eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. I
 

Anna Bojarska

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

KONGRES

 

 

1

 

Sala jest okrągła, z czerwonymi, pluszowymi fotelami: amfiteatr. Jaskrawe światło. Dopiero co pociąg wjeżdżał na ciemny, nocny dworzec, wskazówki zegara pokazywały trzecią; albo samolot lądował na lotnisku, chłód, wiatr, w Belfaście podłożono bombę zegarową pod cysternę z benzyną, a w Boliwii partyzant Felix Guardia został trafiony w brzuch, zachwiał się, zatrzepotał rękami i runął w błoto; tu jest czerwień, światło, długi stół prezydialny, a nad nim w trzech językach, na czerwonym płótnie: PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ!, „Le Soir” już zdążył zamieścić pierwszy artykuł z serii „Goszyści wszystkich krajów łączcie się”, „La Nation” napisała o „Komunii marksistowsko-leninowskiej”, przy stole prezydialnym kłębi się tłum, to Francuzi, Włosi, może ktoś jeszcze, ale przede wszystkim Francuzi i Włosi, śpiewają, jeszcze nie pozajmowano miejsc, na salę wchodzi David Sinclair w czerwonym swetrze, z wąsami, z rękami w kieszeniach i z papierosem w ustach, patrzy w dół, tamci śpiewają — pour rechauffer la salle?[1]

 

„...alla riscossa

bandiera rossa! bandiera rossa!”

 

Ci, którzy powciskali się w puste rzędy, szukając miejsc, podejmują ten śpiew: nie wszyscy, ale jednak. Prawie wszyscy. Ktoś podnosi wysoko zaciśniętą pięść: Szwedzi i Finowie nie rozumieją tego gestu, ale inni go rozumieją, nawet Anglicy, Niemcy oczywiście także, rudy Dieter tłumaczy tłustemu Szwedowi, że to tradycyjne pozdrowienie antyfaszystowskie, wszyscy śpiewają teraz od początku „Avanti, popolo!”, Skandynawowie znów milczą, z to rudy Dieter wyśpiewuje na cały głos, Niemcy widać to znają, lewe poręcze foteli zawierają oprócz słuchawek i urządzenia do odbioru jednego z języków Kongresu, francuskiego, niemieckiego, angielskiego, hiszpańskiego lub włoskiego, jeszcze popielniczki, więc się pali, ruch, hałas, Martha Doherty zbiegła na dół, do śpiewających, nosi krótką niebieską sukienkę i wysokie buty, rude włosy spadają jej na ramiona i na brzydką, piegowatą twarz, za dużo w niej wyrazu, żeby była ładna, i jeszcze te szpary miedzy wiewiórczymi zębami, gdyby była Amerykanką, od dziecka męczono by ją prostującym aparatem, ale nie jest. Część trockistów bojkotuje, część nie. Najważniejsze, że są Hiszpanie! Dla Marthy Doherty najważniejsze. Zresztą tylko jeden przyjechał z Hiszpanii, w końcu państwo faszystowskie, pozjeżdżali się głównie z Francji, ale wszyscy przecież walczą o wolną Hiszpanię — nie wszyscy o czerwoną, to cały problem — no i jest Estravados! Jest Estravados! Estravados. legenda rewolucji! Tak, jest: w grupie stojącej przy stole prezydialnym zrywają się okrzyki, piosenka nagle pęka na pół, kogoś podrzucają do góry i cała sala podejmuje: E-STRA-VA-DOS! E-STRA-VA-DOS! A potem już nierówno, bez skandowania, z lewej i prawej strony sali: „Pablo! Pa-blito!”

Martha Doherty stoi o dwa kroki od niego: szczupły, z czarną, krótką brodą, z twarzą Chrystusa, wszyscy, którzy go uwielbiają, mówią, że ma twarz Chrystusa, chcą, żeby coś powiedział, ale on nie chce, unosi tylko rękę w pozdrowieniu, uśmiecha się, jakie ma białe zęby!

I nagle wszystko idzie bardzo szybko: zajmowanie miejsc; i Estravados, i Martha znaleźli się naprzeciw sali, za tym długim stołem: walcząca Ameryka Łacińska! walcząca Irlandia!, ktoś woła: „Niech żyje wolna Irlandia!”, i wszyscy wstają; nie, parę osób nie wstało: Niemcy? Z jakiego ugrupowania? „Bydlęta!” — woła trockista Raymond Krivitzky, ale w końcu każdy ma prawo do swych przekonań, w ten sposób nigdy nie osiągniemy jedności; nie, nigdy nie będzie jedności! I zaraz przejście do Międzynarodówki; teraz i Niemcy — z którego ugrupowania? — wstają, wszyscy wznoszą wysoko pięści, śpiewają, każdy w swoim języku; ile są warci? Ale cokolwiek są warci, Estravados wystarczy za nich wszystkich, jakiekolwiek są ich winy, Estravados je odkupi: jak on wygląda, śpiewając! Co za twarz! Skąd tu naprawdę przyjechał? Z Hawany? Czy może z Boliwii? Może z Hiszpanii! Jedno wiadomo: nikt tak jak on nie ofiarował całego życia, całego życia... Gdzie teraz walczy? W Boliwii, Argentynie, Hiszpanii? Czy rzeczywiście był w Chinach? A w Indonezji? Czy naprawdę reorganizuje indonezyjskich komunistów, ich resztki? Ile legend wokół jednego człowieka! Ale choćby legend było tysiące, on je wszystkie uniesie, i nie ma na świecie słowa, które by go przerosło, nie ma słowa, które by mu dorównało: Estravados, legenda rewolucji, Chrystus rewolucji!

Jak u Błoka — myśli Raymond Krivitzky — w wieńcu z białych róż, to śmieszne, skąd ta legenda? Dlatego, że naprawdę walczy, nie tylko mówi, me tylko pisze, ale przede wszystkim walczy, z bronią w ręku, czy o to chodzi? Martha Doherty też była na barykadach, kiedy strzelające weekendy zaczęły przechodzić w wojnę domową, przemawiała na meetingach pod kulami, dosłownie pod kulami, nawet rzuciła kamieniem w brytyjskiego żołnierza, za co też posiedziała sobie w więzieniu... czy o to chodzi? O bezpośredni udział? Nadmiar wymagań! Romantyzm. My tworzymy teorię.

Ale ledwo po raz ostatni wszystkie te głosy pod bagnetami uniesionych rąk, wszystkie te połączone głosy odśpiewały Bój to jest nasz ostatni, Raymond Krivitzky wykonuje nieznaczny ruch: trockiści wstają z miejsc, znów otwierają szeroko usta, słowa jak wystrzały, jeden po drugim, twardo, głośno, tnąc salę na pół, od wklęsłego sufitu jaskrawego od świateł po czerwoną miękkość podłogi, wystrzał po wystrzale: MARKS! — ENGELS! — LENIN! — TROCKI! — ROSA! — MARKS! — ENGELS! — LENIN! — TROCKI! ... jednocześnie zrywają się inni, inne pięści idą w górę, wystrzał po wystrzale: MARKS! — ENGELS! — LENIN! — STALIN! — MAO! — MARKS! — ENGELS! — LENIN! — STALIN! — ...aż nagle z dna tego krzyku, tej bitwy, zaczyna narastać uspokajające, łagodzące, łączące: E— STRA— VA—DOS! E—STRA—VA—DOS!, i stopniowo to jedno nazwisko obejmuje salę, co za bzdura, myśli Raymond Krivitzky, to przecież nie teoretyk, to praktyk, ale nazwisko praktyka przeszło już w co innego: RE— WO— LU— CJA! RE—WO—LU—CJA!, co do tego wszyscy są zgodni, potem trockiści zaczynają coś krzyczeć o czerwonej Europie, tu też nie ma walki, wszyscy są za czerwoną Europą. Potem David Sinclair, złożywszy dłonie w trąbkę, ryczy całą siłą płuc: CZERWONA AMERYKA!, prawda, nie można zapominać o Ameryce, więc Czerwona Ameryka, ale trockiści skandują już o Socjalistycznych Stanach Zjednoczonych Europy, tu jedni są za, a drudzy przeciw, zamieszanie, DOWN WITH STALINISM! — woła ktoś, kto chyba nie jest trockistą: ktoś z Mao Spontex? Nie wiadomo; w każdym razie Raymond Krivitzky odpowiada natychmiast: DOWN WITH MAO SPONTEX! — trockiści są przeciw stalinizmowi, tak, ale dla nich stalinizm to nacjonalizm, a dla innych internacjonalizm, każdy ma takiego Stalina, na jakiego zasłużył. Nie taki Stalin straszny, jak go malują, odpowiada natychmiast ktoś z Czerwonej Linii; ale w końcu mamy kongres Zjednoczeniowy, do diabła! VIVE L'INTERNATIONALE! — woła ktoś z Ligi Komunistycznej, czyżby z Ligi Komunistycznej? Nie, to chyba Włoch z Manifesto; ależ skąd, Włoch, owszem, ale jeden z tych, którzy redagują „Bolszewika”, z L'Organizzazione Communista Bolscevica Italiana Marxista-Leninista, o, już mu ktoś odpowiedział: A NARODOWA DROGA DO SOCJALIZMU? Przeciw Międzynarodówce, w imię narodowej drogi... no, tu odpowiedź jest łatwa! A NARODOWY SOCJALIZM? — woła Raymond Knvitzky. — MAMY TU NARODOWYCH SOCJALISTÓW! I zaraz pięści w górę: FASZYZM NIE PRZEJDZIE! FASZYZM NIE PRZEJ—DZ1E! Patrzcie go, Togliatti w miniaturze! Ale w końcu mamy kongres zjednoczeniowy, do diabła, nie czytano jeszcze depesz, a apel o solidarności z uwięzionymi towarzyszami, z czerwonymi więźniami świata? To miało być na początku, zaraz po Międzynarodówce; VIVE L'INTERNATIONALE! — woła teraz ktoś z Lewicy Proletariackiej, i nikt już nie wyskakuje z Narodową Drogą ani z Narodową Specyfiką — VIVE L’INTERNATIONALE! VIVE L'UNITE! LONG LIVE THE REYOLUTION! AYANTI; POPOLO! BAN—DIERA ROSSA! Wreszcie sala cichnie.

 

 

2

 

Jak gdyby wybuch rozsadził wszystko od środka, mit rozprysnął się bezładnie, rozpadła się nierzeczywistość; a co zamiast niej? Irlandia Joyce'a i tak dalej, długie wąskie ręce z kości słoniowej, wieża z kości słoniowej, Najświętsza Panna na wielkich ciemnych obrazach, w tęczy witraży, i płomyki świec, złote i srebrne serduszka, wota, ołtarz świętego Patryka, Dzień Świętego Patryka, u szczytu kościoła, ponad ołtarzem, małe, ciemne okienko otwarte na wieczność, krynico źródlana, fale morskie przy brzegu, kręta, biała droga w nieskończoność — a rzeczywistość? „Londyn, 13 marca” — pisał Karol Marks w 1855 roku. — „Irlandia zemściła się na Anglii, pod względem społecznym, ponieważ każde większe angielskie miasto fabryczne, portowe czy handlowe uszczęśliwiła dzielnicą irlandzką, a pod względem politycznym, ponieważ...” Książki! A jednocześnie — weekendy wystrzałów, weekendy trupów. Pierwsza barykada w Belfaście. Pierwszy podpalony dom w Belfaście. Rok po roku. Narastanie. Płomienie! Wybuchające cysterny z benzyną. Barykady. Kamienie, wyrywane z bruku. Wystrzały. Już nie w sobotę, nie w niedzielę: codziennie. Dziecko, zabite przez policję, i manifestacja, Martha Doherty po raz pierwszy na trybunie. Ale przedtem nierzeczywistość musiała się rozprysnąć. Wszystko, co nieważne. Wszystko, co drugorzędne.

„Irlandia jest sceną walki klasowej, nie — wojny religijnej!” — mówi Martha Doherty pierwszy, drugi, piąty raz, ręce splecione z tyłu, rude włosy wokół piegowatej twarzy. — „Najeźdźcy byli protestantami, podbici i okupowani katolikami: takie są fakty! Kłamstwo burżuazyjnej prasy, kłamstwo, w które nikt z was nie wierzy, usiłuje sprowadzić to, co się dzieje w Irlandii Północnej, do poziomu wojny religijnej, średniowiecznego przeżytku, drugiej wojny o włos z brody Mahometa! Nikt prócz reakcjonistów i głupców nie wierzy w to kłamstwo. Prawda jest taka: w Irlandii Północnej toczy się walka, która ma — następstwo historyczne! — aspekt narodowy, która ma aspekt religijny, to wszystko jest prawdą; ale która, przy tej swojej specyfice, przy tych swoich obciążeniach, jest walką klas. Chcemy Irlandii wolnej, zjednoczonej, socjalistycznej! Long live the socialist Ireland!”

Więzienie, zakonnice przebierające palcami jej włosy w poszukiwaniu wszy. Przez cały czas drżenie z niecierpliwości, gorączka niecierpliwości, bezsenność niecierpliwości: to wszystko, co się dzieje tam, za murami, a od czego ona jest odcięta! Rzeczywistość! A jednocześnie, po raz pierwszy od dawna, czas, cisza, spokój. Skupić się, zastanowić, pomyśleć. Teoria! Co z teorią? Przemyśleć wszystko jeszcze raz. Opracować. Napisać. Jak bardzo brak nam teorii! Studia po dwóch latach rzucone dla wieców, komitetów, manifestów, przemówień, walki. Ekonomia polityczna! Tyle braków. Nareszcie trochę czasu na ich uzupełnienie. Gdyby nie ta niecierpliwość! Za krótko. Za długo.

Wolność.

„Cóż bardziej naturalnego, niż dążenie do połączenia dwóch części wyspy, rozbitej przez obcych najeźdźców?” — kolejny meeting, ludzie, skandujący imię Marthy Doherty, jest już sławna, jest już legendą. — „W marcu 1971 połączyły się partie komunistyczne obu Irlandii. Wszystkie postępowe siły wyspy powinny...” — Anglia prowadzi przeciw Irlandii Północnej politykę faszystowską! Obecność wojsk angielskich w Ulsterze jest bezpośrednim zagrożeniem Irlandii i Europy przez faszyzm!

Oklaski, burza oklasków. Faszyzm! Irlandkom, spotykającym się z żołnierzami wojsk brytyjskich, goli się głowy, jak dziewczętom, które żyły z hitlerowcami: zdrada! Przywiązuje się je do latarń, oblewa smołą, tarza w pierzu: zdjęcia na pierwszych stronach gazet.

— To nie walka dwóch frakcji religijnych! — powtarza dziesiąty, dwudziesty, setny raz Martha Doherty — to walka z kapitalizmem! Prasa burżuazyjna kłamie! Zdemaskujemy jej kłamstwa! Co robi armia brytyjska w Irlandii Północnej? To samo, co armia amerykańska w Wietnamie! I to, co się dzieje teraz w Irlandii, nie da się oddzielić od światowego ruchu antyimperialistycznego, od światowej walki przeciw imperializmowi! Niech żyje zjednoczona Irlandia! Niech żyje Irlandia socjalistyczna!

Przemówienie za przemówieniem, meeting za meetingiem, w którymś momencie zniknęła trema, pozostało tylko jedno: treść słów, nic poza tym. Powiedzieć to, co trzeba powiedzieć! Nic poza tym. Irlandia zasnuta dymem. Irlandia w płomieniach. Który raz z rzędu?

Ale przedtem musiał nastąpić ten wybuch, wszystko musiało się rozprysnąć, cała nierzeczywistość, tęcze witraży i płomyki świec, ciemne okienka otwarte na wieczność, fale morskie przy brzegu. Najświętsza Panna na wielkich, ciemnych, popękanych obrazach — i miłość także, oczywiście, że miłość także! Tego też trzeba się było nauczyć: kolacja, hotel, i do widzenia na zawsze, masz na imię John, tak? Zresztą to bez znaczenia. Wstąpimy jeszcze gdzieś? Nie mam czasu! Było ci przyjemnie? Nieważne! Trzeba się było nauczyć: nie można tego godzić, miłości i walki, cokolwiek by o tym mówili idioci, nie można, nie można; i żeby wejść w rzeczywistość, żeby w niej utonąć, żeby ją kształtować — cudowne, sznurowate słowa; ciemną, chropowatą, nieforemną, gorzką, żeby nic prócz niej — z tym kłamstwem także trzeba było skończyć, z tą ostatnią słabością, z tą bańką mydlaną: rozbić ją. Jednym uderzeniem. Koniec złudzeń, wolność.

Tylko jeden prawdziwy romans: a potem wybuch, rzeczywistość. I już nigdy więcej!

Przez rok mówili tylko o miłości! Pięknie to brzmi, dopóki człowiek nie uświadomi sobie przyczyn: przez rok mówili tylko o miłości, bo nie mieli innych tematów.

Żabko, króliczku, ślimaczku, sarenko. Wilczku, zajączku, skarbie, kochanie. Naokoło było życie, a my byliśmy poza nim, miłość, tylko miłość, przez rok mówiliśmy tylko o miłości właśnie dlatego, że miłości nie było!

Głóg trzy razy ścinany, trzy razy łączył jeden grób z drugim, w ciągu nocy wyrastał ponad kaplicę, pałac miał być z kryształu, miał pachnieć różami i świecić o poranku, a trzynastoletnia dziewczynka dotykała bicia serca końcem noża — „Tu jest twe miejsce! Zbawczy puginale...” — i padała w dół, w mrok grobowca, Panowie miłościwi! dobrzy rybałtowie dawnych czasów, Beroul, Thomas i przewielebny Eilhart, i mistrz Gotfryd opowiedzieli tę opowieść dla tych, którzy miłują, nie dla innych — co mamy z tym wszystkim wspólnego? Zmarnowaliśmy taką szansę! Niestety, kochane dziewczę, cóż znaczy ten śpiew, i szaleniec bez pośpiechu oddalił się tańcząc. Niech Bóg ma kochanków w swojej pieczy! Co mieliśmy z tym wszystkim wspólnego?

Na ulicach wyrastały barykady, i wracało się z wiecu, i wracało się z bitwy do tego, co nie było ani rzeczywistością, ani miłością— Dotknij mnie obejmij pocałuj. Moja śliczna, moja ciepła — co to miało wspólnego z życiem, ten romans, ten głos przez telefon, ten samochód i „Why don't my mother love my hair?!!!” z malutkiego magnetofonu, który Martha trzyma na kolanach, i motele, hotele, wynajęte pokoje, restauracje i bary, i butelki, wypijane wieczorem, zanim się poszło do łóżka, i łóżko też, co to miało wspólnego z rzeczywistością, i pocałunki, kotku, wróbelku, kanarku, a potem wstyd, że się to przeżyło. — Ach, panie! Wiemy, czym jesteśmy, ale nie wiemy, co się z nami stanie. Trzecia w nocy, niebo już prawie jasne. Czarne domy, czarne okna, nie wracać, teraz na koniec świata, iść teraz na dworzec i do któregokolwiek pociągu, w którymkolwiek kierunku, w jakiekolwiek miejsce... Powiadają, że sowa była córką piekarza. Już schody! Na jak długo? Dzień? Dwa? Wieczność pustki do następnego spotkania. Niech wam Bóg pomaga przy wieczerzy. „Kochaj mnie!” — „Kocham cię”. — „Ale naprawdę!” — „Naprawdę”.

Z okna, z półmroku schodów: ciemna sylwetka, odchodząca szybko pod jasnym, sinawym niebem, między czarnymi budynkami: mrok zepchnięty z nieba (już jasno!) na ziemię, słońce ukryte, jeszcze przed wschodem... Boże was chroń, panowie, obyście mogli żeglować szczęśliwie! Ku jakiej ziemi płyniecie? — Do Tyntagielu. — Do Tyntagielu? Ach panowie, weźcie mnie ze sobą!

I tak przez rok! Żadnego innego tematu: kiedyś zaczęła mówić mu swój ulubiony wiersz, ale jej przerwał, bo właśnie stali przed domem, w którym mieszkał w dzieciństwie. Kiedy indziej przeczytał tekst jej przemówienia, i powiedział, że to czysty faszyzm: ich jedyna rozmowa na inny temat!

Wezwanie do użycia siły jest czystym faszyzmem!

A jak zwyciężyć bez użycia siły?

Demokratycznie!

Ach, demokratycznie! Daj spokój, my się nigdy nie zrozumiemy, nawet nie warto rozmawiać.

Faszyzm, Martha, to jest czysty faszyzm: zachwycać się Komuną Paryską! Równie dobrze mogłabyś uwielbiać Hitlera. I uwielbiasz go, prawda? Na pewno go uwielbiasz! Walka zbrojna! Kpiny z parlamentu! Nazywać demokrację spróchniałym szkieletem dawnego bohatera! Faszyzm, mówię ci, Martha, to jest czysty faszyzm, mówię ci, Martha... — Ach, daj spokój, przestań, przestańmy o tym rozmawiać, przestań, wilczku, pocałuj mnie, pogłaszcz mnie, wilczku, proszę, tutaj, dotknij mnie tutaj, ach, skończ z tym tematem, o, tak mnie dotknij, ach, jak mi dobrze, wystarczy, że mnie dotkniesz, a prawie mdleję, o Boże, ja zaraz zemdleję, wilczku, zającu, jeszcze trochę, jeszcze ciągle, zawsze, nie przestawaj, nigdy nie przestawaj...

I tylko jeden powrót do tego tematu: przygotowywała coś o faszyzmie, w jego mieszkaniu, siedząc przy jego stole pisała szybko o Hitlerze i tak dalej, „Ach, o Hitlerze!” — powiedział – „czy dałaś dostateczny wyraz swemu uwielbieniu?” A przecież nie mogła z nim zerwać, nikt inny nie umiałby jej tak dotykać, tego nie mogła się wyrzec, więc tylko: „Tak, dostateczny... chodź tu do mnie, ach, zdejmij to. Boże mój, zdejmij szybciej!”

A jednak, mimo wszystkich kompromisów, mimo wszystkich „Pocałuj mnie”, kiedy aż sztywniała z nienawiści, mimo tego wszystkiego, po roku: „Martha, nie możemy się pobrać, długo nad tym myślałem, wszystko nas dzieli, jesteś za wielką indywidualistką na małżeństwo, no i różnice światopoglądowe, to znaczy, ja nie mam światopoglądu, a poza tym, w gruncie rzeczy, Martha, ty mnie nie kochasz”, może wystarczyłoby parę pocałunków, żeby to naprawić, ale już nie chciała naprawiać, zbyt zmęczona tym wszystkim — przez rok rozmawiać tylko o miłości z braku innych tematów! kto by to wytrzymał? — i powiedziała tylko: „Wynoś się!”, a kiedy wyszedł, zaczęła robić wyciąg z najnowszych gazet amerykańskich, wszystko o Irlandii.

I raz na zawsze koniec z poważnymi historiami!

Tylko po nocach, i w ciągu dnia, w którejkolwiek chwili, przypomnienie i udręka: nikt już nie zrobi tego tak jak on, nigdy, z nikim, małżeństwo to bzdura, ale gdyby można było zawrzeć z nim układ, na dziesięć lat czy do końca życia: zwykłą umowę handlową, będzie do niej przychodził dwa razy na tydzień, nie powie ani słowa, będą się kochali, ona będzie mu płacić... ale trudno zaproponować coś takiego człowiekowi, z którym rozmawiali tylko o małżeństwie, ciągle o małżeństwie, więc trudno: przygody, hotele. A zresztą to drugorzędne, trzeciorzędne, pięciorzędne!

Tak więc doszła do dwudziestu czterech lat pozbywszy się wreszcie nierzeczywistości i złudzeń: teraz tylko prawda! Nic prócz prawdy! Estravados powiedział już ostatnie słowa, zastygł na moment z pięścią uniesioną w górę, wszyscy zerwali się z miejsc, E—STRA—VA—DOS! E-STRA-VA-DOS! CUBA SI, YANKEE NO! CZERWONA HISZPANIA! CZERWONA EUROPA! Ale jedni znów wołają swoje:... TROCRI! ROSA!, a inni: ... STALIN! MAO! — i znowu bitwa haseł, w ten sposób nigdy nie wypracujemy wspólnej linii, do diabła, czym obrzucają jedni drugich? Prawdą czy symbolami? Co znaczą te nazwiska? Czy to istota rzeczy, czy tylko słowa? A jeżeli jedność — to według jakiej linii, na jakiej podstawie? Niech żyje wolna Irlandia!

 

 

3

 

— Ktoś musi zacząć.

Wiecznie te same słowa! Wiecznie te same słowa, a taki mamy piękny świat, taki ciekawy świat, można być za rewolucją, więcej: nie można być przeciwko rewolucji, ale taki mamy ciekawy świat, jasne, rewolucja, o to właśnie chodzi: kiedy pomyślisz, że przyjdzie rewolucja i zniszczy to wszystko, Jean-Pierre, dopiero wtedy widać, jakie to piękne, wszystkie te głupstwa, które skończą się zresztą bez rewolucji, samego czasu wystarczy, więc o co chodzi? Zobacz, Jean-Pierre, to zupełnie jak o nas, to jest prawdziwe, spójrz tylko, Jean-Pierre, jaka w tym prawda!

Na rysunku w „Jours de France” para leży na łóżku, nad łóżkiem rewolucyjny plakat, w rękach rewolucyjne gazety, nawet spodnie i koszulki, jakie oboje mają na sobie, są rewolucyjne; dziewczyna ma ładniutką, nadąsaną buzię, podparła podbródek zaciśniętą pięścią i mówi do chłopca: „Boję się jednak tego świata, o który walczymy. Świata, w którym nie będzie przeciw czemu protestować!”

Niczego nie rozumiesz, Sylvie... ależ, Jean-Pierre! Niczego nie rozumiesz, Zjemy coś? Tak. Na rysunku w „Jours de France” siwowłosa staruszka robi na drutach; wchodzi młoda dziewczyna z transparentem i skarży się: „Nie jesteś miła, mamo! Nigdy nie przyjdziesz popatrzeć, jak manifestuję!”

Na ścianie wszystko, co powinno być na ścianie: Che Guevara w czapce z pięcioramienną gwiazdką (dobito go, rannego, we wsi Higueras, po torturach, serią z automatu od pasa w dół, żeby nie umarł od razu: straszliwe męki do chwili, w której któryś z żołnierzy, pijany, strzelił jeszcze raz), plakat Toulouse-Lautreca z May Milton w nocnej koszuli i czarnych pończochach, ten sam plakat, który wisiał w pokoju Picassa podczas jego Błękitnego Okresu, i jeszcze flaga wietnamska: słuchaj, Sylvie, o co ci chodzi z tym starym światem?

Ach, wszystkie te piękne rzeczy, które są naszą epoką, a których potem nie będzie, nigdy nie będzie, i będzie się o nich czytało jak o dyliżansach, albo jak o dorożkach na gumach, mieszkaniach oświetlonych gazem i o spódnicy Klaudyny, krótkiej, bo sięgającej tylko do ziemi... owszem, coś z tego zostało, le col Claudine, ale nic więcej! Reklamy w czasopismach: codziennie budzisz się z fanfarami, bo na śniadanie są biszkopty Gringoire! albo: Pierwsze perfumy dla kobiety samodzielnej!, a jakiś mężczyzna pisze do Kuriera Serc: „Kiedy wróciłem z wakacji, zobaczyła na moim palcu pasemko nieopalonej skóry i domyśliła się wszystkiego...” — mówisz, Jean-Pierre, że w społeczeństwie przyszłości nie będzie cudzołóstw, kłamstw, podwójnego życia, że ludzie będą wobec siebie bezwzględnie szczerzy, będą się porzucali, ale nie zdradzali, nie upokarzali; ale, Jean-Pierre, czy wtedy nie będzie nudno?

 

 

4

 

— Porażka nie jest argumentem — mówi Estravados, obrysowany ostrym światłem, z uniesioną, zaciśniętą ręką, podkreślającą swym ruchem padające słowa — i tysiąc porażek także nie jest argumentem dla zaprzestania walki... Jakim wspaniałym argumentem przeciw rewolucji była klęska 1905 roku! Lenin nie przyjął tego argumentu, i ponieważ za drugim razem zwyciężył, tchórze i nędznicy, tacy sami, jak ci, którzy dzisiaj — nazywając siebie marksistami! — piętnują jako awanturników i idealistów ludzi, którzy zginęli, dlatego właśnie, że zginęli, tacy właśnie nędznicy i tchórze upadli przed nim na kolana! A gdyby rewolucja zwyciężyła dopiero za trzecim razem? Gdyby interwencja osiemnastu państw odniosła skutek, gdyby rewolucję i tym razem pokonano, czy komuniści powinni byli przestać walczyć? Ci, którzy potępiają nas za to, że nie ograniczamy się do bogobojnej, grzecznej, miłej działalności związkowej, do popierania podwyżek płac i budowy żłobków, ci, którzy potępiają nas za to, że walczymy o przełom społeczny, potępiają jednocześnie Lenina i partię Lenina, która poniosła klęskę w 1905 roku! Potępiają Komunę Paryską! Potępiają rewolucję hiszpańską, za którą zginął mój ojciec, potępiają rewolucję indonezyjską; i potępiają także pierwszą, nieudaną rewolucją chińską, pierwszą, nieudaną rewolucję kubańską... Ale my odpowiadamy im oto z tej sali — mówię w imieniu wszystkich, którzy teraz na tej ziemi walczą czynnie w imię rewolucji socjalistycznej — odpowiadamy im oto, tchórzom i oportunistom, karierowiczom z legitymacjami partyjnymi, obrońcom imperializmu; odpowiadamy im oto: nie zatrzymamy się. Nie przerwiemy walki. Nasze zwycięstwo będzie dla nich najlepszą odpowiedzią. Niech żyje proletariacki internacjonalizm! Niech żyje rewolucja!

 

 

5

 

Przeżyliśmy Maj! Przeżyliśmy Maj, a co po Maju?

Jean-Pierre, nieś sztandar! Czarny sztandar w rękach Jean-Pierre'a. WSZYSCY JESTEŚMY NIEMIECKIMI ŻYDAMI! Kilkadziesiąt tysięcy pod Łukiem Triumfalnym, sztandary są czerwone i czarne, Międzynarodówka. To już rewolucja! Mamy sztandary, mamy wszystko, czego trzeba: to już rewolucja! Sztandary i portrety: gruby Chińczyk, podobny do Wisznu, do tego Wisznu, którego posążki sprzedaje się od lat jako posążki Buddy, Chińczyk, który prowadził Wielki Marsz, mając przy sobie tylko drewnianą miskę na ryż i zeszyt, w którym, na postojach, pisał wiersze: MAO! VIVE! A BAS! LONG LIVE! DOWN! Chudy Trocki w binoklach; rewolucja permanentna, rewolucja światowa, pociągi pancerne, płomienne przemówienia, rozpięty szynel i czapka z gwiazdką, polowanie na tygrysy w Turcji i „La Revolu— tion trashie”: VIVE! A BAS! LONG LIVE! DOWN! Ho Chi Mmh: rewolucja wietnamska! Lenin! MARKS! — ENGELS! — LENIN! — TROCKI! — ROSA! Inny portret: mężczyzna z wąsami, w wojskowej bluzie: MARKS — ENGELS — LENIN — STALIN — MAO! Niech żyje anarchia! Bakunin! Czerwony szalik na szyi Augusta Comte'a, pomnik w czerwonym szaliku! Czerwony sztandar wetknięty w dłoń innego pomnika! To już rewolucja! Samochody burżujów na barykady! Podpalić barykady, zanim je opuścimy! ZABRANIA SIĘ ZABRANIAĆ. Komuniści zdradzili! REVOLUTION — COPULATION. Co za idiota to wymyślił!? Ośmieszają nas tylko! W każdej chwili może wkroczyć wojsko! Rezerwa robotników! Strajkują, ale nie przyłączają się! Wina komunistów. Zdradzili. Nie, my tu jesteśmy komunistami. A my nie. Rewolucja! Nowy Październik! Nie: nowy 1905. Klęska.

Przeżyliśmy Maj, a co po Maju?

— O co ci właściwie chodzi, Sylvie?

Tym razem nie mówi już o pięknym starym świecie, o jego najpiękniejszych rzeczach, których byłoby szkoda, a które trudno jej nawet wyliczyć, biszkopty GRINGOIRE, boutiques Sheila, nie:

Jak długo to będzie trwało?

Sam siebie pytam!

Siedzą obok siebie na łóżku, pod plakatem z Guevarą, oboje w dżinsach i białych podkoszulkach, Sylvie zgarnia ręką czarną grzywkę, która ciągle rozjeżdża się na dwie strony, zamiast zasłaniać porządnie całe czoło: „Rewolucja, rewolucja, a teraz co?”

Pustka!

— Roland, co teraz będzie?

Roland nie wie, co będzie, ale nie można się załamywać, coś trzeba robić! Wszyscy do Mao Spontex: Roland zamieścił już dwa artykuły w „Vive la revolution”, ten chociaż coś robi... a więc?

— A więc? W każdym razie nie siedzieć bezczynnie! Robimy burżujom gorące lato, tak czy nie?

O tym mówią wszyscy: zrobić burżujom gorące lato! W tym roku zamiast wakacji będą mieli wojnę domową!

Partyzantka w środku Paryża, to ma swój urok: Sylvie, podaj pędzel. I czerwoną farbą na białym samochodzie: Precz z V Republiką! Albo: Pokój dla Wietnamu! Albo: Niech żyje Mao!

NIECH ŻYJE REWOLUCJA!

Napisali to na murze, wielkimi, mocnymi literami, trochę krzywo, ale taki pośpiech... I już kask policjanta. Uciekać! Tupot nóg po chodniku. To jednak coś!

Przebijają opony samochodów, tych najdroższych. Albo kamieniem w szybę. Kamieniem w witrynę. Czerwoną farbą na murze.

Czerwoną farbą na karoserii: GLINY PRECZ!

NIECH ŻYJE NOWY RUCH OPORU!

 

Dobrze, ale co więcej? Co dalej? Gorące lato nie wyszło: nuda. Przeżyliśmy Maj, a co po Maju?

 

Profesor Wiener nie miesza się do polityki, nigdy się do niej nie mieszał; siwa broda rozczesana starannie i jedwabista, siwe brwi rozrastają się krzaczaście nad błyskiem okularów, z chusteczki w kieszonce zawsze wyprasowanej marynarki bije zapach wody kolońskiej, drogiej wody; profesor Wiener ma zawsze cudownie wyczyszczone buty, przy niepogodzie nosi parasol, przed wykładem powoli, z denerwującym spokojem zapala cygaro, zakłada nogę na nogę, spodnie z idealnym kantem, i żadnej gołej skóry, żadnej owłosionej łydki nad piękną skarpetką, przed profesorem rozłożony brulion z notatkami, brulion jest elegancko oprawiony, pismo wyraźne, notatki porządne. Profesor Wiener jest poza polityką; ani się nie bratał z rozpłomienionymi studentami, nie chwytał za sztandar, nie nosił w kieszeni czerwonej książeczki i nie sprzedawał „Cause du peuple”, kiedy pismo zamknięto, aresztowano dwóch kolejnych redaktorów, i kiedy każdy rewolucjonista za punkt honoru poczytywał sobie kolportaż „Cause du peuple”, każdy postępowy nie-rewolucjonista także, Sartre ostentacyjnie sprzedawał „La Cause” na ulicy, zastąpił nawet aresztowanych redaktorów, żeby bronić w ten sposób pisma: Jego nie ośmielą się aresztować! — nie, profesor nigdy nie zrobił żadnego z tych pięknych gestów, ani też nie wzywał policji, nie donosił, to oczywiste i najbardziej denerwujące: ten człowiek rzeczywiście starał się być poza polityką! Wierzył, że to mu się uda! Z czego składał się jego świat? Chciał być tylko uczonym: w takim świecie! Tylko uczonym, wśród tych wszystkich, którzy padają w błoto tuż po trzasku wystrzału, wśród tych wszystkich, którzy budują barykady i ślepną od gazów łzawiących; chciał być tylko uczonym po zobaczeniu tego zdjęcia: trzech żołnierzy amerykańskich, odżywionych, roześmianych, fotografujących się na pamiątkę z obciętymi głowami trzech Wietnamczyków, nawet po tym! Powierzchnia ziemi pęka i rozpada się wokół niego, a on zakłada nogę na nogę, wyciąga chusteczkę, roztaczając na parę metrów zapach wody kolońskiej, zapala cygaro i zaczyna mówić o Bergsonie. Bergson!

Z czego składa się jego świat? W głębi, pod korą drobnych percepcji, pod powierzchnią rozszerzającej się i rozpływającej w świecie zewnętrznym kuli, pod warstewką ściętego lodu zewnętrzności trwa, przenikalna intuicją, ciągłość przepływu... Współodczuwanie intelektualne z tym, co najbardziej wewnętrzne w zewnętrzności: bezpośredni kontakt jaźni z samym sobą. Tym żyje: a świat?

Profesor wychodzi po wykładach, wieczorem, pada deszcz: rozłożył swój wielki, nowy parasol, jest ciemno. Przechodzi przez dziedziniec. Nagły ruch, trzy postacie, pojawiające się nie wiadomo skąd: „Le sale bourgeois!”

Ktoś wyrywa mu parasol, czyjaś ręka chwyta go za kołnierz: „Przeklęty burżuj!” Jego parasol, połamany na kawałki, tamci mają ze sobą młotek, mają nożyce, przygotowali się do tej chwili; wyciąga rękę — ratować! jego parasol! jego nowy parasol! — ale rękę mu wykręcono, czuje straszny ból, coś głośno chrupnęło, krzyczy. „Burżuj nauczy się moknąć na deszczu” — mówi dziewczyna, i zrywa mu z głowy kapelusz, rzuca go w błoto, przydeptuje, tańczy na nim jakiś zwariowany taniec, triumfuje. „Jakie białe rączki!” — mówi chłopak, przytrzymując ręce profesora, który przestał już powtarzać: „Ależ to pomyłka... panowie... nie rozumiem... to bezprawie!”, oniemiał, nie wyrywa się nawet, zresztą odkąd stłuczono jego okulary, nie wie, jak się bronić, widzi wokół siebie mgłę, bez okularów przestał być sobą, jest słaby, straszliwie słaby, jest bezbronny. „Na litość boską!” mówi tylko, a chłopak powtarza: „Jakie białe rączki! No, zrobimy burżuja czerwonym, Sylvie, dawaj farbę! — i pacnięcia farbą po rękach, po twarzy, resztą zachlapano palto, „Wkrótce wasz koniec, burżuje!” — mówi jeden z chłopców, a potem wszyscy troje rzucają się do ucieczki, ktoś idzie, pospieszne kroki, profesor Wiener stoi nad resztkami swego parasola i kapelusza, nad okruchami szkła ze stłuczonych okularów, czerwony od olejnej farby, w schlapanym farbą palcie, do którego przyczepiono napis:

 

PRECZ Z UNIWERSYTETEM GLIN!

 

 

6

 

— Czy jedność jest możliwa? — pyta Dieter Wolt, i natychmiast dziesięć głosów jednocześnie: tak!

Obrady komisji do spraw zjednoczenia lewicy rewolucyjnej. „Czy jedność jest możliwa?”

Tak — mówi Raymond Krivitzky, poprawiając fioletowy krawat w groszki — tak, ale na bazie marksizmu-leninizmu.

To znaczy trockizm!

Trocki i Róża Luksemburg byli jedynymi, którzy...

Ale maoiści?

Nikt bardziej od nas nie chce zjednoczenia: przypominam, że to trockiści od lat nawoływali...

— I nie zdołali nawet zjednoczyć się sami!

— Dążymy do tego.

 

W antyimperialistycznej to samo: Estravados na razie milczy, Martha Doherty już mówiła; „Jesteśmy za szerokim frontem, za szerokim frontem lewicy, całej lewicy...”

— Czy wraz z anarchistami?

— Tak.

Nigdy!

Rola anarchistów w rewolucji hiszpańskiej...

Anarchiści nie są lewicą! Sami nie przyznają się do naszego ruchu! Zjednoczenie z anarchistami?

A z Mao Spontex?

Ci się uważają za maoistów!

Zgódźmy się na jedno: chodzi nam o zjednoczenie wszystkich sił rewolucyjnych, w tym także o wyrwanie wartościowych kadr ze skorumpowanych partii komunistycznych...

Także lewicowi socjaliści.

Chwileczkę — odzywa się wreszcie Estravados — o czym właściwie mówimy: o zjednoczeniu szerokiego frontu sił postępu, czy — awangardy rewolucyjnej, która będzie kierować tym szerokim frontem?

 

Niektórzy pozakładali na uszy słuchawki, ale tłumaczki nie nadążają, gubią się: dyskusja po angielsku, trudno, każdy powinien znać angielski!

— Jak długo możemy czekać? — pyta Jean-Pierre. — Aż wygaśnie cały entuzjazm? Trzeba wreszcie zacząć! Ktoś musi zacząć!

Martha Doherty mieszka w tym samym hotelu, co David Sinclair; przerwa obiadowa. Spotykają się przy recepcji: Numer 82! — mówi Martha. Numer 104! — mówi Sinclair; biorą klucze i patrzą na siebie.

„Nareszcie się spotkaliśmy, to śmieszne, znać siebie nawzajem tylko z gazet!” — „Nigdy nie widziałam zdjęcia, czytałam tylko, czytałam Rewolucja to sposób bycia i tak dalej, nie zgadzam się z panem...” — „Mamy okazję podyskutować na Kongresie, napije się pani?”

Bar jest obok recepcji; wnęka, lada, za ladą bateria butelek, barman w białym kitlu. „Gin z tonikiem” — mówi Sinclair.

Dla mnie coca-cola.

Zapalają papierosy. „Umie pani wróżyć z ręki? Ja umiem”. Bierze jej rękę, otwiera, dotyka palcem linii: normalny początek przygody. Martha patrzy już na to tak obojętnie... „No i co mnie czeka?”

— Nie dokonała pani jeszcze żadnego decydującego wyboru: w sprawach serca wszystko w zawieszeniu, wszystko się jeszcze może zdarzyć; linia życia długa, ale też poplątana, niezdecydowana... Spełnienie ambicji na pewno.

— Ach, ambicji!

Wstąpimy do mnie na drugiego papierosa?

Nie wiem...

Wstąpimy! Tylko na chwilę!

To piętro wyżej, tak?

Piętro wyżej? Nie, dwa piętra!

Piętro wyżej od tego, na którym ja mieszkam.

Ach, tak! Piętro wyżej.

Winda, korytarz, klucz w zamku: pokój, niezupełnie taki sam, łóżko stoi inaczej, kanapa jest brązowa, szafa z lustrem, a u niej jest bez lustra; na szafce nocnej leży otwarta książka. Martha nachyla się nad nią: komiks! Czytasz komiksy?

Komiksy to cała nasza epoka, streszczenie naszej epoki, coś najbardziej dla niej typowego!

A mnie nudzą.

Nie pocałujesz mnie?

Dlaczego miałabym cię pocałować?

Pocałuje mnie!

Pocałunek, i przerażenie Marthy: to ją nudzi! To już ją nudzi!

A więc — czy to możliwe, żeby on był podniecony? Żeby czuł cokolwiek innego, niż tę nudę i absolutną obojętność, nic więcej, ani przyjemności, ani przykrości, niczego? Dopiero w takich chwilach widzi się cały sens miłości: gdyby tu byli z tamtym, z jej jedynym romansem, zaraz po zamknięciu drzwi padliby sobie w ramiona, zaczęliby tańczyć po pokoju. „Jak się cieszę, że jesteś tu ze mną!” — „Jak się cieszę, że jestem tu z tobą!” — „Nareszcie sami!” — ”Wilczku” — „Sarenko” — „Zajączku”. Sens miłości! Ale miłość niszczy wszystko, co wartościowe w człowieku, więc? Więc lepiej żyć właśnie tak, jak w tej chwili. „Gorąco tutaj”, mówi David Sinclair i zdejmuje marynarkę, Martha zsuwa z nóg pantofle, „Rozbierzesz się? — ”Dlaczego miałabym się rozebrać?”, pyta Martha tak znudzona, że robi jej się niedobrze. „Mówię ci, że się rozbierzesz”, to miało być czułe, całuje ją w ucho i szyję, całuje ją w usta, o Boże, to jest nudne, nudne, nudne! Co się stało z tą dawną radością? Są teraz nadzy, leżą na tej brązowej kanapie: nudno! A potem już pierwsza sekunda zmusza Marthę do krzyku, szamocze się pod nim, drży, szarpie palcami kapę, jęczy, popłakuje, oddycha coraz szybciej, tak szybko, że prawie się dusi: to automatyczne, to normalne, to jedyny sens takich chwil. I już koniec; David Sinclair wyciąga się obok niej i pomrukuje. „Co?”

— Nic... jest mi dobrze.

Znowu jest nudno, nudno, nudno; dzięki Bogu zaraz zacznie się sesja popołudniowa, za chwilę będzie coś, co naprawdę ma sens, no, koniec z tym, wyciąga rękę po swój zegarek, zdjęty przed chwilą: to już przeszłość.

 

 

7

 

Tak, zwyciężyli! W Madrycie i w Genewie, w Sewilli i w Barcelonie, tak, jak zwyciężyli potem w Dżakarcie i w Higueras, zwyciężyli najpierw w Katalonii i w Asturii, w Andaluzji i w Walencji, w Sierra Morena i w Kastylii, potem był Bandung i Sajgon, zwyciężyli! Od dnia, w którym przez radio rozległy się słowa: „Nad całą Hiszpanią bezchmurne niebo”, sygnał rebelii faszystowskiej, po tę straszną śmierć w Higueras, w pustej szkolnej klasie: tyle razy zwyciężyli! Ojciec zginął pod Brunete, na brzegu Guadarramy: w nocy widział pożary od bomb zapalających, płonęły lasy, ogień pełzał po polu, huku samolotów nie słyszało się już wcale, oczy same zamykały się ze zmęczenia; dalej był Madryt. Na ulicach Madrytu pisano jeszcze NO PASARAN!, nad ulicami rozwieszano transparenty: NO PASARAN!

EL FASCISMO QUIERE CONQUISTAR MADRID

MADRID SERA LA TUMBA DEL FASCISMO[2]

Tymczasem czołgi faszystowskie doszły pod Brunete, ojciec zginął, zginął w bitwie, która jednak została wygrana, ale i tak przegrano wojnę. Przegrano wojnę, nad całą Hiszpanią bezchmurne niebo, msze dziękczynne i bijące dzwony w kościołach, tego już nie widział, rozdzwoniona, dziękczynna Hiszpania z Franco klęczącym przed ołtarzem i z trupami wyrzuconymi z grobów została za nim. Zdążył jeszcze zobaczyć Brygady Międzynarodowe defilujące po raz ostatni przed przekroczeniem granicy w Perthus, milczącą defiladę, straszliwie smutną: ci też opuszczali Hiszpanię, tak samo, jak on, dziecko z matką; Los Voluntarios de la Liber— tad![3] Trzydzieści tysięcy cudzoziemców, walczących za republikę hiszpańską; potem największe pragnienie przez całe życie: powtórzyć to! Niech to się stanie regułą, w każdej naszej walce: Los Voluntarios de la Libertad! Odkąd tylko znalazł się, Hiszpan, na drugiej półkuli, na kontynencie mówiącym po hiszpańsku: jego walka w rewolucji kubańskiej! Potem w partyzantce! Głupcy i dranie będą to potępiać, idealiści i dranie będą pleść o idealizmie i donkiszoterii: tak, świat (być może) można zmienić bez cudzoziemców, ginących za obce kraje, ale człowieka? A czym będzie zmieniony świat z nie zmienionymi ludźmi?

Przegraliśmy!

Zwyciężyliśmy!

Wkraczamy do Hawany!

Niech żyje rewolucja!

Biurko z dzwoniącymi telefonami.

Wiece. Jeden po drugim. Przemówienia. Jedno po drugim. Pisać. Dyktować. Telefon. Podpisać. Oddać. Przesłać. Telefon, telefon, telefon.

1 Maja w Pekinie, na Placu Niebiańskiego Spokoju! Tłumy, przelewające się przez miasto. Pokaz ogni sztucznych nad Placem Niebiańskiego Spokoju: rozpryskująca się na czarnym niebie tęcza.

Szanghaj.

Wychował się na tej książce: książka, którą czytał na studiach, w Rio de Janeiro, podręcznik rewolucji dla inteligentów (ale przecież miał za sobą Hiszpanię, Hiszpanię dziecka, i ludzi, żegnających Hiszpanię w Perthus), stąd pierwsze, niecierpliwe pragnienie: mieć pokój na najwyższym piętrze hotelu, i żeby już prędzej była noc: wyjrzeć przez okno, spojrzeć w dół, i zobaczyć Szanghaj Malraux. Morze ruchomych świateł. Tysiące, miliony świetlików. Światła! Nigdy nie wiadomo, co właściwe oświetlają.

Afryka.

Branie pieniędzy za broń jest zbrodnią! Kto podejmie się zbiórki pieniędzy na broń dla rewolucjonistów Afryki i Ameryki Łacińskiej? Godzą się tylko trockiści.

Rok w Afryce: praca polityczna, przede wszystkim, praca polityczna od podstaw, tyle do zrobienia! Ale jak dać im broń? Jak ściągnąć tu ludzi — z Europy, Azji, Ameryki! — w jaki sposób stworzyć znowu brygady międzynarodowe, brygady międzynarodowe innego świata?

Awanturnik! — piszą postępowe gazety — odeszliśmy od eksportu rewolucji!

Ameryka Łacińska, dżungla, muły, błoto, Ramon tonie podczas przeprawy, w oddziale jest Francuz, jest Niemiec: to już początek! Argentyna, Brazylia, Boliwia, Kuba. Tych parę narodowości — to już początek wielkiego marzenia. W plecaku tom Marksa, tom Lenina, tom Trockiego, w najbliższej kryjówce wymieni się te książki na inne.

— Należy podsumować sytuację. Jest dobra. Mimo popełnionych przez nas błędów jest dobra. Strajk górników. Przetargi w rządzie. Nie zmniejsza to ciężaru popełnionych przez nas błędów. Zastanówmy się...

Jesteśmy za pokojowym współistnieniem — piszą postępowe gazety. — Estravados dostarcza kapitalistom argumentów!

Jedna linia, główna linia życia: od Perthus do śmierci, to jedno jest pewne, skończy się w chwili śmierci.

Eksport rewolucji! — piszą postępowe gazety — mieszanie się w wewnętrzne sprawy innych państw — argument przeciw nam!

Walka musi zawierać ryzyko, do zwycięstwa dochodzi się po stopniach, którymi są klęski; ale niczego się nie osiągnie bez walki!

Jeżeli zwycięży, będzie to tak, jak gdyby Madryt i Grenada, Sewilla i Barcelona, Dżakarta i Higueras były tylko tymi stopniami: wielkie, straszliwe schody.

 

 

8

 

Na rysunku w „Jours de France” grubas czyta gazetę, za jego fotelem staje rozpromieniona dziewczyna: „Spłaciłeś wreszcie swój dług wobec rewolucji, tatusiu! Rozbiłam twój samochód, jadąc rozklejać plakaty!”

 

David Sinclair jest w Paryżu: nosi czerwony sweter i czarne wąsy, ręce trzyma w kieszeniach. Spotkali się, pokój pełen dymu, zatłoczony, siedzą na podłodze, na łóżkach, rękami obejmują kolana. „A więc” — pyta Sinclair — „co to dla was znaczy — być rewolucjonistami?”

Robić rewolucję! — woła Roland, ale Sylvie już wpada w jego słowa:

Żyć rewolucją!

Zmienić życie, zmienić moralność!

Zmienić stosunki społeczne!

Ale słuchajcie, dlaczego właściwie chcemy rewolucji?

Bo to jest piękne! — woła Jean-Pierre, a David Sinclair mówi:

— Ale przecież... słuchajcie, w teorii, to prowokacyjne pytanie, ale mówię: w teorii — czego nam brak w starym społeczeństwie?

Głośny wybuch śmiechu.

— Wszystkiego!

Społeczeństwo, w którym się dusimy...

Ale słuchajcie, to jest prowokacyjne pytanie, ale musimy sobie takie pytania zadawać: społeczeństwo kapitalistyczne przeżywa prosperity. Średni poziom rośnie. Wolność osobista jest większa niż kiedykolwiek...

Znów wybuch śmiechu.

Wolność? Wolność osobista?

Widziałeś, co robią z tymi, którzy sprzedają „Cause du peuple”?

Nie popieramy „Cause du peuple”.

Przepraszam, ja popieram.

Wolność osobista! Jeżeli za ubiór nie podobający się policji dostaje się pałką...

Jeśli masz w kieszeni gazetę lub książkę, niezgodną z głęboką filozofią glin...

... z ich epistemologią, ontologią, etyką i estetyką...

Jeżeli masz „płyty goszystowskie”! Jeżeli masz „pisma goszystowskie”! Wolność! W ciągu całego stulecia tylko podczas okupacji zdarzały się takie rzeczy, jak to, co w 1970... aresztowanie dwóch redaktorów naczelnych! Francja...

Francja była ostatnim bastionem wolności, ale już nim nie jest.

Dlaczego nie wolno zażywać narkotyków?

Tak: dlaczego za moje własne pieniądze nie wolno mi kupić narkotyków? Co to komu szkodzi?

Huxley miał rację: w społeczeństwie przyszłości, pamiętacie, każdy dostawał za swoją pracę narkotyki.

— Wolność! To kpiny!

Mamy większą wolność seksualną...

Śmieszne! Tam, gdzie istnieje przymus społeczny, zmuszający do małżeństwa...

Ale czym ma być rewolucja? Tym, czym jest dla tych stęchłych, dogmatycznych...

... dla oficjalnych partii...

Wyzysk klasy robotniczej! Czy o to nam chodzi? Wnoszenie świadomości do klasy robotniczej, skoro do niej nie należymy! Czy o to nam chodzi?

— Nie.

Komuniści z tym ich ple-ple-ple...

Mów: oficjalni komuniści.

Oficjalna lewica! Klasyczna lewica! Śmiechu warte!

Nikt nie chce socjalizmu w stylu oficjalnych, komunistycznych...

Mów za siebie.

Ty chcesz?

Ale nie mów: „nikt”.

Czego nam brak w społeczeństwie kapitalistycznym?

Szczęścia — mówi Sylvie, i wszyscy milkną.

Tak — powtarza David Sinclair — szczęścia.

A więc?

A więc — mówi David Sinclair — chodzi o sam stan rewolucji, o uczucie rewolucji, o przeżywanie rewolucji, niepotrzebna nam partia, ideologia, program: sami zrobimy rewolucję. Wystarczy postawa rewolucyjna. Jeżeli wszyscy będziemy mieli postawę rewolucyjną, nie potrzebne będzie nic więcej.

A Estravados?

Ach, Estravados! To wspaniały człowiek, ale dogmatyk... chce jedności ze skrajną lewicą, bo oficjalna uczepiła się pokojowej drogi i walki parlamentarnej, ale co on ma z tym wspólnego? To klasyczny marksista! Żelazna dyscyplina i tak dalej, co oni zrobili na Kubie? W końcu to jeden z paru ludzi, którzy stworzyli dzisiejszą Kubę — i co z niej zrobili?

Na Kubie mają uroczyste śluby! — woła z obrzydzeniem Roland.

Tak samo, jak w Sowietach, w Sowietach po ślubie robią przyjęcia w restauracji „Bo cian”! Wiecie czemu? Bo według nich bocian przynosi dzieci. Tak, jak u nas mówi się, że w kapuście...

— Niemożliwe!

— Tak.

Na Kubie mają bardzo porządne motele dla par odrzucających małżeństwo, anonimowe i tak dalej... ale dlaczego tylko dla par? I to różnej płci? To moralność burżuazyjna! To nie jest rewolucja!

Komuniści we wszystkim zgadzają się z burżujami. Świętość rodziny...

To szczyt wszystkiego!

Jak ktokolwiek uczciwy może popierać mieszczańską rodzinę?

Przede wszystkim zniszczyć rodzinę! To pierwszy krok do rewolucji!

Tak: najpierw zniszczyć rodzinę!

Wszyscy się zgadzają: wszyscy za, nikt przeciw. Poniżenie. Więzienie dla dwojga ludzi. Ktoś, kto przestaje kochać, jest sztucznie przykuty przez społeczeństwo do niekochanego, musi go upokarzać, choćby nie chciał; a utrudnienia przy rozwodzie? Na ścianie wisi najmodniejszy plakat: wielka, zaciśnięta pięść; palą papierosy, sadowią się wygodnie na łóżkach, poprawiają na podłodze.

A w Ameryce, David? Jak robicie rewolucję w Ameryce?

Weathermen...

Meteorolodzy?

Tak... mają kolektywy w dwunastu największych miastach Stanów, w tylu, ile jest miesięcy w roku i mieszkają po dwunastu w jednym pokoju. Zamiast KC mają Biuro Meteorologiczne, wydają „Biuletyn Pogody” — wiadomości polityczne; poza tym wszystko na oczach wszystkich, seks i tak dalej, wszystko społeczne, nic prywatnego... Lekcje karate. Gimnastyka. Szkolenie polityczne. Sesje krytyki i samokrytyki. Zajmowanie wyższych uczelni, barykadowanie drzwi, bitwy z policją...

Są sukcesy?

Średnie.

Manifestacje?

Po kilkaset osób.

Jak się zabraliście w Ameryce do likwidacji rodziny?

Dajemy przykłady innych rozwiązań: komuny. Małżeństwa grupowe. To samo, co wszędzie. Izolacji od społeczeństwa przeciwstawia się życie w kolektywie.

Tak, życie w kolektywie! A jednak jest w tym coś paskudnego: trudno się tak od razu przyzwyczaić, Jean-Pierre, Sylvie i Roland żyją we trójkę i dobrze im z tym, ale nie wszystkim jest równie dobrze, trudno się przestawić, to nie znaczy od razu, że się chce małżeństwa!

Ale tak trudno znaleźć jednego odpowiedniego partnera, nie do łóżka, tylko do życia razem, a całą grupę?

To wina stalinizmu — wzdycha Louis, trockista z Ligi — w pierwszym okresie rewolucji zniesiono rodzinę i wszystkie te świństwa, zniesiono małżeństwo, a potem? To największa zbrodnia stalinizmu! Przywrócenie tradycyjnego małżeństwa, utrudnienia przy rozwodach, zakaz przerywania ciąży!

A odznaczenia dla wielodzietnych matek? Jak we Francji!

Czy to jest rewolucja?

To największa zbrodnia Stalina!

Więc co robić?

Żyć rewolucją! Być żywym przykładem!

— A konkretnie? Co robić?

David Sinclair nie wie, co robić.

Oczywiście znów przekłuwać opony, rozrzucać ulotki, malować hasła na murach, bić burżujów, zastraszać burżujów, nauczyć się robić bomby plastikowe, powtórzyć Sorbonę 68, zajmować inne uczelnie, tak jak wtedy Sorbonę... co więcej? Lansować życie w komunach, kompromitować jak się da tradycyjne, burżuazyjno— stalinowskie formy moralności. Kłamliwej moralności! Skoro nie ma monogamii — widzieliście wierne małżeństwo? nigdy! nigdy! nigdy! ja, mówi Sylvie, spotykam może jednego żonatego na dziesięciu, który by mnie nie podrywał już przy pierwszym spotkaniu, a nie jestem jedyną dziewczyną na świecie, mogę po prostu nie być w guście dziesiątego! jasne, wszyscy wiemy! a z kobietami jest inaczej? nie ma wiernych małżeństw! może jedno na dziesięć tysięcy, skąd, co ty mówisz, Roland, rzadziej! nigdy! — skoro więc nie ma monogamii, trzeba zwalczać to kłamstwo tak, jak zwalczamy wszystkie burżuazyjne kłamstwa... tak samo mit demokracji, mit parlamentu!

Własnym życiem udowodnić...

— Ale co udowodnić własnym życiem ?

Roland milczy, przygląda się tylko reszcie, wszystkim po kolei, pomyślał o czymś i wzdrygnął się.

 

 

9

 

Kochałam go, kochałam go; więc co nas rozdzieliło? Nie był pierwszy, nie był trzeci, nie był piąty: byłam już wytrenowana, wytresowana, nauczona zabijać siebie w każdej sekundzie, której się nie spędza samotnie, ukrywać smutek, ból, wszystko, nigdy szczerości, kiedyś myślałam: „Nigdy nie powiem «kocham», nie kochając”, a jednak powiedziałam; kiedyś nie chciałam kłamać, potem kłamałam każdym spojrzeniem, każdym oddechem; czego chciano ode mnie? Żebym była miła! Nie chciano niczego, co prawdziwe, niczego: miałam być miła. Nigdy nie robić wyrzutów. Nie żądać. Jeżeli chcę czegoś więcej, niż mi ofiarowują (dodatkowego spotkania, dodatkowych piętnastu minut, rozmowy o moim umierającym ojcu) nie powinnam proponować tego, żądać tego: powinnam błagać.

Nauczyłam się błagać, nauczyłam się kłamać każdą sekundą życia, a potem właśnie te kłamstwa nas rozdzieliły: dlaczego? Ta straszna niesprawiedliwość! Od dziecka słyszałam, że jestem tylko przedmiotem. Od dziecka czytałam, że moim życiem ma być miłość, i tylko miłość. Żeby nadawać się do miłości, żeby być w niej coś warta, musiałam stać się przedmiotem do kwadratu, do sześcianu! Nauczyłam się. Najpierw byłam szczera, mówiłam: „Jest cudownie — Jest nudno — Boli mnie — Nie chcę — Musisz — Jak pięknie — Jak ohydnie”, potem byłam mądra, milczałam. Kiedy na moje pytanie, na moje pytanie o tydzień spóźnienia, o jego przyczynę, dostałam od Jose w twarz tyradą o zbrodni, jaką było to pytanie, groźbą, że jeszcze jedno — a odejdzie, bo nie lubi czuć się winny... Skąd miałam wiedzieć, że może być inaczej?

Co możesz wiedzieć o świecie, jeżeli nie wiesz nic nawet o mnie?

Jak możesz — tego nie rozumiem — jak możesz mieć od rana do wieczora usta pełne słów o skrzywdzonych i uciśnionych i głowę pełną myśli o skrzywdzonych i uciśnionych, a to, co zrobiłeś ze mną nie jest dla ciebie nawet myślą, nawet cieniem myśli! Jak możecie wszyscy wyznawać tę waszą ideologię, tę piękną ideologię, i deptać ludzi tak, jak mnie deptano, a potem jeść obiad i rozmawiać o rewolucji, mówić: „Jeżeli będziesz mi wypominać, że coś obiecałem, a nie dotrzymałem, odejdę, nie znoszę poczucia winy!”, a jednocześnie krzyczeć na wiecach: „Rząd nie dotrzymał swoich obietnic! Prezydent na szubienicę!” — i ja nie wierzę w twoją rewolucję, nie wierzę w twoją rewolucję!

Pablo Estravados, Chrystus rewolucji — mówią tak, a nie znają cię, ja cię znałam, dlaczego mnie porzuciłeś? Zostawiłeś mnie samą z dzieckiem w tym mieście z jego wieżowcami i oceanem, zostawiłeś mnie, żeby robić rewolucję, zostawiłeś mnie, bo nie wierzyłam w rewolucję, a jak mogłam w nią wierzyć? Znałam dwóch rewolucjonistów przed tobą, gęba pełna frazesów, w łapie czerwony sztandar, a naprawdę świnie, świnie, świnie: w życiu prywatnym świnie! A ty? Zostawiłeś mnie i dziecko, i pojechałeś walczyć Bóg wie gdzie, Kuba, Boliwia, Chile, Afryka, Azja, sama nie wiem! „Maria, to jest dla mnie ważniejsze od wszystkiego na świecie”. — „I ode mnie też?” — „I od ciebie”. I mogłam wypłakać oczy, i mogłam wyklęczeć kolana, ważniejszy ode mnie był dla ciebie Stalin i Trocki, który z nich miał rację; ważniejsze ode mnie było to, czy słusznie rozwiązano Międzynarodówkę w 1942, i jak stworzyć nową Międzynarodówkę; rozumiałabym chociaż, gdybyś chciał w ciągu roku zbawić świat, to jest cel, ale ty chciałeś stworzyć nową Międzynarodówkę, która musiałaby walczyć jeszcze Bóg wie ile lat po twojej śmierci; chciałeś stworzyć nowe Brygady Międzynarodowe, chciałeś zjednoczyć prawdziwą lewicę, odciąć od niej wszystko, co skorumpowane, dogmatyczne, oportunistyczne, socjaldemokratyczne i tak dalej, sto razy to słyszałam! Pablito, czy to jest cel życia dla mężczyzny? Zarazić świat internacjonalizmem! Ja cię kochałam, kochałam, kochałam: a jeżeli umrzesz? I ta twoja wściekłość!

No to umrę, Maria, co to znaczy, co znaczy śmierć jednego człowieka, może to nawet miałoby sens, gdyby moja śmierć mogła stać się przykładem, człowiek ginący w imię internacjonalizmu, rozumiesz, Maria? Może to byłoby więcej warte, niż dziesięciolecia mrówczej pracy, zginąć i w ten sposób narzucić światu ideę internacjonalizmu, choć na jeden dzień...

Ależ ja cię kocham!

A ty na to:

Maria, na litość boską, nie mów jak kwoka!

Co miałam zrobić? Co miałam zrobić? Jestem kobietą, kochałam cię: co mogłam zrobić?

Chciałeś, żebym została rewolucjonistką!

Przecież jestem kobietą.

A ty na to: Róża Luksemburg, Klara Zetkin, La Passionaria! I jednym tchem: jakieś dziewczyny z tej waszej partyzantki, jakieś Bóg wie co, daj mi spokój!

Nawet nie chciałam cię pożegnać, kiedy wyjeżdżałeś.

Człowiek jest przede wszystkim odpowiedzialny za swoją rodzinę! — a ty na to: A za świat? — Odpowiedzialny przed tymi, którym obiecał... — a ty na to: A obowiązek wobec siebie? Człowiek przede wszystkim nie ma prawa być szmatą!

— Właśnie, mówiłam, nie ma prawa porzucać żony i dziecka!

A ty: — Nie ma prawa żyć spokojnie, kiedy świat...

Daj spokój z tym twoim światem!

Historia oceni tych wszystkich, którzy żyli w naszej epoce spokojnie, z rodzinami i miłostkami, jako zbrodniarzy!

Ach, mówisz głupstwa!

A ty na to o tej twojej drugiej półkuli, z której w końcu jesteś, jakieś Niemcy, jakiś Hitler dochodził do władzy, a oni żyli spokojnie, między żoną a kochanką, jeszcze z miłymi bobaskami na dokładkę; doszedł do władzy, patrzyli na płonące książki, na ginących ludzi, na pogromy, na zbrodnie, i żyli sobie spokojnie, między żoną a kochanką, jeszcze z miłymi bobaskami na dokładkę; a kiedy im kazano, poszli równie spokojnie mordować, palić, niszczyć — czy dopiero wtedy stali się zbrodniarzami? Czy też byli nimi przedtem? A więc i ja byłbym zbrodniarzem, gdybym choć jeden dzień mojego życia przeżył spokojnie... adios, Maria!

I tyle lat, tyle lat, czytałam o tobie, słyszałam o tobie, przez radio, nawet w Głosie Ameryki, Don Kichot — mówili w Głosie Ameryki, Amerykę Łacińską zbawi Sojusz na rzecz Postępu i opieka Stanów Zjednoczonych, nie marksizm— leninizm, marksizm— stalinizm, marksizm— maoizm... Pablo Estravados, człowiek wielkich możliwości i wyjątkowego charakteru, człowiek, którego nawet jego wrogowie muszą szanować, bawi się w rewolucję, jak harcerz w podchody! I: szkoda człowieka. Ach, jak ty błądziłeś! Odszedłeś ode mnie i powróciłeś: legendą.

Nagle zacząłeś pisać do dziecka, do małej: pisałeś do mnie i prosiłeś, żebym oddawała małej listy, jest już w takim wieku, że może zrozumieć wiele, dziewięć lat, dziesięć lat, jedenaście, pisałeś do niej: „Conchita, nie jesteś już małym dzieckiem, tak bardzo chcę, żebyś zrozumiała, dlaczego jestem daleko od ciebie, Conchita, tak strasznie chcę, żebyś zrozumiała rewolucję, musisz być rewolucjonistką, kiedy dorośniesz, prawdziwą rewolucjonistką, inni ludzie nic nie są warci, wytłumaczę ci, co to znaczy...” I: „Conchita, już mając dziesięć lat możesz służyć rewolucji!” I: „Conchita, gdybyś zdała sobie sprawę, w jakiej wspaniałej epoce żyjemy!” Pisałeś jej o jakimś Chińczyku, którego widziałeś w Szanghaju, o jakiejś bitwie, o jakiejś manifestacji: skąd właściwie przychodziły te listy? Jaką drogą? Nie dawałam ich małej, ani jednego nie oddałam małej, nie pozwolę zatruwać jej duszy; czytałam je i paliłam, płakałam nad nimi i paliłam: kochałam cię, kochałam cię!

A jednak jak bardzo musisz być samotny. Jak bardzo musisz być samotny, jeżeli piszesz te listy do dziecka, którego nie widziałeś od jego niemowlęctwa, jeżeli piszesz te dorosłe listy, te długie listy: czyżbyś nie miał z kim mówić o tym wszystkim, o czym piszesz? „Conchita”, piszesz, „być może trudno ci to będzie zrozumieć, ale chcę, żebyś zrozumiała: nie tylko nie jest żadną winą to, że opuściłem ciebie i mamę, ale byłbym zbrodniarzem, gdybym pozostał z wami... Będą ci mówić o donkiszoterii, każdy ci powie, że twój ojciec to Don Kichot, biedny romantyczny wariat walczący z wiatrakami, chyba czytałaś już tę książkę, maleńka? — ale zrozum, Conchita, na to wszystko jest odpowiedź, jedna odpowiedź, i to są najpiękniejsze słowa świata: KTOŚ MUSI ZACZĄĆ. Conchita, ktoś musi zacząć: chcę, żeby te słowa stały się twoją dewizą, twoją także, Conchita, nie słuchaj głupców, nie słuchaj tchórzy, nie słuchaj większości, przede wszystkim to, pamiętaj o jednym, pamiętaj, że naszego świata nie byłoby, że niczego me byłoby bez ludzi, którzy — we wszystkich epokach, zawsze — mówili sobie: „Ktoś musi zacząć”. Conchita, zapamiętaj te słowa. Zapamiętaj je na zawsze. Tak bardzo chcę, żebyś zrozumiała to wszystko, za co walczę, żebyś sama o to walczyła; słuchaj mamy, maleńka, ale myśl równocześnie; kiedy myślisz, niech nie będzie w twojej głowie mamy ani nauczyciela, bądź sam na sam z tym, o czym myślisz: Conchita, nie ulegaj autorytetom, nie ulegaj większości! Będziesz samotna, ale będziesz coś warta, Conchita, nie ma nic straszniejszego, niż pytać siebie samego u kresu życia: Po co żyłem? To brzmi jak banał, ale człowiek, który żył dla wielkiej sprawy, nigdy nie jest naprawdę samotny, najlepsi ludzie wszystkich czasów są przy nim, są mu tak bliscy, jak nigdy nie będzie bliski ktoś, z kim przeżywasz dzień po dniu, lata po latach; i nie tylko to: jeżeli będziesz walczyć, spotkasz ludzi, którzy walczą o to samo, a to jest największe szczęście, to, co piszę, brzmi jak banał, ale to jest największa prawda: przeczytaj to jeszcze raz, kiedy będziesz starsza, zachowaj ten list, Conchita. Zresztą tak wiele można zrozumieć już w twoim wieku, prawie wszystko, tylko głupcy nie zdają sobie sprawy, jak wiele może zrozumieć dziecko, a ja wierzę w ciebie, Conchita. Wierzę w ciebie!”

 

Tego listu nie spaliłam, ale nie oddałam go małej, nigdy go jej nie oddam, wiem, czego chcę dla Conchity: żeby wyszła za mąż lepiej ode mnie, za człowieka, który zrozumie, o ile ważniejsza jest miłość, chcę, żeby była szczęśliwa, nie pozwolę jej walczyć z wiatrakami, wystarczy, że jej ojciec był wariatem, nie zmarnuję życia mojego dziecka! Nigdy nie pisałeś o mnie, nigdy wprost, ale te zdania, te zdania o kobietach starej epoki, o ofiarach mitów, albo to, że nic tak nie unieszczęśliwia ludzi, jak dążenie do szczęścia, jak najwyższy nakaz reakcji — reakcji! — być szczęśliwym. Nigdy się nie dowie. Kochałam cię, co ze mną zrobiłeś? Co zrobiłeś z moim życiem? Nie jestem szczęśliwa! Nie jestem szczęśliwa!

 

 

10

 

— Co się stało z rewolucją?

— Roland, nie nudź!

— Zmarnować taki entuzjazm! Taki wielki zryw, jak w 1968, jak w Maju: co z nami będzie? Do jakiej partii? Komuniści mówią tylko o wyborach municypalnych i płatnych urlopach: a rewolucja? A my? Nas wszystkich spisano na straty!

Przestań, Roland, słyszeliśmy to tysiąc razy, dziesięć tysięcy!

— Z każdym dniem coraz większa obojętność, rewolucja wylewa się wszystkimi ranami świata, jak krew...

Roland, co za język, zacznij pisać wiersze!

— A my? A oni? Nikt nic nie robi! Rewolucja ze wszystkich ran, stary świat cały w ranach, a ruch robotniczy w rozbiciu, w takim strasznym rozbiciu! Rewolucji nie będzie, bo nie pozwolą na to rewolucjoniści! W Indonezji wymordowali półtora miliona...

Podobno milion! Podobno dwa!

— ... i nikt nic nie zrobił, nikt nie pomógł, przetargi między partiami, przetargi między partiami zabijają rewolucję, jeżeli na Kongresie nie osiągną jedności...

Roland, nawet jeśli osiągną, kto się zjednoczy? Grupa Manifesto z grupą Lotta Continua plus trockiści! Albo: trockiści plus maoiści bez Mao Spontex. Albo anarchiści z kimś tam... To będzie tylko część, tylko pierwszy krok...

Ja nie mogę tak żyć!

Roland, co my możemy zrobić?

Zabiję się przeciw tym, którzy nie chcą rewolucji!

Jak to zrobisz, Roland, oszalałeś?

— Obleję się benzyną i podpalę przed gmachem Kongresu, i zostanie po mnie tylko transparent... ale jaki transparent?

Właśnie, Roland, nie wiesz nawet, co byś chciał napisać na transparencie.

— Na przykład: Koniec z wyborami municypalnymi! Niech żyje rewolucja światowa! Dobre hasło.

— Albo: Dopóki komuniści walczą tylko o budowę żłobków...

— To już jest za długie! To żadne hasło, Roland!

— Poza tym musisz określić, jacy komuniści: że chodzi ci o oficjalne partie, i które partie, Roland, musiałbyś kupić kilometr kwadratowy płótna, żeby to wszystko napisać!

— No więc: Precz ze zdrajcami rewolucji!

To by wyglądało, że przeciw uczestnikom Kongresu, Roland, takie rzeczy trzeba przemyśleć...

— Więc... więc coś takiego: Opamiętajcie się! Nie zdradzajcie rewolucji!

Za słabe.

— Albo: W tej chwili tysiące giną za rewolucję! Zbudźcie się!

Źle skomponowane.

Rewolucja mnie przeżyje!

Nikt nie zrozumie, o co ci chodzi.

Partia zdradziła rewolucję!

Jaka partia, Roland, nie jesteś w żadnej partii...

— Żądamy nowej Międzynarodówki!

Każdy cię zapyta: to po co się zabijasz, zamiast ją tworzyć?

Poza tym jest IV Międzynarodówka, precyzuj, o co ci chodzi.

— Więc po prostu: Niech żyje rewolucja!

Ach, Roland, z tego, że rewolucja ma żyć, nie wynika, że ty masz umrzeć, zbagatelizują to, powiedzą: wygłup, poza tym każdy mówi „Niech żyje rewolucja”, nawet najczarniejsza reakcja, tak bez konkretów, to żadne hasło...

— No, to już nie wiem.

 

 

11

 

Światło gaśnie, ekran się rozjaśnia: na ekranie oko, straszliwe, mrugające, okrągłe oko, to oko sępa — sęp zrywa się do lotu, bije ogromnymi skrzydłami, niebo nie ma dna, sęp leci nad górami Colorado, widać je w dole, żółte, niewiarygodne, I’m flying so high! — śpiewa ktoś w tle, śpiewa Piosenkę Sępa; stary, siwy Indianin, Pies Prerii, kona, pozostawiając mapę, jedyną prawdziwą mapę, pozwalającą trafić do Złotej Doliny, mapa wpada w ręce pozytywnego bohatera, ale już po chwili schwytali go wrogowie, mapę zdążył spalić, co z tego? Wiedzą, że ją zna. Ma ich zaprowadzić do Złotej Doliny. Nawet krzaki są tam pokryte złotym piaskiem! Dno rzeki wypełnione bryłami złota! Wędrują więc — cała karawana! — dowodzeni przez łajdaka i bandytę, czarną legendę Dzikiego Zachodu — pozytywny bohater jako niewolnik, bez którego nikt nie dotrze do celu; kocha się w nim dzika, płomienna Indianka ze sztyletem, ale dla niego istnieje tylko wymoczkowata blondynka, porwana przez bandę, córka jakiegoś sędziego; Indianka raz po raz usiłuje zabić rywalkę, ale nigdy jej się to nie udaje; zrzuca ubranie i skacze — naga, złocista, cudownie piękna — do jeziora, w którym kąpie się w czasie postoju pozytywny bohater, podpływa do niego pod wodą, przywiera całym swoim ślicznym ciałem i wpija się purpurowymi ustami w jego usta, ale pozytywny bohater odpycha ją ze wstrętem i z całej siły. Tylko małe drgnienie na twarzy zakochanej bez wzajemności: podpływa z kolei do rywalki, do tego bladego wymoczka płci żeńskiej i wciąga ją pod wodę, przy dusza, usiłuje utopić; ale pozytywny bohater czuwa! W końcu w szalonym pędzie koni nad przepaścią, podczas ucieczki, w galopie po kamienistej perci, koń Indianki zrównuje się z koniem wymoczka — od zewnętrznej strony! — Indianka unosi rękę ze sztyletem, ale jedno szarpnięcie konia złotowłosej, przypadek, łut szczęścia, i oto indiańska piękność ze swym wierzchowcem stacza się w przepaść, dzikie rżenie i stukot kopyt po ścieżce; koniec. I zaraz bitwa. Ileż okrucieństw! Indianie mordują bezbronnych, błagających o litość pasażerów dyliżansu, indiański wódz zerwał okulary z twarzy siwego mężczyzny, wyglądającego na profesora, i sam je wkłada, tomahawk w górę i już po siwym profesorze; ale mimo tego wszystkiego karawana dociera do Złotej Doliny, Boże miłosierny, skały są ze złota, wszędzie leży złoto, majątek! majątek! Jasnowłosy wymoczek rzuca się do złotego jeziora i kąpie się w nim; pokazuje pozytywnemu ramiona ozłocone pyłem, ale między brwiami pozytywnego zmarszczka: wie, co go czeka. Zbir, czarna legenda Dzikiego Zachodu, wymordował już prawie całą karawanę, przed chwilą dobił wiernego Indianina, zostali tylko oni, pozytywna para kontra wyklęty Colorado, który chce zagarnąć całe złoto, żeby bawić się za nie w Paryżu, to marzenie całego jego życia, Ameryka go znudziła, chce Paryża, jak największy skarb nosi przy sobie strzęp „La Vie parisienne” z tancerkami w pantalonach... Dochodzi do walki: pozytywny walczy dzielnie, to trwa godzinami, napięcie widzów dochodzi do zenitu, wreszcie zwycięstwo, sami, pozytywny i wymoczek, sami w Złotej Dolinie: miliardy należą do nich! O, nie: słychać jakiś huk, między brwiami pozytywnego zmarszczka; to góry się walą! Uciekajmy! Ach, uciekajmy! Spięte, rozpędzone konie. A tuż za pędzącymi końmi sypią się skały, góry, żółte, cudowne góry Colorado pękają na pół i walą się w dolinę, huk, pył, to zemsta indiańskich bogów, zemsta, przed którą ostrzegał Pies Prerii... Ale pozytywny i wymoczek ocaleli ze swoją miłością, miłość jest ważniejsza od wszystkiego, cóż, że stracili miliardy; całują się więc namiętnie na tle ruiny, która została z gór Colorado i pod którą utonęła na wieki Złota Dolina; nie wiedzą jeszcze, że w torbie, przytroczonej do siodła jej konia, cudzego konia, na którego wskoczyła w panice, jest wielka bryła złota — bryła, którą na chwilę przed śmiercią podniósł i schował zamordowany w Złotej Dolinie sługa Czarnej Legendy... A czuły głos męski śpiewa w tle Piosenkę Sępa.

Wychodzimy z kina, rozmarzeni i złotem, i miłością; wychodzimy, jedząc ostatnie cukierki, wprost na gmach, w którym jest jakiś kongres lewaków; ach, Boże, kiedy wreszcie skończymy z lewakami? Klęło się na komunistów, a potem się okazuje, że nie są tacy źli, to znaczy oficjalni komuniści, też chcą spokoju, porządku, parlamentu i praworządności, nie podpalają samochodów na parkingu! Jemy więc ostatnie cukierki, kiedy przed wejściem coś się zapala: to człowiek!

Wylał na siebie bańkę benzyny, bańka stoczyła się po tych samych schodach, po których on się teraz toczy, płomienna kula, z resztą krzyku, z tym dzikim wyciem, cały się szarpie, skacze, tańczy wewnątrz żółtego płomienia, w środku ognistej kuli, ktoś ma przy sobie aparat fotograficzny, robi zdjęcie, jeśli wyjdzie, będzie warte majątek, w każdym razie nieźle zapłacą, człowiek już nie krzyczy, upadł, znieruchomiał, dopala się i tyle, to wszystko... O ścianę u szczytu schodów oparto transparent, czerwone tło, białe litery:

 

KONIEC Z WYBORAMI MUNICYPALNYMI!

NIECH ŻYJE REWOLUCJA ŚWIATOWA!

 

 

12

 

— Czy widziałaś corridę?

Nigdy, mówi Martha Doherty, podkulając nogi na łóżku, nigdy, mówi z obrzydzeniem, corrida, kwintesencja sadyzmu, mimo wszystko to Hiszpan, a Hiszpanie to nie tylko rewolucja, ale i corrida, nie tylko Eskurial, ale i Inkwizycja, przykro o tym pomyśleć, ale trzeba; ma nadzieję, że nigdy nie zobaczy corridy!

— Nie masz racji — odpowiada Estravados.

I zrywa się z krzesła, staje na środku pokoju, rozstawienie stóp, uniesienie ręki, spójrz, trzymam muletę, rozpościeram muletę, byk szarżuje, patrz...

Nic nie rozumiem — mówi Martha — co to jest muleta?

Czerwona płachta. Patrz. Pokażę ci, jak się robi natural. Czy możesz sobie wyobrazić muletę? Jeśli nie, mogę ją zrobić, z tej kapy, prowizorycznie oczywiście, potrzebny mi tylko jakiś drążek... wiesz, chciałbym, żebyś zdała sobie sprawę, jak wygląda natural!

Mogę sobie wyobrazić muletę — mówi Martha.

Więc patrz.

Stoi na środku pokoju, z prawą nogą wysuniętą do przodu, nieco pochylony; wyciąga lewą rękę nie podnosząc jej.

— Tu trzymam muletę. Wysuwam ją. Patrz. Potrząsam. Lekko. Byk reaguje. Szarża! Byk pędzi w stronę mulety. Widzisz to?

— Tak.

Estravados wyciągnął lewe ramię na całą długość, obraca się jak w tańcu, Martha patrzy teraz na kostki jego nóg, powolny, spokojny obrót, tak się wydaje...

— Poczekaj! — woła Martha — więc masz tylko tę... muletę, nic więcej? Tylko czerwona płachta, i tak walczysz z bykiem? To nie ma sensu!

Estravados znieruchomiał; ma na twarzy zupełnie dziecinne zmartwienie.

Ależ nie, w prawej ręce mam szpadę! Przecież to oczywiste, myślałem, że przez cały czas o tym pamiętasz! Mam szpadę, ale szpada jest w ogóle nieważna, chodzi o zmuszenie byka do takiego ruchu, patrz, za ruchem mulety, byk idzie za muletą, o, tak, widzisz, zwalniam, ćwierć obrotu, a teraz tak! Rozumiesz?

Co zrobiłeś?

Strząsnąłem muletę. Byk stanął. Widzisz? Stoi. Teraz mogę powtórzyć wszystko od początku. Widziałaś to?

Patrzy z takim napięciem, jakby naprawdę było dla niego takie ważne, czy widziała to wszystko dokładnie, piasek na arenie, torreadora powiewającego czerwoną płachtą i czarnego byka, prowadzonego prawie niedostrzegalnie samym tylko ruchem tej czerwieni, tuż przy walczącym z nim człowieku, byka zwiedzionego manewrem, a tak niebezpiecznego: Widziałam.

— Chciałbym, żebyś zobaczyła kiedyś molinetd.

Nikt by nie pomyślał, że jest właśnie taki: Pablo Estravados!

Corrida jest strasznie średniowieczna — mówi Martha.

Lubisz Spartakusa?

Co za pytanie!

Spartakusa?

Kiedy byłem chłopcem, był moim ulubionym bohaterem. Wyobraź sobie, powstanie gladiatorów! Czy można sobie wyobrazić coś wspanialszego?

To było powstanie niewolników — mówi Martha — wszystkich niewolników.

Ale zaczęli je gladiatorzy! I gdybyś wiedziała, jak mnie fascynowały walki gladiatorów! Ich reguły, ich historia, rola, jaką w nich miała zręczność, rola, jaką w nich miała siła! Czy zauważyłaś, że w klasycznej walce — jeden z mieczem, drugi z siatką — rozum zrównano z bronią, determinację z potęgą, zręczność z siłą, ciężarem, grozą? Kazano walczyć ze sobą dwóm ludziom, z których jeden był ogromny i potężny, drugi — mały i słaby, jeden miał świetny miecz, drugi — drewnianą zabawkę; ale dano słabemu jeszcze jedno: sieć. Sieć, w którą może złowić przeciwnika. Jakiego przeciwnika! Co za zadanie! Pomyśl, wyobraź sobie: wielki spektakl, przez arenę defilują gladiatorzy z tym swoim: „Ave, Caesar, morituri te salutant!”; kiedyś były to dla mnie najpiękniejsze słowa... Potem walka. Olbrzym, cały w muskułach, w zbroi, z mieczem — i młodziutki chłopak, nagi, odsłonięty na każdy cios, wobec każdego bezbronny... Jeden wymierza ciosy, drugi przed nimi ucieka. Któregoś nie uniknął, jest ranny. Uskakuje. W pewnej chwili ruch siatką. O mało nie narzucił jej na wroga. Wróg się cofa. Co widzimy? Taniec. Siła umyka przed siatką, chłopiec wyśpiewuje to swoje „Non te pęto, piscem pęto, czemu zmykasz, Gallu?” Sama brawura, prawda? Płaci za nią: druga rana. Pomyśl, Martha, to walka o życie! I co widzimy? Taniec, uskakiwanie i atak, jak dla zabawy, wymachiwanie siatką, jak przy łowieniu motyli, i głupiutką piosenkę. Potem nagły ruch. Siatka zarzucona! Bezbronny schwytał siłacza! Teraz odrzuca swoją drewnianą zabawkę, ma prawo wziąć jego miecz. Zabija.

Tak — mówi Martha — ale tu siły są wyrównane, siły psychiczne, walczy człowiek z człowiekiem, nie lubię corridy, bo walczy się tam ze zwierzęciem, siły psychiczne są nierówne, to ohydne, to pastwienie się nad zwierzęciem!

Brytyjka! Oczywiście, że jest w tym element — tylko jeden, Martha — element nie fair: byk nie zna reguł gry, uczy się ich w trakcie, żaden byk nie bierze dwukrotnie udziału w corridzie, bo przy drugim razie jego zwycięstwo byłoby pewne i gra przestałaby być grą. Ale jednak dla mnie jest w tym wszystkim coś pięknego... gdybym miał więcej czasu, gdybym miał czas na zajęcie się filozofią... zawsze myślałem o napisaniu książki o etyce walki, wielkiej książki! Od walk gladiatorów po corridę. Pojedynek. Zasada równych szans i to, w jaki sposób była interpretowana w ciągu tysiącleci, co uznawano za równe szansę, to jest fantastyczne! Ale kiedy miałbym to zrobić? Nie sądzę, żebym dożył starości, a na razie... Martha patrzy na niego.

Dlaczego tu przyjechałeś?

Jego twarz.

Dlaczego przyjechałem?

— Dlaczego tak ryzykujesz? Wiesz, ile daliby za twoją śmierć... jak można? Przecież wiesz, że mogą cię zabić! Nawet w tej chwili, nawet w tej chwili wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wyważyli drzwi albo strzelili przez okno... Jak mogłeś przyjechać?

Estravados wyjmuje cygaro.

Bo to jest ważniejsze.

Od życia? Ale nie od twojego!

Nie przeceniaj mnie.

Jak gdyby można było cię przecenić! Gdyby coś ci się stało, kto by kierował tymi wszystkimi... Słuchaj, jak gdyby zjednoczenie paru partii i ugrupowań było ważniejsze...

Miałem ci pokazać molinete.

Powiedz, chciałbyś dojść do władzy? Ale powiedz szczerze!

Chciałbym. Jakie to niskie, prawda?

Dlaczego chciałbyś dojść do władzy?

Bo to byłoby daniem im w twarz. Oportunistom. Tym, którzy mówią o donkiszoterii! Wiesz, czasem właśnie ten motyw jest najsilniejszy. Idiotyczny motyw, motyw małego chłopca, którego obrazili na podwórku, ale nic bardziej nie dodaje sił. Czasem myślę, że może właśnie mściwość i urażona ambicja pchają świat naprzód... Myślę: oni pożałują! Myślę: przekonają się, zobaczą, dostaną po gębie, ja im udowodnię, ja im pokażę! To aż śmieszne; ten sam motyw w najmniejszych sprawach — i w największych. Miałem ci pokazać molinete.

— Ale...

— Chcę, żebyś wiedziała, jak wygląda molinete!

Znów staje na środku pokoju, z niewidzialną muletą w ręku; muleta prawie dotyka rogów byka. Ruch ręki. Obrót. Pełny obrót, patrz. Patrz na ruch mulety. Robię pełny obrót, spójrz na stopy, widzisz? A widzisz byka? Co robi byk? Zastanów się. Spójrz, co się dzieje z muletą. Widzisz to?

Muleta...

Owija się wokół mnie, prawda? A byk?

Byk... idzie za muletą...

Obrót skończony, widzisz? Muleta owinęła się wokół ciała. A byk? Byk dokonał obrotu w miejscu, całkowitego! Przez cały czas szedł za końcem mulety, aż do chwili, kiedy koniec całkowicie się nawinął... byk zakręcił się w kółko w jednym miejscu! Widzisz to? A widzisz ten ruch czerwieni, ten obrót czerwieni?

 

 

13

 

Nie stało się to pierwszego, drugiego ani trzeciego dnia. „Żyjemy w momencie najintensywniejszej konwulsji społecznej stulecia”, mówi trockista Raymond Krivitzky głosem wzmocnionym przez mikrofony, piękne przemówienie, „krwawe kąpiele kontrrewolucji”, mówi Raymond Krivitzky, przeżyliśmy to, widzieliśmy, znamy, nigdy nie zgodzimy się z tymi, którzy żyją chwilą, z tymi, którzy jak Zinowiew malują nacjonalizm na czerwono, byle usprawiedliwić fakt, że doraźne interesy państwowe stawia się — zawsze, stale, z zasady! — przed interesami rewolucji, byliśmy za słabi, zbyt rozbici, ale nigdy nie zhańbiliśmy się jednym: nigdy nie malowaliśmy nacjonalizmu na czerwono, nigdy nie malowaliśmy egoizmu na czerwono, nigdy nie mieliśmy spokojnego sumienia! My, „skrajna lewica”, prawdziwa lewica, jedyni, którzy usiłowaliśmy poruszyć świat przeciw każdej kontrrewolucji, usprawiedliwianej przez nowych Zinowiewów i nowych Stalinów...

Tu, oczywiście, przerywają maoiści:

— MARKS! — ENGELS! — LENIN! — STALIN! — MAO!

Każdy ma takiego Stalina, na jakiego zasłużył! Dobrze, przemyślimy to, przedyskutujemy: w tej chwili najważniejsza jest jedność. Obyśmy nigdy nie mieli spokojnego sumienia! Ani teraz, ani gdy dojdziemy do władzy, ani gdy dokona się wreszcie rewolucja światowa, nigdy! Oto wyróżnik prawdziwej lewicy: nie mieć nigdy spokojnego sumienia! Oklaski. I jeszcze coś, Raymond Krivitzky cytuje coś rosyjskiego, tak oto możemy teraz mówić o sobie: — „W trzech wodach topili, w trzech krużach kąpali, w trzech ługach warzyli. Czystsi jesteśmy od najczystszych!”

Oklaski, przechodzące nagle w chwili, gdy słabną, w prawdziwą burzę: Estravados! Idzie w stronę mównicy, przez chwilę odwrócony jest plecami do sali, hałas kłębi się od wklęsłego sufitu po miękką czerwień posadzki, okrzyki są tak podobne do wystrzałów, że prawdziwego wystrzału nie usłyszano.

Pełny obrót, zobacz. Patrz na ruch mulety.

Kongres zerwany. Wszystko stracone. Nikt już nie zdoła... Patrz na ruch mulety. Było jedno wielkie nazwisko, i teraz, kiedy go zabrakło... Tylko Estravados mógł tego dokonać, zjednoczenia, zaryzykował życiem, przegrał, koniec. Patrz na ruch mulety. Tłum na ulicach. Kamieniami w szyby. Wysoko uniesione portrety. Chrystus rewolucji. Nowe hasło dla Jean-Pierre'a i Sylvie: NOUS SOMMES TOUS PABLO ESTRAVADOS!

Szczęśliwy Roland, nie doczekał. Biedny Roland, nie doczekał także i tej manifestacji. Nareszcie coś się dzieje! Europa poruszona! Patrz na ruch mulety. Robię pełny obrót, spójrz na stopy, widzisz? Marat na scenie teatralnej, z głową wystającą z wanny, krzyczy:

SIMONA! JA JESTEM REWOLUCJA!

Patrz na ruch mulety. Profesor Wiener znów czyta Bergsona! A byk? Co robi byk? Spójrz na muletę. Widzisz to? Muleta... Owija się wokół mnie, prawda? NOUS SOMMES TOUS PABLO ESTRAVADOS! ON NE NOUS AURA PAS![4] — Byk... idzie za muletą. Obrót skończony. Kochałam cię. Kochałam cię! Widzisz? Muleta owinęła się wokół ciała. A byk? Byk dokonał obrotu w miejscu, całkowitego obrotu! W Madrycie i w Grenadzie, w Sewilli i w Barcelonie, w Dżakarcie i w Higuereas, Katalonia, Asturia, Andaluzja, Walencja, Sierra Morena, Kastylia. Ktoś musi zacząć. Patrz na ruch mulety. Przez cały czas szedł za końcem mulety, aż do chwili, kiedy koniec całkowicie się nawinął... byk zakręcił się w kółko, w jednym miejscu! Widzisz to? A widzisz ten ruch czerwieni? W drugiej ręce szpada, nikt już o niej nie pamięta. Patrz na ruch mulety.


 

[1] pour rechauffer... (fr.) — dla rozgrzania sali?

[2] No pasaran...(hiszp.): Nie przejdą. Faszyzm chce zdobyć Madryt. Madryt będzie grobem faszyzmu.

[3] Los voluntarios...(hiszp.): Ochotnicy wolności.

[4] Nous sommes tous... (fr.): Wszyscy jesteśmy Pablem Estravadosem. Nas nie dostaną.

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do strony opowieści wizjonerskich powrót do strony głównej eGNOSIS