eGNOSIS |
|
|
Friedrich Hölderlin (1770-1843) — jeden z
największych poetów języka niemieckiego, obok Goethego i Schillera
„trzeci wieszcz” niemieckiego romantyzmu. Za życia niedoceniony, po
śmierci zapomniany, odkryty i uznany dopiero w wieku dwudziestym. Postać
owiana legendą, „nawiedzony geniusz”, „profetyczny szaleniec”, autor
skrzydlatych słów „po co poeci w czasie marnym?”. Jego twórczość stała
się z czasem przedmiotem kultu: zachwycali się nią i odwoływali do niej
m.in. Rainer Maria Rilke, Hermann Hesse i Tomasz Mann; czerpali z niej
inspirację i analizowali wszechstronnie tacy myśliciele, jak Nietzsche,
Dilthey i Heidegger. Również życiu Hölderlina poświęcono wiele uwagi: na
kanwie jego biografii powstało wiele utworów literackich, a nawet film
fabularny.
|
Co się ostaje, ustanawiają poeci |
|
Friedrich Hölderlin |
||
Ze Wstępu Antoniego Libery
Poetę interesują sprawy zasadnicze, ostateczne, o najdonioślejszym znaczeniu, takie jak: miejsce i rola człowieka w Naturze, pochodzenie i przeznaczenie mowy, sens stworzenia i ludzkich dziejów, obecność w świecie pierwiastka boskiego i sposób jego ujawniania się, możliwość i warunki komunikacji między bytem śmiertelnym a wiecznym. Hölderlin mierzy się z owymi zagadnieniami nie tylko na wysokim poziomie wtajemniczenia w to, co zostało już w tym zakresie przez wieki wypracowane, ale i w sposób daleki od założeń i metod takiej czy innej jednorodnej doktryny. W jego twórczości znaleźć można zarówno ślady animizmu i pogańskiego kultu przyrody, jak liczne treści i motywy chrześcijańskie; wyraźne elementy panteizmu Spinozy, a zarazem “naturalizmu” Rousseau; echa teodycei Leibniza, a przy tym wątki mistyczne w stylu Jakuba Böhmego; mamy wreszcie wszechobecną mitologię grecką, i to traktowaną z najwyższą powagą, a do tego jeszcze quasi-naukowe koncepcje dotyczące wędrówek ludów, rozwoju wspólnoty, przewrotów społecznych i rewolucji.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
A oto — w najogólniejszym zarysie — treść Hölderlinowskiego mitu: Dane są Ziemia i Słońce, dane są Dzień i Noc, dane są Błękit i rozgwieżdżony Mrok. Natura jest sensowna i rozwija się w sposób celowy. Naprzód powstają góry (pierwsza generacja istot). Z nich wypływają rzeki (druga generacja), które torując sobie drogi ku wielkim wodom, użyźniają ziemię i dzielą ją na krainy bardziej lub mniej zdatne do życia. Nawilżona i opromieniona słońcem ziemia rodzi florę i faunę (trzecia generacja), które z kolei tworzą warunki do narodzenia się istoty ludzkiej (generacja czwarta i ostatnia). Człowiek, stworzenie najsłabsze, lecz i najbardziej przemyślne i ambitne, naprzód długo wędruje w poszukiwaniu najdogodniejszego dla siebie miejsca. Kieruje się przy tym wskazówkami swych przodków: zwierząt, rzek i gór. Aż wreszcie osiedla się na stałe — właśnie nad rzeką lub jeziorem, na ogół na równinie, lecz i w pobliżu gór (aby być „wyżej” i widzieć „jak najdalej”), najczęściej na kontynencie, ale także na wyspach (aby ze wszystkich stron roztaczał się „bezmiar”). W tych różnych, obranych na siedzibę miejscach człowiek poluje, uprawia ziemię, buduje osady i grody, ale poza tymi użytecznymi zajęciami „poetycko mieszka na tej ziemi” [podkr. A. L.]. „Poetycko”, to znaczy, dociekając sensu znaków, pozostawionych przez starsze generacje. Znaki te zaś zdają się kierować „wyżej” i „dalej”, ku jeszcze wcześniejszym bytom, ku nieśmiertelnym — Niebianom. Myślenie o Niebianach, wyobrażanie ich sobie przeradza się w stan oczekiwania i gotowości na spotkanie z nimi. Aż wreszcie przychodzi czas: bogowie zstępują na ziemię albo się ujawniają, i przebywają wśród ludzi. Jest to epoka święta, “Dzień Słońca” albo po prostu — Dzień. Taki Dzień już raz nastał, kilka tysięcy lat temu, w Grecji i w Azji mniejszej. Nieśmiertelne żywioły wcielały się w ludzką postać i zawierały z ludzkością nadprzyrodzony ślub. Ostatnim z tego „rodu” — rodu wcielonych bogów — był „cichy geniusz” Chrystus. Wraz z jego śmiercią, kiedy to “Promieniejące berło złamało się w boskim bólu, / Samo i dobrowolnie”, na ziemi zapadła Noc. Bogowie odlecieli. Teraz żyją gdzie indziej, „tam w górze”, „w innym świecie” i jakby przestali się ludźmi interesować. Na ziemi trwa noc dziejów. Trwa już blisko dwa tysiące lat. Kiedy zacznie znów świtać? Kiedy wzejdzie kolejny dzień nad ludzkością? Czy w ogóle dojdzie do tego? Od czego to zależy? Nie jest to jasne, wydaje się jednak, że aby bogowie wrócili, trzeba tego nie tylko chcieć, ale i robić coś w tym celu. Trzeba mianowicie przygotowywać im miejsce na powrót, trzeba ich nieustannie przyzywać. Tymczasem panuje powszechne zapomnienie i zobojętnienie. Wiara stała się rutyną, martwym obrzędem. Cud został oswojony i stracił dawną moc oddziaływania. W tym stanie rzeczy — w dobie letargu, metafizycznej inercji — ogromną, a być może naczelną rolę mają do spełnienia poeci. Oni bowiem są właśnie nosicielami owego pierwotnego ducha, który nie pozwolił człowiekowi zatrzymać się w granicach użyteczności, lecz kazał mu również „poetycko mieszkać na tej ziemi”. Oni są strażnikami pamięci o boskiej epoce Dnia, o „zaślubinach” i „uczcie”, i o tym, że los śmiertelnych w ogóle może być, choćby na chwilę, “wyrównany”; i oni też przechowują, w im tylko wiadomy sposób, powierzony wtedy „święty ogień”, by kiedyś znowu mógł w pełni zapłonąć. W „marnym czasie” naszej ery poeci są „jak kapłani wina chodzący z kraju do kraju”, którzy nie pozwalają ludzkości pogrążyć się w otchłani nieodwracalnego snu. Szczególną rolę w spełnieniu owej misji mają odegrać pieśniarze „Hesperii”, czyli krajów zachodniej i północnej Europy (w domyśle: głównie Niemcy). Albowiem reprezentują oni ludy, które — zgodnie z zasadą „toru ekscentrycznego”, polegającą na podążaniu zawsze ku przeciwieństwom tego, co wrodzone czy pierwotne — wracają właśnie do twórczego początku. Przyrodzonymi właściwościami Greków były: entuzjazm, namiętność, patos i „niebiański ogień” (synonim szału twórczego); ich punktem dojścia zaś: umiar, trzeźwość i regularna forma. Z ludami Hesperii jest odwrotnie: wrodzona jest im trzeźwość, zmysł porządku i regularna forma. W naturalny więc sposób podążają oni ku entuzjazmowi, namiętności i patosowi. Nim jednak kondycja ta zostanie osiągnięta, pieśniarze „hesperyjscy” winni niestrudzenie i metodycznie wykładać sens i cel dziejów i podtrzymywać stan gotowości. W każdym razie „niemiecka pieśń temu służy”. Zarysowany powyżej z grubsza Hölderlinowski mit nie mógł liczyć na zrozumienie i aplauz współczesnych poecie. Dominowały bowiem w owym czasie zupełnie inne tendencje i prądy umysłowe, zgoła przeciwne tej mrocznej, pesymistycznej, a jednocześnie tak archaicznej wizji. Dojrzewała właśnie oświeceniowa, „nowoczesna” świadomość, ufna w naukę i postęp, niechętna religii i mistycyzmowi, patrząca w przyszłość z optymizmem, a na człowieka jako na istotę o nieograniczonych możliwościach rozwoju. Musiało upłynąć blisko sto lat, aby wiara ta i związane z nią nadzieje zaczęły przygasać; aby dialektyka postępu pokazała złowrogie oblicze. Wtedy właśnie Hölderlinowska wizja okazała się prorocza i prekursorska. Od tego czasu, czyli mniej więcej od przełomu XIX i XX wieku, proces, o którym tu mowa — korozja przestrzeni metafizycznej, zeświecczenie kultury, uwiąd wyobraźni — znacznie się posunął. Można wręcz mówić o stanie zapaści, do jakiej doszło, lub katastrofie na niespotykaną dotychczas skalę. Paradoks polega na tym, iż odbywa się to nie tylko w okolicznościach apokaliptycznych, za jakie uznać wypada scenerie i akcje dwudziestowiecznych wojen i rewolucji dokonywanych przez systemy totalitarne, lecz również, a może przede wszystkim, w warunkach z pozoru niewinnych lub neutralnych, jakie stwarzają wyspecjalizowane, sterylne laboratoria naukowe, konsorcja finansowe i systemy błyskawicznej komunikacji. Cywilizacja rośnie, istota ludzka maleje. O świecie i jego prawach wiadomo coraz więcej, o sensie i celu życia — coraz mniej. Awans rodzaju ludzkiego do rangi władcy globu wiąże się z degradacją człowieka jako jednostki. Im większe wrażenie jawy w wymiarze materialnym, tym głębszy sen w duchowym. Noc dziejów nadal trwa.
Co się ostaje, ustanawiają poeci Trzy wiersze w przekładzie Antoniego Libery
Hyperiona pieśń Losu
Wy tam, na wysokości, Po jedwabistym gruncie i w świetle się przechadzacie, Błogosławione istoty! A boskie, świetliste powiewy Zaledwie was muskają, Jak palce muzykantki muskają święte struny.
Nieśmiertelni istnieją Jak śpiące niemowlęta, Nie podlegają Losowi. Ich duch W niewinnym pąku Przez całą wieczność kwitnie, A oczom błogosławionym Jawi się wiecznie jasność Łagodna i niezmącona.
Nam zaś nie dane jest Zagrzać gdziekolwiek miejsca. My, ludzie, cierpiąc, znikamy, Spadamy gdzieś na oślep – Z godziny na godzinę, Jak woda Z progów skalnych, Przez wszystkie nasze lata – W nieodgadniony dół.
1799
Chleb i Wino (fragmenty)
Heinzemu
1
Miasto już odpoczywa. Turkot ostatnich powozów Migoczących światłami oddala się i ulica Cichnie w poświacie latarni. Syci słodyczy dnia, Ludzie śpieszą do domu, by tam w spokoju i ciszy Ocenić zysk i stratę. Opustoszał też rynek; Zniknęły ze straganów winogrona i kwiaty, I wszelkie rękodzieło. Tylko z dalekich ogrodów Dochodzi cicha muzyka. Struny potrąca zapewne Ktoś zakochany lub taki, co jest sam i wspomina Młodość i dawnych przyjaciół. Słychać też wieczne źródła Bijące z wonnego gruntu, i dzwon w gęstniejącym mroku, I głos czuwającej straży, gdy ogłasza godzinę. I wiatr powiewa chwilami, wzburzając korony drzew, I oto tajemniczo, niby cień naszej ziemi, Wschodzi powoli księżyc. Nastaje noc, marzycielka, Rozgwieżdżona, wyniosła, nie licząca się z nami, I srebrna, zagadkowa, jakby z innego świata, Króluje majestatycznie i smutno tam, nad szczytami.
6
— — — — — — — — — — — — — — — — —
Tylko gdzież one są? Gdzie jeszcze kwitną te słynneKorony świętego czasu? — Ateny i Teby zwiędły. W Olimpii igrzysk już nie ma: nie brzęczy oręż, nie słychać, Jak pędzą złote rydwany. Któż zdobi korynckie okręty? I czemu cisza panuje w antycznych, świętych teatrach? Dlaczego się nie tańczy, aby wyrazić radość? Czemu bóg już nikomu nie znaczy czoła jak dawniej, Dlaczego nie odciska owego piętna wybraństwa? W końcu przybył tu sam i przybrał postać człowieczą, I, przynosząc pociechę, uwieńczył niebiańskie święto.
7
Ale my, przyjacielu, przychodzimy za późno. Bogowie niby wciąż żyją, ale gdzie indziej: tam, w górze; Działają w innym świecie i tak nas chcą oszczędzić, Że zgoła nie zważają, czy w ogóle żyjemy. Nieczęsto kruche naczynie zdolne jest ich pomieścić; Człowiek tylko chwilami znosi pełnię boskości, A resztę życia śni o niej. Niemniej błądzenie, jak sen, Pomaga; noc i niedola hartuje nas i wzmacnia, Nim w tej kolebce ze spiżu dorosną bohaterowie O sercach, co siłą, jak dawniej, dorównają Niebianom. Gdy przyjdą, będzie grzmiało. Tymczasem jednak dość często Myślę, że lepiej już spać, niż żyć tak w osamotnieniu I wiecznie czekać; i nie wiem, co robić ani co mówić, I w ogóle na co komu w tym marnym czasie poeci? Lecz mówisz, że są to jakby — kapłani boga wina, Którzy w tę świętą Noc wędrują z kraju do kraju.
8
Zaiste, jakiś czas temu — nam się wydaje to dawno — Ci, dzięki którym życie było szczęśliwe, odeszli, A Ojciec odwrócił wzrok i oblicze od ludzi, Pozostawiając ziemię w nieuniknionym smutku, Aż w końcu się pojawił, niosąc niebiańską pociechę, Ów cichy geniusz, który obwieścił koniec Dnia I zniknął. Ale na znak, że był tu i powróci, Niebiański chór nam w darze zostawił niejedno dobro, Którym się teraz, jak dawniej, po ludzku możemy cieszyć; A chociaż radość najwyższa, czysto duchowa, wciąż jeszcze Jest dla ludzi zbyt wielka — nadal nie ma tak silnych, Którzy by jej sprostali — po cichu żywimy wdzięczność. Chleb jest owocem ziemi, lecz i za sprawą światła, A radość budzona przez wino pochodzi od Gromowładcy. I właśnie z tego powodu przywodzą one na myśl Niebian, którzy tu byli i wrócą w swoim czasie. I stąd poeci czczą w pieśniach starego boga wina, A głoszona w nich chwała nie jest pustym wyrazem.
Wspomnienie
Północnowschodni wiatr wieje, Najmilszy mi, bo zwiastujeGorejącego duchaI dobrą podróż żeglarzom.Dziś jednak pędź pozdrowićPiękną Garonnę i sady W Bordeaux na skarpie wysokiej, Skąd ścieżka wije się w dół I strumień spada do rzeki, Ale i gdzie, górujac, Widnieje szlachetna para: Dąb i srebrzysta topola.
Wciąż żywo mam to w pamięci: Olbrzymie korony wiązów Pochylone nad młynem, A na podwórzu figowiec; Smagłe kobiety idące Po jedwabistej ziemi W święta, porą marcową, Gdy dzień zrównuje się z nocą, A nad stromymi ścieżkami, Kołysane przez wiatr, Wisi senne powietrze Brzemienne od złotych snów.
Niech by mi już kto podałAromatyczny puchar Pełen ciemnego światła I niech bym już odpoczął; Byłoby słodko spać w cieniu. Nie, myślenie o śmierci To niedobre, bezduszne. Trzeba rozmawiać, mówić O tym, co czuje serce, I słuchać, wiele słuchać O dniach miłości i czynach, Których dokonywano.
Ale gdzie przyjaciele?Bellarmin wraz z towarzyszem? Niejednego strach bierze Przed powrotem do źródła; Bogactwo przecież jest w morzu. To oni, jak malarze, chwytają urodę ziemi; Gotowi na wojnę skrzydlatą I samotnicze życie Przez lata pod nagim masztem, Gdzie nocy nie ożywiają Ani rozbłyski świateł świętującego miasta, Ani dźwięki muzyki, ani tańce ludowe.
Mężowie ci poszli dzisiajDo Indów — tam, nad winnice, Na szczyt, gdzie szaleje wiatr I skąd się stacza Dordona Do przepysznej Garonny, Aby szeroką deltą Wpłynąć z nią razem do morza. Ale morze odbiera, Chociaż i daje pamięć; Miłość sprawia, że ma się Oczy szeroko otwarte. Wszelako co się ostaje, ustanawiają poeci.
1803
[Redakcja dziękuje
Autorowi eseju o Hölderlinie, Antoiemu Liberze za zgodę |
||