eGNOSIS

Po przeszło czterech latach można uchylić rąbka — skonstruowanej wówczas w katakumbie tCHu — tajemnicy. Za zgodą autora, Jędrka Barwicza,  L.R. poszerzył przygotowywany do druku maszynopis Stygmaciarza o wątek grecko(orficko, misteryjno)-heretycki.

Lech Robakiewicz (ur. 1954) — redaktor pisma i strony www Gnosis, autor mikro-esejów, refleksji i poezji zamieszczanych w czasopismach. Zajmuje się grafiką komputerową — głównie użytkową, uprawia także klasyczne gatunki — rysunek piórkiem i ołówkiem, malarstwo olejne i akryl. Jest również wydawcą (1981-88 wydawnictwo MY, w st. wojennym współ-kierował wyd.: STOP, Książnica Literacka, KLON, od 1993 kieruje doMem wYdawniczym tCHu). W niewielkich nakładach wydał: tomiki poezji Przeczucie (1982), Tam jest tu (2004), dramaty: Erozja (1975) i Ostry zakręt (1975, 1984) oraz tomy refleksji Spis rzeczy (1988), Te słowa (1996). Zamieszczone obok notatki weszły do tomu Teraz (2011).

 

 

Andrzej Barwicz (ur 1958 r.) – pisarz, autor dwu powieści: Kochainy i Stygmaciarza. Studia kulturoznawcze i burzliwy życiorys globtrotera nie tylko nie odwiodły go od uprawiania filozofującej literatury, ale wręcz – jak twierdzi – do tego zmusiły. Pracował jako dziennikarz, następne etapy to - budowy w Nowym Jorku, kwiaciarnie, butiki i samochody, a także założone w Bydgoszczy Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej z kulminacyjną wizytą w Jerozolimie. Mając dwadzieścia lat marzył, by zostać pisarzem, na pisanie nie miał jednak czasu i ochoty. Pisać jednak musiał i robił to w wożonych po całym świecie brulionach, na luźnych (rozsiewanych po tanich hotelikach w Tajlandii i Pakistanie, a odnajdywanych niespodziewanie w Indiach, czy Nowym Jorku) kartkach. Dzisiaj (twierdzi prowokująco) od poezji woli fizykę, od prozy - kosmologię. Obecnie tworzy kolejną powieść.

Zamieszczony obok fragment pochodzi z książki Stygmaciarz, wydanej w roku 2007 przez doM wYdawniczy tCHu.


 

Stygmaciarz.
Persefone-Hades    cz.I

Lech Robakiewicz

 

 

A teraz idę z nią po Wałach Chrobrego. I kiedy tak idziemy, i rozmawiamy od czasu do czasu, widzę, że gdzieś spod jakiejś ławki w odległości, mruga do mnie jakieś takie turkusowo-niebieskie oko. I kiedy dochodzimy, schylam się, podnoszę kawał brudnej gazety i wyciągam spod niej ubrudzoną ziemią książkę. Ma napisane: Mysteria, autor: Korénei. Jest wilgotna, ale niezniszczona. [...]

[s.21]

 

Podsuszyłem tę książkę na kaloryferze, przyciśniętą dwiema innymi. Wyszła z tego taka jakaś większa, niż była, grubsza i ma falowane kartki, jak się z boku patrzy. Czytam:

Misterium — rozbicie pancerza oczywistości, skorupy grobu (jak mawiali orficy) — obnażenie duszy. Mystagogia (nauki) pokazywały istnienie rzeczywistego, głębokiego porządku uorganizowania świata poza zasłoną iluzji. Permanentne przekraczanie uwarunkowań, wydobywanie się z kontekstu powstałego tak na skutek działań własnych, jak przemian świata. Świadkowie powiadali o misteriach eleuzyjskich, że to najbardziej przerażające, ale i oszałamiające doświadczenie boskości dostępne dla ludzi. [...]

[s.25]

 

Korénei pisze: Cel misteriów to uzyskanie prawdziwej wiedzy o sobie, świecie i bogach, a dzięki temu życie wieczne. Na misteria składały się inscenizacje scen z boskiego mitu — Persefony (w przypadku eleuzyjskich) oraz Orfeusza (orfickich), procesje z pieśniami, wykłady (kazania), posty oczyszczające, a także sprawianie rytualnych ofiar.

Przebywszy misteria, człowiek stawał się mistą (inicjowanym), a kto widział boginię — naocznym jej świadkiem, zwanym epoptes (ten etap był poprzedzony dziewięciodniowym postem).

Wedle przekazów, w V wieku p.n.e. większość mieszkańców Aten miała być wtajemniczona w nieodległym Eleusis. [...]

[s.38]

 

Wiele zdaje się świadczyć, że misteria greckie są starsze od samej Hellady. Pisze o ich egipskim pochodzeniu Platon (w Fedonie). Misteria ozyriańskie przeprowadzane w Abydos miały przebieg bardzo zbliżony do greckich. Ciekawe swoją drogą, że Orpheus pochodzi od orphne — ciemność, a Ozyrys (Asar, Ausar, Usire) był określany jako czarniawy. Jeden i drugi odwiedli swe narody od ludożerczych obyczajów. Nadto obaj zginęli tragicznie, śmiercią męczeńską, rozerwani na strzępy. [...]

[s.49]

 

Klasyczną wersję mitu Korénei referuje tylko po to, żeby mieć dla swoich koncepcji tak zwaną płaszczyznę odniesienia. Persefona, która jeszcze nie wiedziała, że jest (a raczej będzie) Persefoną, nazywała się — jak córka wuja Bernarda z Werony — Kora (lub Kore), czyli panienka. Bardzo mi się to bezpretensjonalne imię spodobało. Spłodził ją przemieniony w węża Zeus w kazirodczym akcie ze swą matką Reą — w późniejszej wersji mitu pomiędzy nie wprowadzono Demeter, z którą dopiero miała być Kore (w ten sam sposób) poczęta. Demeter więc umieszcza swą piękną córkę w grocie na Sycylii, gdzie dziewica przędzie wełnę, by sporządzić z niej dla ojca wielką tkaninę z obrazem całego świata. Kiedy na łące bawi się ze swymi przyjaciółkami nimfami, zrywa róże, irysy i hiacynty, wyciąga dłonie po narcyzy — rozstępuje się ziemia, w rydwanie wyłania się Hades, porywa ją i unosi do swego królestwa. Demeter szuka córki po całej ziemi i dopiero bogini śmierci, Hekate udziela jej wskazówek, a Helios zdradza, że Persefona (mimo dramatycznego sprzeciwu) została uprowadzona i uczyniona królową podziemi za zgodą samego Zeusa. Starania matki doprowadziły do tego, że Kore cyklicznie powraca na ziemię, dzięki czemu powraca też na nią, z wiosną, życie; jesienią jednak musi zstąpić do Hadesu. Staje się bowiem boginią cyklu życia, a Hekate jej pomocnicą. [...]

[s.64]

 

Turkusowe oko przemawia: Wszystkie tradycje misteryjne mówią o śmierci i zmartwychwstaniu. Nie dla śmierci jako takiej i projekcji lęku przed nią, jaką jest nadzieja zmartwychwstania, czyli w istocie wykpienie się od śmierci. Chodzi o pojęcie sensu tego wszystkiego — i samego siebie, i świata — a cała reszta jest tego następstwem. Więc zmartwychwstanie to nie nagroda za dewocję (będącą niczym innym, jak spastycznym wpiciem się w posiadane dobra, a i próbą wręczenia bóstwu bakszyszu, łapówki, by zezwoliło ukochane mebelki tam zabrać), a stan przyrodzony samej esencji człowieka.

O orfikach mówiono, że cechowało ich sprawiedliwe postępowanie, cykliczne praktyki oczyszczające, powstrzymywanie się od jedzenia mięsa i noszenia wełnianych szat. Głosili naukę o wspólnym początku człowieka, zwierząt i roślin. Krążyli po kraju niczym misjonarze i przekonywali do życia w godności i harmonii — zarówno przykładem, jakim świecili, jak z pomocą hieros logos — świętego słowa, opowieści wygłaszanej (przez hierofanta — dawcę świętości), która — dostosowana do stopnia zaawansowania słuchaczy — przeprowadzała ich różną ścieżką na różnych etapach ich wtajemniczenia. [...]

[s.115]

 

Któregoś wieczora — już na oddziale, kiedy wszyscy spali, a korytarze wypełniły jakieś nocne szelesty i echa dalekich kroków — czytałem znowu tę książkę, którą znaleźliśmy na W.Ch. pod ławką. Wielu rzeczy z greckiej mitologii nie pamiętałem, albo uczyli nas jacyś niedouczeni. A przyszło mi do głowy i coś takiego, kiedy zacząłem o tym dłużej myśleć, że komuś może zależało, żebyśmy za wiele nie wiedzieli. Żebyśmy właśnie wiedzieli byle co (i takie dość nużące, jak prowincjonalna kronika rodzinno-towarzyska plus plotki o czyniącym cuda wizerunku Najświętszej Panienki, co zjawił się na ścianie stodoły w sąsiedniej wiosce), a myśleli, że to wiedza pełna i nie mieli ochoty jej pogłębienia. Dosyć też mnie kręciło to, że ci, którzy praktykowali kulty misteryjne byli traktowani jak odstępcy, bo się — rzekomo — sprzeciwiali religii państwowej. No, a to już pachnie ostraką, czyli sądem skorupkowym, co może oznaczać — przekonał się na przykład podrwiwający z wierzeń ogółu Sokrates — wygnanie czy wręcz cykutę. A więc — jak zawsze — wszyscy, którzy odważali się mieć własne poglądy, wystawiali się na wrogość podejrzliwego wobec wszelkich nowinek tłumu, gawiedzi, tłuszczy.

Chyba to dość zrozumiałe, że zwłaszcza mnie wciągała koncepcja życia pośmiertnego i kiedy już zgasiłem tę małą lampkę, leżałem, i mimo woli zacząłem wyobrażać sobie Pola Elizejskie (co ciekawe, że — jak twierdzi turkusowe oko — pierwotne znaczenie — enelysion, enelysios — to miejsce lub osoba rażona błyskawicą, co wydaje się stać w sprzeczności z preferowaną przez innych badaczy etymologią: wywiedzenia słowa z egipskiego sekhet ialu — mitycznych pól trzcinowych — żyznej, rajskiej krainy wiecznej obfitości — możliwe, myślałem, że ta sprzeczność jedynie pozorna, a wynikająca z naszej inercji pojęciotwórczej, płaskości, dwuwymiarowości świata naszego języka, antynomii, analogii i innych ułomnych z zasady mechanizmów logiki w nim zaszytych; czy kusić się o rozwinięcie zagadkowej <mechanicznej?> zbitki, albo skrótu? — wieczna obfitość w ognisku błyskawicy? wieczny blask żywiącej błyskawicy? wieczność niespożytego blasku błyskawicy? wieczne życie w błyskawicy rozbłysku?) — czym więc Pola są, aluzją, iluzją (zasłoną?), alegorią? I dokąd to prowadzi, do jakiej mowy, o ilu „wymiarach”, a przede wszystkim — do kogo? Z identyczną nieufnością, niepewnością, wietrząc (błogosławioną?) niejednoznaczność osób i sytuacji, zgadywałem, wypatrywałem postaci Charona, próbowałem śledzić kroki Orfeusza wyruszającego na poszukiwanie utraconej kochanki. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, jak bardzo to (mimo wszelka czujność) pozbawione sensu, ale wszak w każdym tkwi to złaknione fabuł baśniowych (co, jak, dlaczego się stało? co będzie dalej?) jądro i kiedy człowiek zawisa w zawiesistej zawiesinie zawieszonych praw i kierunków (wektorów czasu i chaosu), nie może powstrzymać tego niemal autonomicznego stwarzania (się) sekwencji wizji. Tak więc najpierw mi się zmajaczyło (bo nie spałem wciąż jeszcze, choć to nie był już porządek jawy), że to ja szukam Eurydyki, potem — docieram do siedziby Kory-Persefone i Hadesa. Błagam, by mi pozwolono żonę na chwilę choć zobaczyć. Ale — jak to się dzieje w grze strumieni świadomości — po chwili już niemal o przyczynie przybycia zapominam, zaś przejęcie obecnością bogów i skupienie na nich obojgu, osiąga to natężenie, że nie minęło i mgnienie, a na Orfeusza spoglądałem już oczyma króla podziemi, obok siebie czując mocne i młode ciało mojej pięknej żony Kore. Co to za niezwykłe (i pouczające) przeżycie — byłem z ukochaną (nigdy pełniej nie odbierałem obecności Pszczoły, prawdziwego bycia razem), czułem potęgę rzeczywistego — wolnego od jakichkolwiek gier, czy zatajeń — partnerstwa, zupełną niezależność, suwerenność, i elektryzującą perspektywę wspólnego dochodzenia (boskich) prawidłowości, natury prawdy, niebezpieczeństw i kostiumów fałszu, zmagania się z ułomnościami naszych umysłów, logiki i języka właśnie, zmagań, których nie obezwładni znużenie, słabość, albo lenistwo, bo w czerepie buzował mi wir ognia i patrząc w oczy Kore, widziałem, że czuje to samo. [...]

[s.141]

 

Czemu była potem taka nadąsana? I wydawało mi się, że w ogóle tej rozmowy nie pamięta.

— Co cię tak naprawdę w tym tak pociąga? — pytałem. — Wydaje mi się, że sobie tego nie uświadamiasz, ale chcesz sprowokować los, zwrócić na siebie uwagę tej niewidzialnej, której imienia się nie wymawia. A może uważasz, że życie... że właściwie życie tam się nie kończy, a dopiero... zaczyna?

— Odczep się, co ty z tego rozumiesz? Może ci się teraz zaczęło zdawać, że już rozumiesz? Wszystko byś chciał ponazywać, ponumerować, zaetykietować. A nade wszystko ocenić. Nic ci z tego nie przyjdzie.

— Ale...

— Nie ma ale, bo nie wciągniesz mnie w tą rozmowę, nie skusisz tymi swoimi ładnymi słowami, bo...

— Pszczoło...

— Czemu mówisz do mnie ciągle: Pszczoło i Pszczoło?

— Może się boję wymówić twoje imię. Albo nie chcę budzić drzemiącego w tobie licha. Co ty na to?

— Bardzo śmieszne. Jeszcze do czego będziesz mnie próbował sprowokować? A może ośmieszyć?

— Ale czemu ty się zaraz na mnie obrażasz, przecież ja ci nie chcę zrobić krzywdy... Chcę cię tylko zrozumieć, chcę być bliżej ciebie...

— Akurat! Słyszę te twoje wszystkie przemowy, dobrze by było, żebyś stanął z boku i sobie siebie posłuchał. Te twoje słowa się we mnie ładują i mnie wypychają jak trociny. I to tą część mnie, która chce zostać pusta, rozumiesz?

— Pewnie, że rozumiem, chociaż z drugiej strony... No, ale czemu mielibyśmy razem o tym nie porozmawiać, podzielić się odczuciami, widzeniem tego?

— Wiesz co? To może jest tak, jak ze wspinaczką. Ja chcę się wspinać i dlatego chcę być blisko z kimś, kto już w tej pionowej, poharatanej, a może i przewieszonej ścianie jest i pnie się w górę. Tam nie trzeba gadać, bo się raz-dwa odpadnie i po herbacie. A ty byś chciał przeprowadzać analizę jakiegoś tego, jak się nazywa... rozkładu sił w tych dźwigniach, którymi są ręce i nogi wspinacza, wynaleźć algorytm najefektywniejszych ruchów albo prawdopodobieństwo odszukania korzystnych chwytów dla konkretnej formacji geologicznej. Może ty rzeczywiście nie jesteś Tatarem, bo masz takie podejście więcej handlowe — A co ja mogę na tym zyskać? A jakie jest ryzyko inwestycyjne? Zrozum, to jest to, co się nazywa ta-jem-ni-cą. Tajemnicą. Tajemnicą. Jarzysz, pało zakuta? Nie dlatego, że komuś o tym nie powiem, chociaż powściągnięcie chętki chwalenia się, paplania, międlenia o tym, jest też istotne.

Patrzyła na mnie spode łba. Zmęczona, jakby zła, ale nie tak bardzo, żeby odwrócić się na pięcie i natychmiast odejść, jak przecież potrafi. Czułem się okropnie, przecież to ja mam prawo, żeby się czuć omamionym, oszwabionym. Ten jakiś Kraków, jakiś wspólny, jakiś nieurodzony we mnie wciąż się jeszcze odbijał...

— Ale przecież na początku było słowo? — zaryzykowałem. Tuż przed spotkaniem czytałem tę turkusową książkę, która mnie wciąż dziobała z wewnętrznej kieszeni kurtki — o słowie i tajemnicy właśnie.

— No, coś do ciebie dociera. Tak, słowo. Ale nie gaworzenie o słowie. No, skoro o słowie mowa, to, panie mędralo, może słyszałeś o czymś takim, jak palinodia? Wiesz, taka piosenka, co się najpierw rozwija, a potem zwija z powrotem. Więc to jest tak, że to, co powiedziałeś, to jest tylko połowa zdania. Druga jest w niej zamknięta, zaklęta, za-ta-jo-na. Wymaga tylko uwagi, rozwinięcia tego, co się wydaje końcem zdania — w drugą stronę. Bo tam też jest słowo. Ale po to, żeby je usłyszeć, trzeba się zamknąć, przestać dziamkać, a zacząć słuchać. I odłożyć te kalkulacje ryzyka inwestycyjnego. To przynajmniej powinieneś zrozumieć.

 

Tak mi się śniło. Aż nie mogłem się obudzić, a kiedy się obudziłem, zachodziłem w głowę, czy to był sen. No i przed południem, kiedy szedłem do tramwaju, przypominałem sobie jeszcze raz to wszystko i zastanawiałem, jak ktoś, kto — skoro mi się śni — niby więc we mnie siedzi, jest częścią mnie, może używać słów, których nie znam. Zanim wyszedłem, sprawdziłem tę palinodię w słowniku i ciary mi przeszły po grzebiecie, bo się zgadzało. A potem wsiadłem w czwórkę, myśląc, a raczej powtarzając sobie bezgłośnie kwestie z tego snu, i kiedy tramwaj ruszał z kolejnego przystanku, zorientowałem się, że zatopiony w rozmyślaniach, od dobrych dziesięciu sekund gapię się bezrefleksyjnie w okno, na jakąś twarz w drugim tramwaju linii 4, który właśnie ruszał w przeciwnym kierunku. I nagle dotarło do mnie, że kiedy moje wewnętrzne oko przeszukiwało engramy snu, zewnętrzne — jakby poza świadomością, ale kierowane chyba instynktem, wpiły się w tę twarz za dwiema szybami (w drugiej szybie przez chwilę nawet było widać ten mój skupiony wzrok), bo to była  j e j  twarz, która uśmiechała się do mnie jakby porozumiewawczo — a widzisz? Może to sobie zresztą tylko potem wymyśliłem, dopisałem do jej unoszących nad zielonymi oczami brwi. To nie mógł być przypadek, takie rzeczy się nie zdarzają.

Wtedy coś się ze mną stało. Jakby tym uniesieniem brwi — nie wiem, czy nie najważniejszej figurze, metaforze mojego pogiętego życia — przerzuciła jakąś główną wajchę rozrządu. Poderwało mnie z tego siedzenia, jakby wystrzeliła katapulta. I moja gęba pewnie wyglądała, jak tych pilotów poddawanych przyspieszeniom, kiedy worek skóry na zakrętach nie nadąża za tym, co w człowieku twarde. W każdym razie ludzie w tramwaju mieli takie miny. Jakby zobaczyli upiora, czy buchający ogień. Wszyscy odskoczyli dosłownie, a ja jednym susem już byłem przy drzwiach — z ramieniem po ich drugiej stronie, rozpychałem napierające na mnie ze skowytem skrzydła. Znowu skok i już na zewnątrz. I zacząłem się drzeć. Zupełnie jak z tymi oczami — zanim się zorientowałem, co tam wywrzaskuję, minęła dobra chwila. A darłem się:

— Kore! Kore!

Nie wiem, co mi odbiło. Wszystko mi latało — zwłaszcza nogi. Biegłem jak opętany za tym oddalającym się coraz szybciej tramwajem, aż od tego ryku mnie zatkało. Nie mogłem oddychać i byłbym się udusił, gdybym nie przysiadł na trawie między torowiskiem a jezdnią. Do następnego przystanku było dobre pięćset metrów.

— Pe... rze... cze... o... ła... — charczałem jeszcze przez chwilę.

I wtedy nagle jakaś klapka mi się w głowie otwarła. Zajarzyłem, że próbuję dogonić swoje wyobrażenie. Nie, to nie znaczy, że nie powinienem biec. Tak, te unoszące się w geście nieustającego zdziwienia brwi do tego mnie właśnie nakłaniały. Czy one znaczyły „a nie mówiłam?” A może obie te rzeczy na raz? Jak to możliwe? A więc miałbym biec i wydzierać się na całe gardło, ale nie po to, żeby ją dogonić? Skończ wreszcie z tymi interesownymi kalkulacjami! No, po to, żeby biec i wydzierać się. Bzdura, myśl. Przecież myślę, odczep się ode mnie. No, czym jest ten bieg? Ruszeniem się z miejsca, oderwaniem od schematu, nawyku, rutyny. Rzuceniem się w żywioł nieprzewidywalnego, no, to może przesada, ale sporym krokiem w tamtą stronę. No, widzisz? Do czegoś się ten łeb jeszcze nada. Co jeszcze? Co? Ten wrzask? Biec i krzyczeć? No, to jest jeszcze skuteczniejsze oderwanie od rutyny. Ale przecież — dopiero co się przekonałem — czegoś takiego nie można długo wytrzymać. Fizjologia. Co — fizjologia? No, nie wiem... poza tym głupio tak biec i wrzeszczeć. Jeszcze by mnie zamknęli do czubków. Ale argument... wiesz, że to wykręt zwykły. Dobra, przemyślę to.

No, więc wsiadłem w następny tramwaj i wróciłem do domu. Zaraz chciałem zadzwonić. Wiesz, takie somatyczne narowy. No, automatyzm przyczynowo-skutkowy. Skoro się widzieliśmy, to — telefon. Wetknąłem w niego już kabelek od ładowarki i zacząłem palcem mierzyć w tę znaną kombinację cyfr. Krótkie pas po klawiaturze — w takt dobrze znanej melodyjki. I nagle zobaczyłem w komórce kalkulator, i ten palec mi zamarł i nie chciał się ruszyć, jakby był nie mój. Kombinacje, kalkulacje, automatyzm... — czy to znaczy, że wszystko, co robię, to się ze mną dzieje?  D z i e j e . Samo? Że nie wybieram już, tylko stosuję sekwencje wypróbowanych, wyuczonych, wytartych algorytmów? Jakbym już tylko odtwarzał, przestał uczyć się, rozpoznawać, wybierać. Jakbym przestał... przestał żyć. Pierdolona predestynacja, jakaś preegzystencja. Mało mnie cholera nie wzięła. Co za bzdury, co za jakieś cholerne bzdury! Jakiś obłęd rzeczywiście. No, idź, czubie i ganiaj sobie po torowisku i krzycz. Dużo ci to pomoże. Zlądujesz między innymi czubami i tak się skończy. Szaleństwo, szaleństwo. Święte szaleństwo. Jakie, kurwa, święte szaleństwo? Barbiturany, doksepiny w końskich dawkach. Święte, bo obalające mury na rubieżach. Chyba cię pogięło? No to, idź, biegaj, drzyj się, a może skocz przez okno, to też jakiś mur, a jeszcze przedtem obal coś na odwagę. I weź na drogę pieniążek. Do gęby. Obola. Obalaczu.

 

Zamiast tego wziąłem się do czytania o Kore. Książka leżała na stole, koło wazonu z narcyzami, tam, gdzie ją zostawiłem. Nie myśl sobie, od razu rano sprawdziłem, czy jej w tej kurtce nie ma — ale dlaczego miałaby być, więc nie było. No i teraz otworzyłem machinalnie na skorowidzu. Facet, jak już kiedyś wspomniałem, nazywał się — czemu wcześniej nie zwróciłem na zbieżność uwagi? — Korénei. Aż się uśmiechnąłem — jakby było napisane na okładce „czytaj mnie” — miałem ochotę się uszczypnąć. Kiedyś mi się przecież śniło, że się budzę z jednego snu do kolejnego...

Gąszcz nakładających się tradycji, interpretacji przekazów, wykładni historycznych, zniekształcenia, wpływy obcych systemów misteryjnych, a wreszcie zwykła ludzka skłonność do zawłaszczania cudzych splendorów. I w tej zupie prehistorycznych, zastygłych w micie emocji — okruchy jarzących się poświadczeń nieprzemijającej prawdy, epifanie. Jak je wyłowić, po czym poznać, jak nie przegapić? Jak odfiltrować od reszty, szumu, koturnowych póz, podniosłych popisów oratorskich? I po co? Co mi z tego przyjdzie? A co ma?

Zacząłem od porwania. Kore przez Hadesa. Ale właziłem wszędzie tak głęboko, jak odsyłacze pozwalały. A więc: Hades — imię pochodzi od Aides (pan — tym mianem był określany przed wiekami, podobnie jak Zeus — mówiono: Aides Zeus). W formie aeides określa często przypisywany bogu podziemi atrybut niewidzialności. Aides jest też spokrewniony z eidenai, oznaczającą wiedzę wszelkich szlachetnych rzeczy. O Hadesie mówiono też jako o drugim, albo podziemnym Zeusie, imię zaś mogło powstać przez zwykłe skrócenie Aides Zeus do Aides i wreszcie — Hades. No, proszę, a tu jest napisane, że bogowie podziemi mieli moc odwracania zdarzeń.

Co my wiemy o tych Grekach, jak naskórkowe mamy o tym wszystkim wyobrażenie. Zdawałoby się — zbiór bajek o gromadzie ludzi, nie lepszych, ani gorszych od każdego zestawu legend, właśnie — plotki rodzinno-towarzyskie. Zwłaszcza — kiedy znowu czytam — pojmuję, że nic nie wiemy o ich prawdziwej, żywej duchowości.

Poza dionizyjsko-bachicznymi szaleństwami, czy obrzędami kabirów, najważniejsze wtajemniczające misteria helleńskie to tradycja eleuzyjska i orficka. Bohaterką pierwszej z nich była właśnie Persefona. Fragmentarycznie przechowana wiedza orfików opowiada o stwórcy świata, przedwiecznym Fanesie (zjawionym, objawionym — od phaino — pojawiać), pierwszym, pierworodnym (Protogonos Phaeton) — bogu światła (Phanes — promienny) i miłości, stwórcy i rodzicielu (hermafrodytycznym) pozostałych bogów, Słońca, Ziemi, a także ludzi istniejących w złotym wieku naszego rodzaju. Złotoskrzydły Fanes wykluł się z wirującego, srebrzystego jaja sprawionego w eterze przez węża czasu, Chronosa.

To burzyło moje wyobrażenia i zaostrzało apetyt na konkluzje Korénei’ego. Zacząłem przerzucać kartki, póki mój wzrok nie padł na słowa:

Żadnego Hadesa naprawdę nie było. To wszystko, co się pisze i mówi o nim, to racjonalizacje wydedukowane przez zmyślnych Greków. Realność miała kształt o wiele bardziej ekscytujący, ale też o wiele trudniejszy do pojęcia. Docieramy do niej, złuszczając warstwy mitu, naklejone przez pokolenia bajarzy. Etap pierwszy: Ze związku Zeusa z własną córką — Demeter (lub, według wczesnych podań — matką — Reą), narodziła się nie córka córki (Kore), jak sądzą do tej pory profani, a sam Fanes (wytryskując z Zeusa w ciało Demetry), istota na tyle dwupłciowa, by z kolei obcując z przemienionym w węża Zeusem, wydać na świat Dionizosa (dwakroć zrodzonego, który w pewnym aspekcie <jakby dla udzielenia wskazówki dociekającym prawdy, reguły oblekania jej w maskę i tym samym sposobu tejże odklejenia> powtarza dzieje swego ojca-matki — bo rozdarty przez cyklopów rodzi się na nowo z połkniętego przez tebańską księżniczkę Semele serca). I dlatego też Persefone jest nazywana matką swojej matki (choć mogłaby przecież równie dobrze nosić miano ojca swego ojca). W świetle wywodu ów tytuł nie wydaje się wreszcie poetyckim absurdem, czy natchnionym bełkotem, a rzeczową wskazówką. Tak więc — zamyka „małe misteria” podsumowaniem Korénei — Persefona to nowe przybycie stwórcy świata.

Etap drugi — „misteria wielkie” — dla tych, którzy poradzili sobie z treścią ujawnioną w pierwszym. Teza (na gruncie tradycji egzoterycznej) kompletnie heretycka: Fanes, zwany Erosem, nie zginął połknięty przez chciwego władzy własnego prawnuka — Zeusa; zapomnijmy o tym. Dogłębna analiza przekazów zaświadcza, że dokonał swoistego samoofiarowania, pożarł, strawił grubą, widzialną „warstwę” przejawiania się własnej istoty, by odtąd jednym objawiać się jako mocarny Aides (pan) Zeus (nawet w powszechnie dostępnych mitach pod obu imionami nosi miano gromowładnego), drugim zaś jako Hades-Persefona (zauważmy symetrię scen gwałtu — przez Zeusa pożarcie, przez Hadesa <Zeusa podziemnego> — porwanie — w obu wypadkach „przedmiot” działań niknie ze swego świata, więc sytuacja „znaczy” „to samo”) — jako widzialne manifestacje, hipostazy bytu niewidzialnego w swej istocie, zrodzonego ze srebrnego jaja czasu, depozytariusza mądrości „ciemnej”, bądź zbyt przerażającej, by mogła być wysłowiona. Nic dziwnego, że podania tyczące tak zwanego „doświadczenia ostatecznego” wieńczącego misteria, przekazują wieści o tragicznych skutkach spotkań — jak to, że spojrzenie w jego oczy odbierało oddech i obracało w kamień (czy to przypadek, że Eros był czczony ongi właśnie w postaci nieobrobionej bryły kamienia?). A można na nią/niego spoglądać tylko poprzez zwierciadło, czemu się i dziwić trudno, bo ci, co przetrwali spotkanie, zachowując względną integralność władz umysłu, bełkotali (co się ze zdumiewającą uporczywością w przekazach powtarza) o istocie potwornej, nie do wyobrażenia bez utraty zmysłów — obliczu o czworgu oczu i tyluż rogach. Stąd też może i imię, znaczące Niwecząca-światło, albo Oślepiająca-jasnością, co de facto znaczy jedno, bo dla kogoś, komu odjęto wzrok, światło zostaje na zawsze zniszczone.

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich   powrót do strony eGNOSIS