujące w cudzym imieniu, zastępujące innych! Ci szaleńcy. Ci zbrodniarze. A on ich popierał. I ja wtedy, na policji... I odtąd. I przez cały czas. Wcale się nie czułem winny, wcale! Oszukiwałem ich? Ale w jakiej sprawie? Tak, zabiłem go. Zabiłem. I wydałem tych Szkopów, i... i Laventure'a. I jestem z tego dumny, wiesz? Szaleńcy. Szaleńcy. A ci pod ambasadą? Szaleńcy. Gdyby oni wiedzieli, do czego dążą. Ale nie wiedzą, nie mogą wiedzieć. Ja ocaliłem świat!!! Rozumiesz to? JA! Ocaliłem ŚWIAT!

Tamtym strzałem. Jasne. Jasne.

Mówi jeszcze, przez chwilę. Coraz mniej wyraźnie. Potem kładzie głowę na stole. Zasypia.

Teraz wstać. Cicho. Zebrać wszystkie swoje rzeczy. Czy o niczym nie zapomniałaś?

Ach, tak. Kieliszek. Drugi kieliszek. Wynieść go do kuchni, umyć, odstawić. Może mu to wszystko wypadnie z głowy. Może uwierzy, że pił sam. Że był tu sam.

Ach, i niedopałki z popielniczki. On nie pali. Żeby nie było śladu.

Już nie ma.

Zatrzaśnij za sobą drzwi. Bez hałasu.

Dobrze.

Ulice są jeszcze puste. Ale już się rozjaśnia, już widać blask nad dachami.

Środkiem jezdni przejeżdża wolno czerwony samochód.

Kroki po płytach chodnika. W ciszy.

Między gałęziami drzew trzepoczą się i śpiewają ptaki.

Pod murem leży rozbita butelka perfum, wzbija się od niej zapach, uderza w nozdrza.

Zza rogu ulicy wychodzi wolno policjant. Zatrzymuje się. Patrzy.

W tej samej chwili spomiędzy grobów na berlińskim cmentarzu zaczynają się podnosić ci, którzy spędzili tu noc. Przecierają oczy, rozprostowują ścierpnięte ręce, zesztywniałe nogi. Budzą innych. Wydostają się ze swych kryjówek, pozdrawiają w milczeniu: ruchem ręki, spojrzeniem. Cisza. Tu także trwa cisza. Jeszcze nie pęknięta, jeszcze nie naruszona.

Blask nad miastem, dalej, poza rzędami grobów. Mrok odsuwa się od dachów, wzbija wyżej, i jeszcze wyżej. Jakiś czarny kształt — ptak? nietoperz? — przeciął bezszelestnie powietrze i zniknął.

Schodzą się powoli. Otaczają świeży dół, wykopany poprzedniego dnia. Gromadzą się wokół niego.

Teraz nikt ich stąd nie przepędzi.

Kilku policjantów przesuwa się w oddali, pod drzewami. Nie podchodzą bliżej. Zderzenie spojrzeń, nic więcej, w milczeniu. Przez chwilę. Tamtych kilku — i tego żywego muru nad czekającym grobem. Potem tamci odchodzą. Szybko. Prawie biegną. Pisk opon pod bramą, odjeżdżające samochody. I znowu cisza. Teraz czekać.

Policjant odwrócił wzrok, odszedł.

Tutaj.

Ławka, na której można doczekać otwarcia pierwszej kawiarni. Gorąca kawa. Podwójna. Dwie podwójne kawy. To już niedługo.

Z wyciągniętymi przed siebie nogami, z rękami wsuniętymi między kolana.

Zimno.

Dobrze, że dał jej ten sweter. Że go włożyła od razu, w jego mieszkaniu. Na strzępy bluzki, na przybrudzone bandaże. Chyba nie zwraca uwagi. Tylko o to chodzi, o nic innego. Bo i cóż to jest, zimno?

Tamten wystrzał.

Więc to tak było. Do tej pory widziałaś to z perspektywy epoki: z perspektywy sali. Małą sylwetkę, idącą w stronę estrady. Dalekie ujęcie. Z góry.

Teraz masz to na zbliżeniu: twarz. Miejsce po prawej stronie, to, w które należy strzelić. Pistolet podtrzymywany drugą ręką, dla pewności. I ta twarz, coraz większa. Ten cel, wynurzający się nad poziomem estrady, już do pasa, teraz. Szybko. I oklaski, tak podobne do wystrzałów, że prawdziwego wystrzału...

Otwórz oczy.

Otwórz je. Nie zaciskaj tak powiek. To nie ma sensu. Dlaczego właśnie teraz. Co się zmieniło. Przestań się trząść. Otwórz oczy. Do diabła, otwórz oczy!

Potrafisz to zrobić. Na pewno potrafisz.

Szybciej.

Hałas. Chcą to zadusić hałasem.

Jasność, dzień.

Przez megafony ryczy muzyka. Ogłuszająco. Nad cmentarzem krąży policyjny helikopter. Głos mówcy nie może się przez to przebić, drży strzępami na wietrze, na wyciu głośników, NIE ZAPOMNIJCIE NIGDY TEGO DNIA, i pochylające się nagle sztandary, tłum rozstępuje się, tworzy szpaler, twarze osłonięte maskami, szalikami, chustami z lęku przed identyfikacją, przed policją, i twarze nagie, wszystkie zwrócone w jedną stronę, i hymn guerilli, Venceremos, jeszcze jedna warstwa, jeszcze jedna, na tym krzyk, tłum się rozstąpił, niosą trumnę.

Trzęsące się, starcze ręce trzymające kartkę, rozedrgany strzęp głosu, jeszcze raz, ostatni: NIE ZAPOMNIJCIE NIGDY TEGO DNIA, i data, data znów umknęła pod powierzchnię, wplątała się w sieć, zginęła, wypłynęła echem: PIĘTNASTY MAJA! PIĘTNASTY MAJA! A potem cięcie, przez wszystkie warstwy, aż do dna. Cisza. Cisza.

Idą, z trumną. Adwokaci. Niosą ją na ramionach. Cisza. Echo. Echo ciszy. Trumna opada w dół. W głąb. W ziemię. I teraz słyszysz, jak pęka cisza. Wybuch. Wielki krzyk. Flesze, błyski światła, jeden po drugim, dziesiątki. Reporterzy rzucają się do grobu, pochylają się nad nim, fotografują, odpędzam, odpychani, bici. Z trzaskiem łamie się i wali drzewo. Ktoś woła: „Towarzysze! To prowokacja! Nie pozwólcie! Towarzysze!” Policja poruszyła się, zafalowała do przodu i pozostała na miejscach. Dziennikarze uciekają, gubiąc aparaty, gubiąc flesze. I znów huk helikoptera, krążącego nad cmentarzem. Jak znak, że czekają. Tutaj; i tam, za bramą. W samochodach pancernych. W hełmach, osłonięci tarczami. Gotowi.

 

Niedługo jedenasta.

Dawno już otwarto kawiarnie. Dawno już wypiła swoje trzy ekspresy, wypaliła paczkę papierosów, wszędzie są ludzie, od wielu godzin jest wśród ludzi, na ulicach, w metrze: to nic nie pomaga. Dreszcze. Jak przy grypie. Tak czują się chorzy na grypę, pierwszego dnia. Nic więcej, nic mniej. Dreszcze.

Tego wszystkiego jest za wiele. Za wiele.

Nagły, głupi, poniżający odruch: litość dla siebie. Współczucie. Roztkliwienie: prawie do łez. Tego jest za wiele! Dzieciństwo; i tamta śmierć, i śmierć matki, i to, co się teraz okazało, morderca jej ojca, właśnie ten, nikt inny, co za melodramat. Płakać nad sobą. Wziąć samą siebie w ramiona. Utulić, kołysać. Pocieszać. Zbyt ciężkie. Siedemnaście lat! Biedactwo. Biedactwo.

Do diabła, przestań! Uspokój się!

Siedzi na ławce w ogrodach Tuileries, z rękami w kieszeniach spodni, z wyciągniętymi przed siebie — jak przedtem — obolałymi nogami. Drzewa, fontanny, niebo. Nie ma dokąd iść. Nie ma do kogo. Dotąd był Michael. Nie ma już Michaela. Więc co zrobić? Co z tym można zrobić?

Obok, na tej samej ławce, usiadł jakiś chłopak. Przyłożył do ucha małe tranzystorowe radio. Słucha. To pogrzeb: tamten pogrzeb. Ryk helikopterów, i krzyk, i śpiew: Venceremos, i skandowane, donośne: „Presse raus!”, i nagła cisza, już po raz drugi, i czyjś głos, wdzierający się w tę ciszę, zniekształcony, nagłośniony, potrojony echem...

God bless Ulrike.[4]

Dwunastu mówców nad tym grobem, jeden po drugim. MORDERSTWO, i WOLNOŚĆ, i NAJWIĘKSZA OBOK RÓŻY, i OŚWIĘCIM-MAJDANEK-STAMMHEIM, i WALKA TRWA, i MORDERSTWO, MORDERSTWO, MORDERCY. I unoszące się pięści. STANĘŁA PRZED OBLICZEM BOGA, mówi pastor, STANĘŁA PRZED OBLICZEM BOGA. I krzyk protestu, krzyk oburzenia. I odczytywanie depesz ze świata. Od niedobitków tamtych, z Kongresu. I pochód. Formuje się pochód. Wyrusza z cmentarza. Między grobami. Przez bramę. Między rzędami policjantów. Ulicą. Przez Tuileries, falą z małego radia, uniesionego do ucha długowłosego chłopca. Obok Tuileries. Obok wszystkiego. Nieważny, nieważny. Przez chwilę całkiem nieważny. Jesteś poza tym. Poza rzeczywistością. Poza życiem. Cokolwiek to jest.

Cokolwiek to jest, jesteś poza tym.

No, nareszcie. Nareszcie płaczesz.


 

[1] What do I... (ang.): Co czuję? i Kocham cię ludu.

[2] Somebody... (ang.): Ktoś musi zacząć..

[3] Pour epater... (fr.): Dla zaszokowania klasy robotniczej.

[4] Boże, błogosław Ulrike.

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich